Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jej w chaotycznych marzeniach, ale — była raczej zdziwiona, aniżeli wzruszona. Gdyby Solski, otwierając przed nią tajniki duszy, tak mimowoli ściskał ją za rękę, tak machinalnie dotykał jej sukni, chyba — zemdlałaby...
Ale Solski nigdy nie zwierzał się, ani wykradał uścisków i dotknięć. I w tej chwili zdawało się Madzi, że ten Solski odleciał od niej gdzieś bardzo wysoko nad poziom, na którym została ona z panem Kazimierzem, tulącym się do jej sukni.
„Ale to genjalny człowiek!... — pomyślała Madzia o panu Kazimierzu. — Jaki genjalny!... Jakie nadzwyczajne odkrycia porobił w kantorze...“
Całą noc śnił się jej Solski i pan Kazimierz. Pan Kazimierz ściskał ją za rękę, trącał kolanem i opowiadał o nadzwyczajnych swoich odkryciach; Solski stał na boku i trzymając ręce w kieszeniach, patrzył z litością na pana Kazimierza.
Madzia obudziła się, rozgniewana na Solskiego. Bo, że ktoś ma pieniądze, to jeszcze nie powód, ażeby drwił z ludzi ubogich, lecz genjalnych, którzy myślą o zdemaskowaniu operacyj bankierskich i wynagrodzeniu krzywd pracującym kobietom. Lecz, gdy wyszła na lekcje, zapomniała i o złośliwości Solskiego, i o przyszłych reformach pana Kazimierza.
Po obiedzie, na którym pan Pasternakiewicz obrzucał Madzię spojrzeniami nieokreślonego znaczenia, pani Burakowska wybiegła na korytarz za swoją stołowniczką i wciskając jej do ręki jakiś bilet, rzekła:
— Szukała tu dziś pani ta kobieta i zostawiła swój adres.
— Cóżto za jedna? — spytała Madzia, przeczytawszy adres: Nikodema Turkawiec, ulica... numer...
— Jakaś ordynarna kobieta — mówiła pani Burakowska. — Szafirowa suknia, szal żółty w ponsowe i zielone kwiaty, kapelusz z piórem, a przy tem parasolka płócienna!... Możnaby przypuszczać, że dla zdobycia takiej garderoby obdarła kilka majętnych pań... Tłusta, grube rysy...