Upłynęło znowu parę dni spokojnie.
W sobotę, kiedy Madzia skręcała z Marszałkowskiej na Królewską, zajechał jej drogę lekki powozik. Z powozu wyskoczył pan Korkowicz ojciec i schwyciwszy ją za rękę, zaczął mówić:
— Jakże się pani ma!... Jakto dobrze, że panią spotkałem... Jestem w takim kłopocie...
„Czy znowu chce, ażebym u nich była nauczycielką?...“ — pomyślała zdumiona Madzia.
— Wyobraź sobie pani — prawił zadyszany — że ten osioł, Norski, miał wczoraj pojedynek z doktorem Kotowskim, no i dostał kulą w piersi... nawylot!...
— Kto?... — zawołała Madzia.
— Naturalnie, że Norski. Ten Kotowski, to wściekłe zwierzę... Darował mu pierwszy strzał, a za drugim tak kropnął Kazieczka, że leży bestja bez przytomności w chałupie na Bielanach... Ale... ale... mój Bronek już ożenił się z panną Heleną Norską. Ona mu dopiero da!... ona mu dopiero pokaże!... — wołał, aż ludzie oglądali się na ulicy. — Majestatyczna kobieta. Jak Boga kocham, sambym się z nią ożenił... Za rok jużby mnie nie było na świecie; ale cobym użył...
— Ale... — wtrąciła Madzia.
— Przepraszam. Otóż ranny, choć to gałgan większy od mego Bronka, zawsze jednak jest dystyngowanym człowiekiem, naszym kuzynem i jeżeli nie mają go djabli wziąć, potrzebuje pilnego dozoru... macierzyńskiego!... Felczer i baba, która jest przy nim, nie wystarczą... A że pani podobno znasz się z zakonnicami od świętego Kazimierza (tak przynajmniej twierdziła moja żona), więc kochana panno Magdaleno...
— Cóż ja mogę zrobić?...
— Idź do tych zakonnic i poproś, ażeby wydelegowały jedną, czy dwie, do pilnowania tego osła... Zapłacę, ile zechcą: trzysta, pięćset rubli... Przecie chłopca nie można tak zostawić, boć to szlacheckie dziecko... z wielkich panów...
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/226
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.