Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pierś za każdem śmielszem odetchnięciem; więc postanowił wcale nie oddychać, albo oddychać jak najostrożniej.
Od tej chwili najważniejszem zajęciem pana Kazimierza stało się oddychanie, źródło wielkich bólów, obaw, ale i przyjemności. Zdawało mu się, że na jego piersiach leży cierpienie w postaci węża. Chłodny potwór spał; lecz ile razy pan Kazimierz spróbował odetchnąć pełniej, wąż zapuszczał mu w ciało kły, podobne do rozpalonego gwoździa. Na samą myśl o denerwującym bólu pan Kazimierz truchlał i cały dowcip wysilał na to, ażeby nie odetchnąć głębiej. Przygryzał wargi z radości, ile razy udało mu się oszukać śpiącego węża, a o mało nie wyskoczył z pościeli, gdy wynalazł sposób oddychania dolną częścią płuc. Nie było to oddychanie porządne, ale — nie wywoływało bólu.
Tymczasem nieznajomy człowiek i kobieta zmieniali mu pęcherze z lodem: jeden pod łopatką, drugi na piersiach. Niekiedy widywał pan Kazimierz pochyloną nad sobą twarz lekarza, który z jego strony asystował przy pojedynku.
Później ogarnął chorego półsen z marzeniami. Zdawało mu się, że jest uczenicą na pensji swojej matki, której profesor (czy nie Dębicki?...) każe wydać lekcje o Kotowskim. Kotowski?... Kotowski?... — powtarza zakłopotany pan Kazimierz, myśląc, że coś wie o tym przedmiocie, tylko nie może sobie przypomnieć: czy to jest człowiek, czy maszyna, czy może jaka część świata?...
Kotowski?... Kotowski?... — powtarza pan Kazimierz, czując w całem ciele upał ze strachu, że dostanie zły stopień.
Raz usłyszał rozmowę:
— Pluje krwią? — pytał gruby głos.
— Ledwie parę razy.
— A gorączka?
— Bardzo mała i już przechodzi.
Pan Kazimierz otworzył oczy i zobaczył tęgiego mężczyznę z brodą. Był to Korkowicz. Chory poznał go, ale nie pamiętał