Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani ojcu i nie widziała pana Kazimierza. Uwaga jej była zaprzątnięta lekcjami, które stopniowo rozrastały się z jednogodzinnych na półtoragodzinne, choć wynagrodzenie pozostało takie same. Ale musiała spieszyć się. Jej pupilki miały egzamina po wakacjach, a rodzice ich i opiekunowie z najsłodszemi minami przypominali Madzi, że czas ucieka i że panienki najwięcej korzystają z tych przedmiotów, które Madzia sama obrabia z niemi podczas lekcyj.
Raz, około siódmej wieczór, kiedy Madzia, wróciwszy do domu zmęczona, siedziała z głową opartą o poręcz kanapy, patrząc w sufit i przysłuchując się warczeniu maszyny do szycia, wszedł pan Kazimierz.
Podał jej z uśmiechem prześliczną różę i pocałowawszy w rękę, rzekł:
— Na podziękowanie...
— Za co? Niech pan siada — odparła Madzia, rumieniąc się, że jej pokoik był tak ciasny i żaden sprzęcik nie należał do niej.
— Za co? — powtórzył pan Kazimierz. — Oto już jestem u mego bankiera... dzięki pani.
— Aaa... bardzo ładnie pan zrobił!
Pan Kazimierz wstrząsnął głową.
— Jest to tak ładny czyn, że, nim spotkaliśmy się z panią około Saskiego ogrodu, namyślałem się: co lepiej?... Zostać korespondentem bankierskim, czy — strzelić sobie w łeb. Miałem nawet przygotowany rewolwer...
Madzi przemknęło wspomnienie pana Krukowskiego, który zapowiedział, że na jej ślubie zastrzeli się z rewolweru. Koniecznie z rewolweru...
— Widzi pan — odezwała się — że do wszystkiego można przywyknąć.
— Nawet do tytułu kantorowicza, ale pod warunkiem...
— Że?...