Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pożegnali obaj staruszkę i wyszli do majora, który zaglądał do nich przez okno.

O piątej nad wieczorem Solski był w parlatorjum i niecierpliwie oczekiwał na matkę Apolonję.
Gdy ukazała się, powiedział, kim jest, i prosił, ażeby mu pozwolono zobaczyć pannę Brzeską.
— Przepraszam pana — odparła staruszka — ale Madzia jest tak rozstrojona, że nawet nie chciałabym zawiadamiać jej o pańskich odwiedzinach.
— Więc kiedyż?... — spytał, usiłując zapanować nad sobą.
— Powiem jej o tem za kilka dni.
— Więc dopiero za kilka dni mogę się zobaczyć?
Zakonnica lekko zmarszczyła brwi; nie podobał jej się ten nacisk.
— Zobaczyć się z nią?... — powtórzyła. — To chyba nieprędko nastąpi...
— Zdaje mi się, że pani zna moje zamiary względem panny Brzeskiej?...
— Znam, panie, i szczerze pragnęłabym, ażeby się spełniły. Dlatego... niech pan przyjmie ode mnie radę...
— Słucham...
— Przedewszystkiem pozwólcie jej wrócić do równowagi moralnej, której biedne dziecko zostało pozbawione. Niech uspokoi się i odzyska zdrowie...
— Kiedyż pani przypuszcza?... — zapytał z prośbą w głosie.
— Uspokoić się może za kilka miesięcy, jeżeli... nie zajdzie nic nowego...
— Pani — rzekł, wyciągając rękę. — Czy sądzi pani, że mogę mieć nadzieję?... Że serce panny Magdaleny zwróci się kiedy do mnie?
Staruszka spojrzała na niego surowo.
— Tylko Bóg wie o tem — odparła.


KONIEC