Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W chwili, kiedy Miętlewicz wyszedł z bramy, wszedł w nią pan Kazimierz, zmierzając do mieszkania Madzi. Miał minę rozzłoszczonego triumfatora i wstępując na schody, powtarzał w duchu:
„Takaś to ty, panienko?... Gniewasz się jak królowa, a pisujesz listy bezimienne, ażeby swego wielbiciela zmusić do ożenku... I ja się na nią złapałem!...“
Zapukał do drzwi, wszedł do pokoju Madzi z twarzą zuchwałą i dopiero na progu zdjął kapelusz.
Na widok pana Kazimierza, Madzia zmarszczyła brwi. W tej chwili elegancki młody człowiek zrobił na niej marne wrażenie; już nietylko przestała wierzyć w jego genjusz, ale nawet jego wdzięki wydawały się pospolitemi.
„Cóżto za porównanie z Solskim?“ — pomyślała.
Pogardliwe myśli tak wyraźnie odbiły się na fizjognomji Madzi, że pana Kazimierza opuściła energja, z jaką tu wszedł. Przywitał się nieśmiało i nieśmiało usiadł przy piecu na krześle; tem nieśmielej, że Madzia nie prosiła go siedzieć.
Po chwili jednak opanował się, a gdy Madzia obojętnym głosem zapytała:
— Cóż pana do mnie sprowadza?
Pan Kazimierz uczuł gniew i odparł, zuchwale patrząc jej w oczy:
— Chciałem się zapytać... co to za pogłoski krążą o pani?...
— O mnie?... — spytała, a oczy jej błysnęły. — Czy nie o tym spacerze, na którym pan był moim przewodnikiem?
— Nie, proszę pani... — O tem ode mnie nikt nie będzie wiedział... Natomiast dużo mówią o wizytach pani w szpitalu, to znowu u... jakiejś...
Panno Magdaleno, któż jest tak nieoględnym... — dodał pan Kazimierz miększym tonem.
Ale w Madzi burzył się gniew.