Emancypantki/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom III
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
EMANCYPANTKI
POWIEŚĆ


NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1936




I.
POWRÓT.

— Panno Magdaleno, czas wstawać!...
Te wyrazy, a jednocześnie — turkot pociągu, dźwięczenie łańcuchów i szybki oddech lokomotywy usłyszała Madzia. Ale nie mogła jeszcze otworzyć oczu, odurzona kołysaniem wagonu.
Wtem stuknęło okno i na Madzię wionął orzeźwiający prąd powietrza. Westchnęła i przetarła oczy.
Sen uciekł, Madzia zaczyna rozumieć rzeczywistość. Oto siedzi w kącie przedziału pierwszej klasy, a naprzeciw — jej towarzyszka, pani naczelnikowa, przeglądając się w małem lusterku, obmywa twarz kolońską wodą i gładzi włosy. Na świecie jest pogodny ranek.
— Dzień dobry pani naczelnikowej...
— Dzień dobry... dzień dobry, kochana panno Magdaleno... Doskonale pani spała!... Po łaźni i po płaczu zawsze się dobrze śpi.
— Daleko jeszcze do Warszawy?... — pyta Madzia.
— Wyjechaliśmy z ostatniej stacji.
Madzia chwiejnym krokiem zbliża się do okna i zaczyna oglądać okolicę.
Pola zżęte; na ścierniach zapalają się i gasną krople rosy; drzewa, uciekające wtył, mają niezdrową zieloność, jakby w tem miejscu jesień zaczynała się wcześniej, aniżeli w Iksinowie. Niekiedy, między polami, zabieli się chata, otoczona płotem z żerdzi; zdaleka widać parę wysokich kominów.
A na granicy horyzontu rozpiera się olbrzymi, szary obłok, przecięty trzema poziomemi smugami dymów. Najniższa smuga oznacza powiśle, średnia — stoki, najwyższa szczyty Warszawy, która wygląda, jak tajemnicze pasmo wzgórz zębatych, z wyskakującemi tu i owdzie skałami.
— Piękne macie powietrze w tej Warszawie — odezwała się naczelnikowa. — Jestem pewna, że za dwa dni będę miała czarne płuca... Ach, Boże, jak wy tu żyć możecie?...
— Ale widzi pani, że im bliżej podjeżdżamy, tem bardziej rozpraszają się dymy... O! wieża kościoła ewangelickiego... na lewo Święty Krzyż... na prawo kościół Panny Marji... Coraz wyraźniej!...
— Już ja dziękuję za taką wyraźność, Panie Boże!... W rok umarłabym tutaj... A pani niech wraca do Iksinowa z początkiem przyszłych wakacyj... Ot, już gwiżdżą... zaraz wysiadamy... Odwiozę panią, gdzie trzeba.
To mówiąc, naczelnikowa zaczęła śpiesznie wyjmować z siatki wagonu torby, pudełka, parasole. Pociąg zwalnia, słychać gwar rozmów, konduktorzy otwierają drzwi...
— Warszawa...
— Ej, człowieku!... a zamów wygodną dorożkę... — woła naczelnikowa, podając tragarzowi stos rupieci.
Ponad ramieniem tragarza Madzia spostrzega szczupłą osóbkę, w ciemnych sukniach, której zafrasowana twarz wydaje się jej znajomą.
— Madziu!... — nagle odzywa się zafrasowana osóbka, wyciągając ręce.
— Żanetko!... — odpowiada Madzia. — Co tu robisz?
— Przyjechałam na dworzec po ciebie...
— A ty skąd wiesz, że ja miałam wrócić?...
— Przecież telegrafowałaś do panny Malinowskiej i ona mnie tu przysyła w zastępstwie...
Obie panny tak gwałtownie padają sobie w objęcia, że robi się z nich jedna bryła, tamująca ruch na peronie. Zaczepił je wózek, potrącił konduktor, wreszcie wpadł na nie tragarz i niechcący rozdzielił parasolem naczelnikowej.
— Takim sposobem ja już niepotrzebna pani? — mówi naczelnikowa i — ona znowu chwyta Madzię w objęcia. — Więc dowidzenia, panno Magdaleno, najpóźniej w końcu przyszłego czerwca. Mówię: dowidzenia, nietylko od siebie, ale od całego miasta i od mego męża, któremu pani także głowę zawróciła... Oj! będziemy się kłócić w Iksinowie...
Tragarz zajął się odebraniem rzeczy Madzi, i obie panny weszły do sali pasażerskiej.
— Boże, jak ty ślicznie wyglądasz, Madziu — mówiła panna Żaneta — a tu ktoś rozpuścił plotkę, żeś w kwietniu umarła!... Od kwietnia do sierpnia zrobiłaś sobie wakacje, winszuję!... Dopiero musiałaś używać?...
— Nie widziałam nawet mojej siostrzyczki — wtrąciła Madzia. — Cóż u was?...
— Nic. Na pensję taki natłok, że panna Malinowska nie chce przyjmować uczenic... Ale co za zmiany!... W dawnem mieszkaniu Ady Solskiej i pani Latter są dziś sypialnie; gospodaruje matka panny Malinowskiej, a ona sama, oprócz salonu do przyjęć, ma tylko jeden pokój... Słyszałaś?... Przełożona w jednym pokoju!...
— Musi mieć mniejsze dochody, aniżeli pani Latter?
— Wątpię — odparła panna Żaneta. — Choć, wyobraź sobie, bierze po pięćdziesiąt i po sto rubli taniej od pensjonarek, nam popodwyższała pensje, no... i stół jest lepszy... O, lepszy!...
— To doskonale.
Panna Żaneta westchnęła.
— Straszny ucisk!... Pensjonarkom nie wolno wychodzić na wizyty; nam wolno przyjmować gości tylko w ogólnym salonie... O dziewiątej wieczór wszystkie musimy być w domu... Joasia nie miałaby co robić u nas. To klasztor!...
Wyniesiono rzeczy, panny wsiadły w dorożkę.
— Jak te wasze dorożki trzęsą... ach, wylecę!... — zawołała Madzia. — Kurz... zaduch...
— A mnie się zdaje, że dziś jest cudowne powietrze — uśmiechnęła się panna Żaneta. — Tak dawno już nie byłam na wsi, że chyba nie potrafiłabym tam oddychać — dodała z westchnieniem.
— Panna Howard jest u was? — pyta Madzia.
— Co też ty mówisz?... U nas niema miejsca dla progresistek wobec panny Malinowskiej.
— Gwar... hałas!... Nieznośna Warszawa... A nie słyszałaś czego o Solskich, o... Helenie Norskiej?... — pytała Madzia, rumieniąc się.
— Wszyscy siedzą zagranicą, ale niedługo mają wrócić — mówiła panna Żaneta. — Ada chce doktoryzować się z nauk przyrodniczych, a Helenka podobno jest zaręczona z Solskim. Tylko że oni ciągle to — godzą się, to — zrywają ze sobą... Hela ma być taka despotyczna jak pani Latter, a Solski zazdrosny... Nic tego nie rozumiem. Proszę skręcić w bramę i wjechać na dziedziniec!... — zawołała panna Żaneta do woźnicy.
W kilka minut później Madzia z biciem serca wstępowała na dobrze znane jej schody pensji. Uderzyła ją cisza, panująca w korytarzach i brak pensjonarek, które dawniej ciągle kręciły się między salami.
— Pani przełożona u siebie? — zapytała panna Żaneta szpakowatego mężczyznę, który w czarnym surducie, zapiętym pod szyję, stał przy schodach, wyprostowany jak żołnierz.
— Pani przełożona... — odparł, lecz nagle umilkł.
Otworzyły się drzwi, i jakiś pan, wśród ukłonów, cofał się tyłem z pokoju, w głębi którego słychać było łagodny głos panny Malinowskiej:
— ... bo od chwili, gdy sprowadzi się na pensję, wychodzić do miasta nie może...
— Nieodwołalnie?... — zapytał ciągle kłaniający się pan.
— Tak.
Pan zbiegł ze schodów, i Madzia ujrzała przed sobą pannę Malinowską. Miała taką samą ciemną suknię, taką samą spokojną twarz, jak przed pół rokiem. Tylko jej piękne oczy nabrały koloru stali.
— Aaa... panna Brzeska jest?... — rzekła przełożona i pocałowała Madzię w czoło. — Czy będziesz mogła pojechać ze mną dziś, o piątej, do twoich panienek?
— Owszem, proszę pani.
— Panno Żaneto, zajmij się Brzeską...
— Czy mogę przywitać się z dawnemi uczenicami?... — nieśmiało zapytała Madzia.
— Owszem. Piotrze, śniadanie dla panny Brzeskiej... Potem może Piotr wysłać list, który mu dziś dałam...
— Do pani Korkowiczowej — wtrącił wyprostowany mężczyzna.
— Właśnie zawiadamiam w nim panią Korkowiczowę, że przyjechałaś i że będziemy u niej o piątej — rzekła do Madzi panna Malinowska i poszła na górę.
Madzia w osłupieniu patrzyła na pannę Żanetę, która, zobaczywszy, że przełożona znikła już w korytarzu drugiego piętra, pokiwała głową i szepnęła:
— Tak, tak!...
Teraz uchyliły się inne drzwi, i w wąskim otworze ukazał się cień dziewczynki, która dawała znaki ręką, szepcząc: „pst!... pst!... panno Magdaleno!...“
Madzia z Żanetą weszły do sali, gdzie zebrała się gromadka mniejszych i większych panienek.
— Pani przełożona pozwoliła przywitać się — rzekła panna Żaneta.
Wtedy dziewczynki otoczyły Madzię ze wszystkich stron, zaczęły ją całować i mówić jedna przez drugą.
— Widziałyśmy oknem, jak pani zajechała... Pani do nas?... Nie, do Korkowiczówien... Ach, gdyby pani wiedziała, jak nas ostro trzymają!... Wie pani, że Zosia Piasecka w lipcu umarła...
— Ja miałam wszystkie celujące i dostałam pierwszą nagrodę... — mówiła głośniej od innych piękna brunetka z aksamitnemi oczyma.
— Moja Malwinko, nie chwal się tak...
— A ty nie przeszkadzaj, moja Kociu. Ja przecież byłam uczenicą panny Magdaleny, więc przyjemnie jej będzie dowiedzieć się, że jestem najzdolniejsza z całej pensji...
— Wie pani, że biedna Mania Lewińska nie skończyła szóstej klasy?...
— Ach, Łabęcka, jak się masz!... — zawołała Madzia. — Dlaczego nie skończyła?...
— Musi siedzieć u swego wuja, Mielnickiego... Pamięta pani: taki gruby pan... Sparaliżowało go po śmierci pani Latter, a Mania go pielęgnuje...
— O mnie już pani zapomniała... A ja tak tęsknię za panią...
— Ależ nie... Zosiu...
— Tyle mam do powiedzenia... Niech pani ze mną pójdzie do okna...
Zaprowadziła Madzię we framugę i zaczęła szeptać:
— Jeżeli pani zobaczy go... bo on ma tu niedługo wrócić...
— Kogo, Zosiu?...
— No... tego pana... Kazimierza Norskiego...
— I ty jeszcze o nim myślisz?... W szóstej klasie!... — rzekła zgorszona Madzia.
— Właśnie, że już wcale nie myślę... Sto razy... tysiąc razy wolę pana Romanowicza... Ach, pani, jaka jemu śliczna broda urosła od wakacyj...
— Dziecko jesteś, Zosiu...
— O, wcale nie, bo już umiem pogardzać... Niech się żeni z tą mongołką...
— Kto z kim?... — zapytała Madzia, blednąc.
— Kazimierz z Adą Solską... — odparła Zosia.
— Któż ci znowu mówił o takich dzieciństwach?...
— Nikt nie mówi, bo nikt nie wie, tylko... moje serce przeczuwa... O, nie napróżno oni siedzą w Zurychu...
Zapukano do drzwi. Dziewczynki rozpierzchły się jak wróble przed jastrzębiem. Ukazała się pokojówka, zapraszając Madzię na śniadanie.
W pokoju przełożonej Madzia zetknęła się ze staruszką białowłosą i szczupłą, ale bardzo ruchliwą.
— Jestem tutejsza gospodyni — rzekła wesoło staruszka — i, w zastępstwie córki, proszę panią...
Staruszka była podobna do doktorowej Brzeskiej, więc wzruszona Madzia ucałowała jej ręce.
— Niechże pani siada... przepraszam, ale nie pamiętam nazwiska?...
— Magdalena...
— Niechże pani siada, panno Magdaleno... Ja pani naleję kawę, bo musi pani być zmęczona... I bułkę nasmaruję... ja się na tem znam...
— Bardzo dziękuję, ale... nie jadam z masłem — szepnęła Madzia, pragnąc jak najmniej narażać na koszta swoje protektorki.
— Nie chce pani masła?... — zdziwiła się staruszka. — A niechże Bóg broni, ażeby o tem dowiedziała się Felunia!... Według niej, pieczywo bez masła nic niewarte... Tu wszyscy musimy jadać masło.
Więc i Madzia jadła bułkę z masłem, a w sercu jej odezwała się cicha tęsknota. U rodziców, na podwieczorkach w altance, także jadano do kawy bułki tylko z masłem... Co teraz robi major... proboszcz... rodzice?... Ach, jak to ciężko dom opuścić!...
Staruszka, może przeczuwając jej smutne wspomnienia, odezwała się:
— Pewnie pani znowu kilka lat posiedzi w Warszawie, jak my?... Felunia już bardzo dawno nie była na wsi.
— O nie, proszę pani! — zaprotestowała Madzia. — Ja może za rok wrócę, bo mam zamiar otworzyć pensyjkę — dodała ciszej.
— W Warszawie?... — spytała żywo staruszka, patrząc na Madzię wylęknionemi oczyma.
— O, nie... w Iksinowie...
— Iksinów?... Iksinów?... Nie mamy żadnej uczenicy z Iksinowa... Ha, może to i dobrze... Przysyłałaby nam pani panienki do wyższych klas.
— Ależ naturalnie, że tylko tutaj... — odparła Madzia.
Staruszka uspokoiła się.
Do obocznego saloniku, do którego drzwi były uchylone, weszła przełożona, a za nią jakaś dama.
— Zdecydowałam się na czterysta rubli — mówiła dama. — Trudno, cóż robić?...
— Już nie mam miejsca dla córeczki pani, wczoraj zostało zajęte — odpowiedziała przełożona.
Chwila milczenia.
— Jakto?... przecież... Przecież zmieści się jeszcze jedno łóżeczko w tak obszernym lokalu — mówiła dama, w której głosie czuć było zmieszanie.
— Nie, pani. U nas liczba uczenic stosuje się do obszerności mieszkania... Dziewczynki muszą mieć powietrze, albo blednicę, a ja nie chcę u siebie blednicy.
Dama widocznie podniosła się do wyjścia i rzekła tonem irytacji.
— Pani Latter nigdy nie była tak bezwzględną... Żegnam panią....
— I bardzo źle na tem wyszła. Żegnam panią — odparła przełożona, wyprowadzając damę na korytarz.
Madzia była zadziwiona stanowczością panny Malinowskiej, a jeszcze więcej fizjognomją jej matki. Przez czas rozmowy w saloniku, na twarzy staruszki kolejno malowała się obawa, duma, gniew, zachwyt.
— Ona taka zawsze... Felunia!... — mówiła matka, składając ręce i trzęsąc głową ze wzruszenia. — Co to za wyjątkowa kobieta!...
Prawda panno... przepraszam, ale?
— Magdalena... — przypomniała jej Madzia.
— Tak... panno Magdaleno... bardzo przepraszam. Ale prawda, że Felunia jest nadzwyczajną kobietą?... Drugiej takiej, ja przynajmniej, nie spotkałam na świecie.
W progu ukazała się przełożona.
— Cóż, mamo — rzekła — bielizna Gniewoszówny zgadza się z rejestrem?
— Bielizny ma dosyć — odparła staruszka — ale żadnego rejestru.
— Jak zwykle!... Gniewoszówna nie pójdzie dziś na spacer, tylko z mamą porachuje bieliznę i zrobi rejestr, który da do podpisania ojcu, gdy ją odwiedzi. Wieczny nieład!...
Teraz panna Malinowska zwróciła na Madzię spokojne oczy.
— Proszę cię, panno Magdaleno. Rzeczy twoje są w dawnym pokoju Solskiej, który możesz zająć do piątej. Do tej godziny jesteś wolna.
Madzia podziękowała staruszce za śniadanie i przeszła do wskazanego pokoju. Znalazła tam swój kufer i pudełka, ogromną miednicę wody, ręcznik śnieżnej białości, ale z ludzi — nikogo. Widocznie wszyscy byli zajęci i nikt nie myślał jej bawić.
Brr!... jak tu chłodno... Madzi jeszcze huczał w głowie turkot pociągu, jeszcze odurzał ją dym lokomotywy, jeszcze nie mogła oswoić się z myślą, że jest w Warszawie. Stojąc na środku pokoju, przymknęła oczy, ażeby mieć złudzenie, że ona jeszcze nie opuściła Iksinowa. Za drzwiami słychać szelest... może idzie matka?... Ktoś odchrząknął — to pewnie ojciec, albo major?... A to co?... Ach, słychać przeraźliwe granie katarynki!...
Jakże pragnęła w tej chwili przytulić się do kogo, całować i być całowaną... Gdyby przynajmniej odezwał się do niej kto, gdyby wysłuchał, jak jej w domu było dobrze, a jak dziś tęskno... Żeby choć jedno słówko otuchy... Nic, nic!... Po korytarzu cicho biegają ludzie bez głosu; niekiedy chrząka woźny, stojący przy schodach; przez otwarty lufcik napływa duszne powietrze, a zdaleka, na drugiej ulicy, gra katarynka...
„O mój pokoiku, mój ogrodzie... moje pola!... Nawet nasz cmentarzyk nie jest taki smutny jak ten dom; nawet mogiła biednego samobójcy nie jest tak pusta jak ten pokój...“ — myśli Madzia, z trudnością powstrzymując wybuch płaczu.
Gdyby w tym gabinecie została jaka pamiątka po Solskiej! Niema nic! nawet zdarto obicia i pomalowano ściany na stalowy kolor, który przypomina spokojne oczy panny Malinowskiej,
Kiedy Madzia przebrała się, wpadła do niej panna Żaneta.
— Ach, nareszcie!... — zawołała Madzia, wyciągając ręce do zafrasowanej osóbki, która dawniej nic ją nie obchodziła, lecz w tej chwili wydawała się najdroższą.
— Przyszłam się z tobą pożegnać, bo zaraz wychodzimy z klasą do botanicznego ogrodu, a później możemy się nie zobaczyć...
— Nie przyjdziesz do mnie?... — zawołała Madzia z żalem.
— Nie mogę... Dziś mój dyżur...
— A ja z wami nie mogłabym pójść na spacer?... — zapytała tonem prośby.
— Czy ja wiem?... — odparła panna Żaneta, robiąc jeszcze bardziej zafrasowaną minkę. — Poproś panny Malinowskiej... może pozwoli...
— To już dowidzenia się... — rzekła Madzia ze smutkiem.
Bardzo jej było źle w tym jasno-niebieskim pokoju, ale jeszcze gorzej bała się prosić przełożonej. Ona taka zajęta... a jeżeli odmówi, albo pozwoli z niechęcią?...
— Możeś ty chora?... — spytała nagle panna Żaneta. — Powiem, a doktór zaraz przyjdzie...
— Na Boga, Żanetko, nie mów nic!... Mnie nic nie jest...
— Bo masz taką dziwną minę?... — rzekła panna Żaneta i pożegnała Madzię, lekko wzruszając ramionami.
Po wyjściu koleżanki, Madzia znowu została sama ze swemi myślami, które ją tak dręczyły, że zdobyła się na krok bohaterski. Opuściła pokój, przebiegła korytarz na palcach, oglądając się jak człowiek, który ma spełnić przestępstwo, i znalazłszy w garderobie matkę przełożonej, rzekła zarumieniona:
— Proszę pani, mam teraz czas, możebym pani w czem pomogła?...
Staruszka, która właśnie rachowała bieliznę, w towarzystwie pensjonarki z zaczerwienionemi powiekami, podniosła na Madzię zdziwione oczy.
— Droga panno... przepraszam... panno Magdaleno, w czemże mi możesz pomóc?... Prędzej chyba u Feluni cośby się znalazło... Ona teraz jest w kancelarji...
I zaczęła znowu rachować bieliznę, mówiąc do pensjonarki:
— Chusteczek piętnaście... napisałaś, moje dziecko?...
— Napisałam — szepnęła dziewczynka, trąc oczy palcami, zawalanemi atramentem.
— Trzeba wyraźnie pisać, kochanko... bardzo wyraźnie...
Madzia, opuściwszy garderobę, z wielkim strachem weszła do kancelarji, gdzie, pochylona nad biurkiem, panna Malinowska pisała listy.
Usłyszawszy szelest kroków, przełożona odwróciła głowę.
— Może, proszę pani... czy nie mogłabym w czem pomóc?... — cicho zapytała Madzia.
Panna Malinowska popatrzyła na nią uważnie, jakby usiłując zgadnąć, w jakim celu Madzia oświadcza chęć pomożenia jej — i odparła:
— No, no!... Korzystaj, moja droga, z tych kilku godzin swobody, które ci zostały... Pracy będziesz miała dosyć...
Po tej odprawie, zawstydzona i rozżalona Madzia czem prędzej wróciła do swego pokoju i, ażeby nie poddać się desperacji, wydobyła z kufra wszystkie rzeczy, książki, kajety i zaczęła je układać.
Zajęcie to, pomimo że nie wymaga zbyt wielkich wysiłków umysłu, uspokoiło Madzię. Dziś dopiero zrozumiała różnicę pomiędzy rodzinnym domem, gdzie wszyscy mieli czas na to, ażeby ją kochać, a domem obcym, gdzie nikt nie miał czasu nawet rozmawiać z nią.
Około trzeciej zrobił się ruch w korytarzach: pensjonarki wróciły ze spaceru, następnie poszły na obiad. Z odgłosów, dochodzących ją, Madzia wywnioskowała, że dziewczynki maszerują parami a rozmawiają pocichu. Za czasów pani Latter w podobnej chwili było dużo śmiechu, skoków, bieganiny... dziś nic z tego!
„Zapomniano o mnie...“ — nagle pomyślała Madzia, spostrzegłszy, że jej nikt nie prosi na obiad.
Krew uderzyła jej do głowy, łzy zakręciły się w oczach i uczuła niepokonaną chęć powrócenia do domu.
„Do domu!... do domu!... nie chcę już ani panny Malinowskiej, ani jej protekcji, ani nadewszystko jej gościnności... Przecież moja mama nie postąpiłaby w podobny sposób z żebrakiem, który znalazłby się u niej w porze obiadu... Mam dziewięćdziesiąt rubli papierami, złoto od majora, więc wrócić mogę... A w Iksinowie, choćbym tylko zapracowała piętnaście rubli miesięcznie, nikt nie zrobi mi impertynencji...“
Tak sobie mówiła Madzia, chodząc po pokoju rozgorączkowana... ale na palcach. Bała się, ażeby kto, usłyszawszy kroki, nie przypomniał sobie o niej. Pragnęła, ażeby wszyscy o niej zapomnieli, ażeby rozstąpiły się mury i uwolniły ją z tego dziwnego domu bez zwrócenia niczyjej uwagi.
— Boże, Boże!... poco ja tu przyjechałam?... — szeptała, załamując ręce.
Okropność jej położenia zaostrzał jeszcze smutny fakt, że Madzi — jeść się zachciało.
„Nie mam ambicji!... — myślała z rozpaczą. — Jak można w podobnej chwili być głodną?...“
Wtem ogarnęło ją zdziwienie: na górze zrobił się ruch, rozległy się śmiechy, bieganina, dźwięki fortepianu... Bodaj nawet, czy kilka par nie tańczyło...
— Cóżto znaczy?... — mówiła do siebie. — Więc i tu wolno się bawić?...
Jednocześnie zapukano do drzwi, i weszła panna Malinowska uśmiechnięta.
— Teraz nasza kolej — rzekła — bądź łaskawa.
Wzięła Madzię pod rękę i zaprowadziła do pokoju matki, gdzie był stół nakryty na trzy osoby i dymiła się waza.
„Boże, ja nigdy nie będę mieć rozumu!“ — pomyślała Madzia, śmiejąc się w duchu z samej siebie.
Rozpacz już ją opuściła, ale apetyt spotężniał.
— Zaczynam oddychać — odezwała się panna Malinowska po sztuce mięsa. — Doprawdy, mam czasami ochotę zazdrościć, że ci się nie udała twoja pensyjka w tym jakimś Iksinowie...
— O, ja wrócę tam i założę choć dwie klasy: wstępną i pierwszą — odparła Madzia, chcąc uspokoić swoją gospodynię.
— I dwie klasy dadzą ci się we znaki, szczególniej w początkach. My coś wiemy o tem, prawda, mamo?
— O!... — westchnęła staruszka, chwytając się oburącz za głowę. — Bo też dostałaś pensję, Chryste elejson!... Mówię pani — zwróciła się do Madzi — ile ja łez wylałam, ile nocy nie przespałam w tamtym kwartale!... Ale Felunia żelazna kobieta... O!...
— Pani mi pozwoli czasem przyjść do siebie i popatrzeć na gospodarstwo?... — zapytała nieśmiało Madzia przełożonej.
— Owszem, ale... co tu zobaczysz, moja droga? Trzeba najwcześniej wstawać, najpóźniej kłaść się spać, wszystkiego pilnować, a co najważniejsza — każdemu odrazu wyznaczyć obowiązki i... żadnych ustępstw!... Latterowa, kiedy nie wydaliła pierwszej pensjonarki za spóźniony powrót od rodziców, już była zgubioną. Od tej chwili zaczęły się wizyty studentów u panny Howard, spacery panny Joanny... No, ale mniejsza o to... Znasz panią Korkowiczowę, u której obejmujesz miejsce?
— Dziewczynki znam... Panią zdaje mi się raz widziałam... — odparła Madzia.
— I ja jej nie znam. Słyszę, że są to ludzie bogaci, dorobkiewicze, a pani dba o wychowanie córek. Rozumie się, że gdyby ci tam było źle, znajdziemy inne miejsce, a może nawet u mnie otworzy się jaka posada...
— Ach, to byłoby najlepsze!... — zawołała Madzia, składając ręce.
Panna Malinowska pokiwała głową:
— No, no!... Zapytaj twoich koleżanek: czy one się tak zachwycają?... — rzekła przełożona. — Ale trudno... ja nie chcę iść za panią Latter...
Po obiedzie przełożona pobiegła na górę, gdzie mimo jej obecności nie zmniejszył się gwar pensjonarek. Zaś na kwadrans przed piątą wpadła do Madzi.
— Ubierz się — rzekła — jedziemy. Kufer odeszlę ci za godzinę.
Madzię, gdy została sama, ogarnął strach. Jak ją przyjmie pani Korkowiczowa?... — może i u niej jest taki rygor, jak u panny Malinowskiej?... Blada, drżącemi rękoma włożyła na siebie okrywkę, a ponieważ była sama w pokoju, więc przeżegnała się i uklękła, prosząc Boga, ażeby ją pobłogosławił w tak ważnym momencie życia.



II.
DOM Z GUWERNANTKĄ.

Przełożona uchyliła drzwi i wywołała Madzię. Wyszły na ulicę, wsiadły w dorożkę, a w kilka minut były na pierwszem piętrze wykwintnego domu. Panna Malinowska pociągnęła kryształową rączkę dzwonka przy drzwiach, które otworzył lokaj w granatowym fraku i czerwonej kamizelce.
— Kogo mam zameldować? — spytał.
— Dwie panie, które miały tu być o piątej — odpowiedziała panna Malinowska, wchodząc do przedpokoju.
Przybyłe nie zdążyły jeszcze zdjąć okrywek, kiedy z salonu wpadła między nie dama niska, otyła i ruchliwa, w jedwabnej sukni z długim ogonem, w koronkowym kołnierzu, z koronkową chustką w jednej ręce, z wachlarzem ze słoniowej kości w drugiej. W jej uszach lśniły się dwa wielkie brylanty.
— Jakżem wdzięczna, że pani przełożona sama się fatyguje!... zawołała dama, ściskając pannę Malinowską. — Jakżem szczęśliwa, że nareszcie poznaję panią!... — zwróciła się do Madzi. — Niechże panie pozwolą do saloniku... Jan, powiedz panienkom, ażeby tu zaraz przyszły... Proszę, bardzo proszę... niech panie siadają... O, na tych krzesełkach...
I podsunęła dwa złocone krzesełka, kryte amarantowym jedwabiem.
— Kiedyż przyjeżdżają państwo Solscy? — mówiła w dalszym ciągu dama, patrząc na Madzię. — Pan Solski w sąsiedztwie mego męża ma majątek... co za majątek!... Lasy, łąki, a jakie grunta!... Dwieście włók, proszę pani... Mój mąż mówi, że tam możnaby postawić cukrownię za psie pieniądze, a mieć z niej ogromne dochody... Pani ciągle koresponduje z panną Solską?... — zapytała znowu Madzię.
— Tak, pisałam do niej parę razy... — odparła zmieszana Madzia.
— Coto parę razy!... — zawołała dama. — Kto ma szczęście posiadać przyjaciółkę z tej sfery, powinien do niej ciągle pisywać... Ja bo jestem zakochana w pannie Solskiej... Co za rozum, skromność, dystynkcja...
— Pani zna pannę Solską? — wtrąciła Malinowska, z właściwym sobie spokojem patrząc na tęgą damę.
— Osobiście jeszcze nie mam honoru... Ale pan Zgierski tyle mi o niej opowiadał, że nawet ośmieliłam się prosić ją o składkę na założenie szpitala w naszej okolicy... I wie pani co?... przysłała tysiąc rubli i odpisała jak najgrzeczniej!...
Pulchne policzki pani Korkowiczowej zaczęły drżeć.
— Darujcie panie — mówiła, mrugając powiekami — ale nie mogę przypomnieć sobie tego wypadku bez wzruszenia... Jest to jedyna osoba... jedyny dom, któremu pierwsza złożyłabym wizytę, tyle mam uwielbienia dla państwa Solskich... A przytem tak bliskie sąsiedztwo...
Podczas długiego i szybkiego wykładu gospodyni domu, twarz Madzi promieniała zachwytem. Cóżto za szczęście dostać się do rodziny, która tak kocha jej przyjaciółkę! A jak szlachetną musi być sama pani Korkowiczowa, skoro oceniła wartość Ady, nie znając jej... Natomiast oblicze panny Malinowskiej nie wyrażało nic, choć równie dobrze mogło oznaczać znudzenie, albo drwiny. Siedziała wyprostowana, ustawiwszy wielkie oczy w ten sposób, że nie było wiadomo, na co mianowicie zwraca uwagę: czy na panią Korkowiczowę, czy na jej salon, zapełniony kilkoma różnemi garniturami mebli, czy na dwa olbrzymie dywany na posadzce, z których jeden był ciemno-wiśniowy, a drugi jasno-żółty.
Kiedy gospodyni podniosła do ust koronkową chustkę, jakby dając znak, że już wypowiedziała wszystkie uniesienia, panna Malinowska odezwała się:
— Jakież będą obowiązki panny Brzeskiej u pani?
Pulchna dama stropiła się.
— Obowiązki?... żadne!... Towarzyszyć moim córkom, ażeby nabrały pięknego układu, i pomagać im w naukach, a właściwie pilnować... Moje panienki biorą lekcje od profesorów, od renomowanych nauczycielek...
— A pensję jaką pani przeznacza dla panny Brzeskiej?... O ile sobie przypominam...
— Trzysta rubli rocznie — wtrąciła dama.
— Tak, trzysta rubli — powtórzyła panna Malinowska i zwróciwszy się do przerażonej i zaczerwienionej Madzi, dodała:
— W ciągu roku masz jeden tydzień wolny na Boże Narodzenie, drugi na Wielkanoc i miesiąc na letnie wakacje, w czasie których możesz odwiedzić rodziców.
— Naturalnie!... — potakiwała pani Korkowiczowa.
— I rozumie się, że będziesz w domu państwa Korkowiczów traktowana, jak starsza córka...
— Nawet lepiej!... wiem przecież, kogo biorę...
— A teraz może mi pani pozwoli zobaczyć pokój panny Brzeskiej — mówiła dalej przełożona, podnosząc się ze złoconego krzesełka tak obojętnie, jakby chodziło o najzwyklejszy stołek.
— Pokój?... — powtórzyła pani Korkowiczowa. — A tak... pokój dla panny Brzeskiej... Proszę...
Madzia jak automat szła za panną Malinowską. Minęły pod przewodnictwem ruchliwej gospodyni długi szereg saloników i gabinetów, i znalazły się w niewielkim, ale czystym pokoju, z oknem, wychodzącem na ogród.
— Łóżko zaraz każę przynieść — mówiła gospodyni. — Obok mieszkają moje panienki, — a syn... na drugiem piętrze...
— O, widzisz, masz tu i popielniczkę, gdybyś kiedy nauczyła się palić papierosy... — rzekła panna Malinowska do Madzi.
— Ach, to popielniczka mego syna, który tu czasem lubi zdrzem... czytać po obiedzie... — odparła zakłopotana gospodyni. — Ale on tu już nigdy nie przyjdzie...
— Żegnam panią — odezwała się nagle panna Malinowska, ściskając rękę damie — i dziękuję za warunki. — Bądź zdrowa, Madziu — dodała — pracuj, jak to ty umiesz, i pamiętaj, że mój dom jest w każdej chwili na twoje usługi. Rozumie się... dopóki nie przyjadą Solscy, których przyjaźń i opiekę ja tymczasowo zastępuję — kończyła z naciskiem.
— Ach!... — westchnęła pani Korkowiczowa, patrząc na Madzię z wyrazem macierzyńskiej miłości. — Upewniam, że państwo Solscy będą zadowoleni...
Gdy po oględzinach panie wróciły do salonu, zastały tam dwie panienki wcale rozwinięte, ładnie ubrane, może zanadto ulegające naciskowi gorsetów. Obie były blondynki o okrągłych rysach, tylko jedna miała zmarszczone czoło, jak osoba, która się gniewa, druga wysoko podniesione brwi i półotwarte usta, jakby lękała się.
— Panie pozwolą przedstawić sobie moje córki — rzekła gospodyni. — Paulina... Stanisława...
Obie dziewczynki dygnęły przed panną Malinowską, według prawideł, przyczem brwi Stanisławy podniosły się jeszcze wyżej, a czoło Paulinki pofałdowało się jeszcze posępniej.
— Panna Brzeska... — mówiła gospodyni.
— O, my się znamy!... — zawołała Madzia, całując zarumienione dziewczynki, które uśmiechnęły się życzliwie — jedna z odcieniem goryczy, druga z wyrazem melancholji.
— Żegnam panią — powtórzyła panna Malinowska. — Do prędkiego widzenia, Madziu... do zobaczenia, moje dzieci...
Madzia wyprowadziła przełożoną na schody i całując ją w ramię, szepnęła:
— Boże, jak ja się boję...
— Bądź spokojna... — odparła panna Malinowska. — Znam ten gatunek chlebodawców i już wiem, o co im chodzi...
Kiedy Madzia wróciła do salonu, pani Korkowiczowa, opuściwszy grupę mebli złoconych, usiadła na aksamitnym fotelu, a Madzi wskazała miejsce na krześle.
— Pani dawno ma przyjemność znać państwa Solskich?... — zapytała dama.
W tej chwili dziewczynki schwyciły Madzię za ręce i jednocześnie odezwały się:
— Czy Wentzlówna jest jeszcze na pensji?...
— Czy pani słyszała o pani Latter?...
— Linka... Stasia!... — zgromiła je matka, uderzając ręką w poręcz fotelu. — Ile razy mówiłam, że panienki dobrze wychowane nie powinny przeszkadzać starszym?... Zaraz... Ot, i już nie pamiętam, o co chciałam pytać pannę Brzeską!...
— Naturalnie, że o tych Solskich, których majątek sąsiaduje z browarem papy — odpowiedziała Paulinka z miną rozgniewanej.
— Linka! — pogroziła jej matka. — Linka, ty swojem postępowaniem wpędzisz mamę do grobu... Pamiętaj, że niedawno wróciłam z Karlsbadu...
— Ale już mama jada mizerję — wtrąciła Stasia.
— Mamie wolno wszystko jadać, bo mama wie, co robi — odparła dama. — Ale dobrze wychowane panienki nie powinny... Linka, ty niedługo siądziesz na kolanach pannie Brzeskiej...
— Albo to ja raz siedziałam na pensji...
— Na pensji co innego...
W przedpokoju rozległ się potężny bas:
— Mówiłem ci, błaźnie, ażebyś mi się nie stroił jak małpa...
— Jaśnie pani kazała... — odparł inny głos.
Drzwi otworzyły się, i do salonu wszedł, w kapeluszu na głowie, mężczyzna z dużą brodą.
— Cóżto dziś za maskarada?... — wołał pan w kapeluszu. — Z jakiego u djabła...
Umilkł i zdjął kapelusz, spostrzegłszy Madzię.
— Mój mąż... — rzekła prędko gospodyni. — Panna Brzeska...
Pan Korkowicz chwilę przypatrywał się Madzi, a na jego dobrej twarzy odmalowało się zdziwienie.
— A... — odezwał się przeciągle.
— Najserdeczniejsza przyjaciółka państwa Solskich.
— Eh!... — odparł lekceważąco, a potem, wziąwszy rękę Madzi w swoje ogromne dłonie, dodał:
— To pani ma uczyć nasze dziewczęta?... Bądź dla nich miłosierna!... Głupiutkie to, ale poczciwe...
— Piotruś! — upomniała go pani, uroczyście poprawiając koronkowy kołnierz.
— Moja Toniu, kogo ty chcesz w błąd wprowadzić, panią nauczycielkę?... Pani nauczycielka odrazu pozna się na twoich córkach, jak szynkarz na młodem piwie... Cóż, ten wałkoń już wrócił?...
— Nie rozumiem cię, Piotrze... — odparła oburzona dama.
— Papo pyta się, czy Bronek wrócił? — objaśniła Paulinka.
— Piękne panna Brzeska będzie miała wyobrażenie o naszym domu!... — wybuchnęła pani. — Tylko wszedłeś, zaraz prezentujesz się jak człowiek ordynarny...
— Przecież ja taki zawsze... — odparł pan, ze zdziwieniem rozkładając ręce. — Panna Brzezińska czy jak tam, nie będzie płaciła moich weksli, choćbym się do niej krygował... A gałgan!... Nie waliłem zamłodu, teraz on mnie wali...
— Co ty gadasz?... co się z tobą dzieje?... — wołała pani Korkowiczowa, widząc, że Madzia jest przestraszona, a obie córki śmieją się.
— Co gadam!... Ten hultaj nie zapłacił wczoraj wekslu w banku i gdyby nie poczciwy Świtek, miałbym rejenta w kantorze... A, rozbójnik!...
— Ale przecież Bronek nie stracił tych pieniędzy, tylko spóźnił się!... — przerwała oburzona matka.
— Pięknie go bronisz, niema co mówić!... Gdyby choć grosz stracił z tych pieniędzy, byłby złodziejem, a tak jest wałkoniem... — krzyczał ojciec.
Na twarz pani wystąpiły fioletowe rumieńce. Zerwała się z fotelu i zadyszana rzekła do Madzi:
— Niech pani wyjdzie z dziewczynkami do ich pokoju... A, mój kochany!... taka awantura przy osobie, która nas nie zna...
Madzia, blada ze wzruszenia, opuściła salon. Lecz humor obu panienek nie zmienił się; gdy zaś znalazły się w swoim pokoju, Linka stanęła przed Madzią i patrząc jej w oczy, rzekła:
— Pani boi się papy?... Pani myśli, że papuś jest naprawdę taki straszny?... — dodała, pochylając głowę nabok. — Tu nikt nie boi się tatki, nawet Stasia...
— Widzi pani, papuś robi tak... — wmieszała się Stasia. — Jak papuś jest zły na mamę, to jej samej nic nie powie, tylko gniewa się na nią przed nami. A jak Bronek co zmaluje, to papuś znowu nic nie mówi jemu, tylko wygraża się na niego przed nami, albo przed mamą...
— Teraz na wszystkich będzie skarżył się przed panią... — wtrąciła Linka. — O, ja wiem!... Pani bardzo podobała się papusiowi...
— I mamie — dodała Stasia. — Mama wczoraj mówiła, że gdyby pani miała rozum i potargowała się, to mogłaby dostać u nas z pięćset rubli rocznie.
— Moja Stasiu... pani i tak dostanie... — przerwała jej Linka.
— Dzieci, co wygadujecie?... — zawołała Madzia ze śmiechem. — Któż słyszał zdradzać tajemnice rodzinne?...
— Alboż pani nie należy do naszej rodziny? — rzekła Stasia, rzucając się Madzi na szyję. — Jest pani u nas godzinę, a mnie się wydaje, że już od stu lat...
— Widzę, że pani będzie więcej kochała tego lizusa, aniżeli mnie... Ale ja do pani jestem bardziej przywiązana, choć nie obrywam pani sukni... — odezwała się obrażona Linka, tuląc się do ramienia Madzi.
— Będę obie kochała jednakowo, tylko powiedzcie mi, czego się uczycie? — odparła Madzia, całując każdą pokolei. Naprzód Stasię i Linkę, potem Linkę i Stasię.
— Ja pani powiem! — zawołała Stasia. — Od kiedy wyszłyśmy z pensji — do wakacyj uczyłyśmy się wszystkiego: literatury, historji, algebry, francuskiego...
— Od wakacyj nie uczymy się niczego — wtrąciła Linka.
— Przepraszam... ja uczę się fortepianu... — przerwała Stasia.
— Kochasz się w panu Stukalskim, który wymyśla ci, że masz palce do obierania kartofli...
— Moja Linko!... Sama romansujesz z panem Zacieralskim i myślisz, że zaraz każdy musi się kochać... — odparła zarumieniona Stasia.
— Cicho, dzieci! — uspokoiła je Madzia. — Kto jest pan Zacieralski?
— Malarz, uczy Linkę malować, a tatko pyta się, kiedy zaciągną nam podłogi, bo froterzy drogo kosztują...
— A Stasię pan Stukalski uczy grać na fortepianie i przez połowę każdej lekcji rozstawia jej palce na klawiszach... Nie bój się!... już mama spostrzegła, że podczas tych wykładów za mało słychać muzyki... Przysięgnę, że gdyby twój Kocio, zamiast dwu rubli, brał rubla, skończyłyby się czułości...
— Może ten twój Zaciereczka uczyłby cię darmo?... — wtrąciła Stasia.
— Właśnie, że uczyłby mnie darmo — odparła obrażona Linka — bo ja mam poczucie natury...
— O, tak!... Kiedy ci zadał do wymalowania koszyk wiśni, to wiśnie zjadłaś, liście wysypałaś za okno, a potem rozchorowałaś się na głowę...
— Dzieci!... ach, Boże!... — uspakajała je Madzia. — Powiedzcie mi lepiej: gdzie odbywają się wasze lekcje?
— Fortepian na górze, ja maluję w oranżerji, a inne wykłady odbywają się, czy mają się odbywać, w auli — objaśniła Linka.
— Ja panią tam zaprowadzę — rzekła Stasia.
— I ja.
Schwyciły Madzię pod ręce i, ze swego pokoju, przez szereg gabinetów, korytarzy i sionek, wyprowadziły do wielkiej sali.
Było już ciemno, więc Linka, znalazłszy zapałki, zapaliła cztery płomienie gazu, mówiąc:
— Oto jest nasza aula, w której przez wakacje prasowała się bielizna...
— Przepraszam, bo stały kufry z futrami... — poprawiła ją Stasia.
Salon zadziwił Madzię. Było w nim kilka wyściełanych ławek przed eleganckiemi stoliczkami, była wielka tablica jak na pensji, a nadewszystko — była szafa wypchanych zwierząt i druga, pełna aparatów do wykładu fizyki.
— Pocóż tyle ławek? — zapytała Madzia.
— A... bo mama chce, żeby u nas zbierały się komplety panienek, którym mają wykładać najlepsi profesorowie — rzekła Linka.
— A nacóż te narzędzia?... Uczycie się fizyki?...
— Jeszcze nie — pochwyciła Stasia. — Ale, widzi pani, było tak: mama dowiedziała się, że panna Solska ma takie przedmioty, więc zaraz nam je kupiła.
— I to stoi bez użytku?
— Owszem — rzekła Linka — w machinie pneumonicznej, czy jak tam, Bronek dusił myszy; więc papuś rozbił klosz, Bronka wykrzyczał i szafę zamknął na klucz. Ale pani klucz odda...
Z pół godziny zeszło Madzi na oglądaniu naukowego salonu, aż wreszcie lokaj (już ubrany w surdut) dał znać, że będzie herbata.
— Chciałabym umyć ręce — rzekła Madzia.
— To pójdziemy do pokoju pani — zawołała Stasia. — Linka, pozakręcaj gaz, a ja wezmę zapałki...
Przeszły znowu sień, garderobę, oświetlony korytarz i zatrzymały się przed jednemi drzwiami. Stasia zapaliła zapałki, Linka popchnęła drzwi i nagle... Madzia poczuła silny zapach tytoniu, a jednocześnie usłyszała męski głos:
— Won stąd!... czego wy tu?...
Skrzypnęło, stuknęło i z szezlonga zerwał się młody człowiek otyły, ubrany tylko w kamizelkę. Szczęściem zapałka zgasła.
— Czego wy tu sikory?... — pytał zaspany młody człowiek,
— Co ty tu robisz?... To pokój panny Brzeskiej... — wołały obie dziewczynki.
— Na złamanie karku!... — mruknął młodzieniec, usiłując zamknąć drzwi, czemu przeszkadzała Linka.
Teraz otworzyły się inne drzwi w głębi korytarza i wybiegła z nich pani Korkowiczowa, pan Korkowicz, a za nimi lokaj z kandelabrem.
— Co tu robisz, Bronek?... — pytała niespokojnie pani młodego człowieka, który, chowając się za szafę, wdziewał surdut. — A gdzie łóżko?... — dodała, gdy blask świec oświetlił wnętrze pokoju. — Jan, gdzie łóżko dla panny Brzeskiej?...
— A na górze, w pokoju młodego pana...
— Zwarjowałeś?... — jęknęła dama.
— Przecie jaśnie pani kazała wstawić łóżko do tego pokoju, gdzie młodszy pan sypia...
— Ale gdzie sypia po obiedzie, głąbie jakiś... — mówiła zirytowana dama.
— To też pan Bronisław tam sypia po obiedzie, a tu dopiero nad wieczorem — tłomaczył się lokaj.
— Otwórz okno... przynieś stamtąd łóżko... a niegodziwiec...
— Ehe! widzę, że już dawno nie smarowałem maszyn w tej fabryce!... — odezwał się pan Korkowicz. Wyrwał służącemu z rąk kandelabr i ująwszy samego za kark, wyprowadził do garderoby. W chwilę później rozległ się krzyk i parę tępych uderzeń.
— Chodźmy, moi państwo, do stołowego pokoju — westchnęła pani. — Strach, co się dziś wyrabia ze służbą!...
Gdy wszyscy usiedli przy stole, zwróciła się do Madzi:
— Mój syn, Bronisław... Przeprośże panią za swój nietaktowny postępek...
Tłusty młodzieniec ukłonił się Madzi bardzo nisko i rzekł mrukliwym głosem:
— Prze... przepraszam panią... Choć, jak Boga kocham, nie wiem za co?...
— Za to, że ośmieliłeś się spać w pokoju pani...
— Wszyscy mi oczy wykłuwają tem spaniem!... Przecie człowiek musi sypiać...
Wszedł starszy pan.
— No!... — zawołał do syna — powiedz-no mi, jak to było wczoraj z tym bankiem?...
— Już tatko zaczyna awanturę!... — odparł syn. — Słowo honoru daję, że wyprowadzę się od rodziców...
— Proszę cię, Piotrusiu, daj mu spokój!... — wtrąciła matka. — Stasia, zadzwoń.
Wszedł Jan, zakrywając nos chustką.
— Dlaczego nie usługujesz do herbaty? — zapytał pan.
— Bo ja już jaśnie państwu dziękuję za służbę.
— Coto znaczy?... — groźnie odezwał się pan domu.
— A tak!... — odparł służący. — Jaśnie pan tylko ciągle obraża człowieka, a potem się dziwi...
— No... no... no... nic nie gadaj... Nie stało ci się nic złego...
— Łatwiej jaśnie panu bić, niż mnie brać — mruknął Jan.
Zdziwiona i przestraszona Madzia pomyślała, że dom państwa Korkowiczów jest bardzo oryginalny.



III.
BODAJEŚ UCZYŁ CUDZE DZIECI.

Pani Korkowiczowa posiadała dyktatorską władzę nad domem. Tylko jej lękała się służba, jej ustępował mąż, tylko jej rozkazy spełniały panienki, a nawet ukochany syn, który niebardzo słuchał ojca.
Opanowała wszystkich, z mniejszym lub większym oporem z ich strony. To też niemałem było zdziwienie pani Korkowiczowej, gdy po niejakimś czasie spostrzegła, że obok niej, w domu, zaczyna wyrastać nowa indywidualność — Madzi.
Ta Madzia, wesoła, grzeczna nawet dla służby, nigdy nie opierająca się, a stanowczo posłuszniejsza od Linki i Stasi, z każdym dniem nabierała znaczenia. Wszyscy czuli jej obecność, a przedewszystkiem sama pani, choć nie rozumiała, w jaki się to dzieje sposób.
Zaraz w kilka dni po przyjeździe, pani Korkowiczowa uroczyście wezwała Madzię do salonu, ażeby zakomunikować jej swoją wolę co do kierunku, w jakim mają być kształcone panienki.
— Panno... panno Brzeska — zaczęła pani Korkowiczowa, rozsiadając się na kanapie — trzeba, żeby pani odwiedziła pannę Malinowską i spytała, jakich zaleci profesorów dla moich dziewczynek. W każdym razie... tak... sądzę, że mąż musi zaprosić pana Romanowicza, bo on w kwietniu miał odczyt w ratuszu i w jesieni także ma mieć... No i oprócz pana Romanowicza, weźmiemy jeszcze kilku...
— Proszę pani — rzekła Madzia — naco naszym dziewczynkom profesorowie?
Pani Korkowiczowa drgnęła.
— Co?... jakto?...
— Rezultaty wykładów są dziś wątpliwe — mówiła Madzia — a koszt wielki. Gdybyśmy miały tylko dwie lekcje codzień, po dwa ruble godzinę, to już wyniesie około stu rubli na miesiąc. Moja pensja, lekcje muzyki i malarstwa już kosztują dziewięćdziesiąt rubli, więc razem około dwustu.
— Dwieście!... — powtórzyła pani zmieszana. — Nie myślałam o tem... Ależ będziemy miały komplet, z dziesięć panienek... więc na każdą wypadnie może dwadzieścia rubli, a może i taniej...
— A czy pani już ma komplet?...
— Właśnie zajmuję się tem... Ale w tej chwili jeszcze nic... — mówiła pani Korkowiczowa wzruszonym głosem.
— Więc, proszę pani, zróbmy tak... Gdy pani zbierze komplet, dopiero wówczas zwrócimy się do profesorów; a tymczasem ja będę powtarzała z dziewczynkami to, co przeszły na pensji i czego trochę zapomniały.
— Dwieście rubli na miesiąc!... — szeptała dama, ocierając twarz chustką. — Naturalnie, musimy poczekać... — Następnie, chwilkę odpocząwszy, dodała:
Otóż mam myśl... Ja zajmę się zebraniem kompletu, a pani zapyta pannę Malinowską o najodpowiedniejszych profesorów... Tymczasem będzie pani powtarzała z dziewczynkami to, co przeszły na pensji.
— Dobrze, proszę pani.
Pani Korkowiczowa była zadowolona, że ostateczny rozkaz wyszedł z jej ust i że Madzia, bez opozycji, podjęła się go wykonać. Była zadowolona, ale w jej duszy pozostało nieokreślone zakłopotanie.
„Dwieście rubli!... — myślała. — Że mi to odrazu nie przyszło do głowy?... No, od tegoż ona jest guwernantką.“
Był to dopiero początek.
W gorące dnie, pan Korkowicz starszy od niepamiętnych czasów miał zwyczaj siadać do obiadu bez surduta. Otóż raz, wkońcu sierpnia zdarzył się tak silny upał, że pan Korkowicz zasiadł przy stole bez kamizelki. A nadto rozpiął gors koszuli, dzięki czemu doskonale uwydatniało się jego różowe łono, pokryte bujnym meszkiem.
Obok matki uplasował się pan Bronisław, lokaj wybiegł prosić panny, i niebawem weszły do pokoju Linka, Stasia, a na końcu Madzia.
— Szacunek dla panny Magdaleny!... — zawołał gospodarz, pochylając się naprzód; co wpłynęło na mocniejsze otworzenie się koszuli.
— Ach!... — krzyknęła Madzia i cofnęła się za drzwi.
Pan Bronisław zerwał się od stołu, a zdumiony pan Korkowicz zapytał:
— Co się stało?...
— Jakże, co się stało?... — rzekła Linka. — Przecież papuś jest rozebrany...
— A niechże cię najjaśniejsze!... — mruknął gospodarz, chwytając się za głowę. — Poproścież tu pannę Magdalenę... Bodaj djabli...
Wybiegł do swego pokoju i w kilka minut wrócił ubrany jak ze sklepu artykułów mody. W tej chwili weszła powtórnie Madzia, więc przeprosił ją wśród ukłonów i zapewnił, że tak smutny wypadek nigdy się już nie powtórzy.
— W twoim wieku, Piotrusiu, dużo uchodzi... — odezwała się kwaskowatym tonem pani.
— Dużo... niedużo... — wtrącił pan Bronisław. — Anglicy do obiadu ubierają się we fraki.
— Panna Magdalena nie ma powodu gniewać się — mówiła pani — ale przypomnij sobie, Piotrusiu, ile razy prosiłam, ażebyś nie negliżował się przy obiedzie? Trzeba przestrzegać form towarzyskich, choćby ze względu na dziewczęta...
Gdy obiad skończył się, Madzia zawiadomiła panią, że pragnie odwiedzić Dębickiego.
— Dębicki?... Dębicki?... — powtarzała pani, lekko marszcząc brwi.
— To ten bibljotekarz i przyjaciel Solskiego — objaśnił gospodarz.
Oblicze pani Korkowiczowej rozpogodziło się.
— Ach — rzekła z uśmiechem — chce pani dowiedzieć się, kiedy przyjeżdżają państwo Solscy?... Ależ proszę, niech pani idzie...
— A ja panią odprowadzę!... — zawołał, zrywając się z krzesła, pan Bronisław.
— Dziękuję panu — odpowiedziała Madzia, tonem tak chłodnym, że pani Korkowiczowa aż drgnęła.
— Hę!... wstydzi się pani?... — mówił pan Bronisław ze śmiechem. — Jak nas kto spotka, to powiem, że jestem trzecim uczniem pani...
— Na ucznia już pan za duży.
— To pani powie, że ja jestem pani guwerner.
— Na guwernera jest pan za młody — zakończyła Madzia. — Dowidzenia się z państwem...
Za Madzią wybiegła Stasia; Linka zaś została i wygrażając pięścią bratu, rzekła z gniewem:
— Słuchaj-no... Jeżeli tak będziesz traktował pannę Magdalenę, oczy ci wydrapię...
— Dobrze mówi! — potwierdził ojciec. — Trzeba być cymbałem, ażeby narzucać się porządnej dziewczynie...
— Eh!... porządek... — odparł z lekceważeniem otyły młody człowiek. — Porządne panny nie mają zegarków, wysadzanych brylantami...
— Co to bydlę mówi, co?... — zapytał ojciec.
— Naturalnie! — upierał się pan Bronisław. — Zegarek wart ze czterysta rubli, więc skąd może go mieć guwernantka...
— A ja wiem!... — zawołała Linka. — O, już będzie z tydzień, jak ze Stasią oglądałyśmy ten zegarek. Prześliczny!... nawet mama nie ma takiego... Stasia otworzyła kopertę i przeczytałyśmy napis: „Mojej najdroższej Madzi, na pamiątkę lat 187..., wiecznie kochająca Ada...“ Ada, to panna Solska — zakończyła Linka.
— Taki napis?... rzeczywiście?... — zapytała pani Korkowiczowa.
— Jak rodziców kocham!... Obie umiemy go napamięć...
— Ot, i masz zegarek z brylantami, jołopie!... — westchnął pan Korkowicz, uderzając ręką w stół.
— Proszę cię, Bronku, ażebyś był uprzedzająco grzeczny dla panny Brzeskiej — rzekła uroczyście pani. — Ja wiem, kogo wzięłam do domu...
Pan Bronisław zasępił się.
— Głupi Bronek!... głupi Bronek!... — śpiewała, skacząc i śmiejąc się, Linka.
— Tylko, Linka... ani słowa pannie Brzeskiej o tem, co się tu mówiło — upomniała ją pani. — Wpędziłabyś mamę do grobu...
Kiedy gospodarz wyszedł za interesami do miasta, pan Bronisław na drzemkę, a Linka do Stasi, ażeby asystować jej przy lekcji fortepianu, pani Korkowiczowa, przeniósłszy się do swego gabinetu, usiadła na biegunowym fotelu i zaczęła rozmyślać.
„Czy mi się zdaje, czy nasza guwernantka już przekracza granice swego stanowiska?... Piotr ubiera się do niej przy obiedzie... No, powinienby się już odzwyczaić od swoich okropnych manier!... Linka broni jej jak lwica... Nic to złego... Zresztą Bronek ją lekceważy... Ale chłopak musi być dla niej grzeczny... i nawet ja i my wszyscy. Takie stosunki za trzydzieści rubli miesięcznie... Złoty zegarek z brylantami!... Jeżeli teraz nie zaprzyjaźnimy się z Solskimi, to już nigdy...
„Swoją drogą, przy pierwszej okazji dam panience do zrozumienia: czem ja tu jestem, a czem ona...“
Fotel bujał się coraz wolniej; głowa pani Korkowiczowej opadła na wiszącą poduszkę, z półotwartych ust wybiegało chwilami głośne chrapanie. Sen, brat śmierci, skleił powieki dystyngowanej damie.
Już pan Stukalski skończył wtajemniczać swoją uczenicę w trudną sztukę palcowania, przyczem nie zaniedbał przypomnieć jej, że powinna obierać kartofle; już panienki wybiegły do ogródka, gdzie gniewna Linka usiadła na trapezie, a łzami zalana Stasia huśtała ją, — kiedy Madzia, wszedłszy do gabinetu pani Korkowiczowej, zastała ją na biegunowym fotelu, z głową odrzuconą wtył i rękoma, splecionemi na łonie.
— Ach, przepraszam!... — mimowoli szepnęła Madzia.
— Co?... co to?... — zawołała pani, zrywając się. — A, to pani?... Właśnie myślałam... Czegoż kochana pani dowiedziała się o Solskich?...
— Mają wrócić w końcu października. W początkach zaś przyjedzie do Warszawy pan...
Tu Madzia zatchnęła się.
— Pan Solski?
— Nie... pan Norski — odparła Madzia ciszej. — Syn nieboszczki pani Latter...
— Nieboszczki? — powtórzyła pani Korkowiczowa. — Czy to nie z jego siostrą ma się żenić pan Solski?
— Podobno.
— Muszę zapoznać się z panem Norskim, ażeby choć w części wynagrodzić mu mimowolną krzywdę... Obawiam się — wzdychając i kiwając głową, mówiła dama — że odebranie moich córek z pensji było jedną z przyczyn samobójstwa nieszczęśliwej pani Latter... Ale, Bóg widzi, nie mogłam zrobić inaczej, panno Brzeska!... Pensja w ostatnich czasach miała okropną opinję, a ja jestem matką... Jestem matką, panno Brzeska...
Madzia pamiętała dzień, w którym Linka i Stasia opuściły pensję; zdawało jej się jednak, że pani Latter nawet nie spostrzegła tego wypadku.
— Mam do pani wielką prośbę — odezwała się nieśmiało Madzia po chwili milczenia. — Czy nie pozwoli pani, ażeby siostrzenica profesora Dębickiego uczyła się razem z naszemi dziewczynkami?...
— Chce należeć do kompletu?
— Ona nie ma pieniędzy na lekcje z profesorami, więc uczyłaby się tylko ode mnie...
„Aha!... — pomyślała pani. — Teraz, panienko, zrozumiesz, co jestem ja, a co ty?...“
Głośno zaś rzekła:
— Cóż ubogiej dziewczynce po takich wysokich naukach, jakie będą pobierały moje dzieci?...
Madzia patrzyła na nią zdziwiona.
— Ale... ale... — ciągnęła pani Korkowiczowa, czując, że mówi coś nie do rzeczy. — Ten pan Dębicki, u którego pani bywa, to kawaler?
— Kawaler, ale bardzo stary... Ach, jaki to uczony człowiek, jaki szlachetny... Pan Solski bardzo go kocha i ledwie zmusił go do przyjęcia u siebie posady bibljotekarza...
— Przepraszam... — rzekła nagle dama. — Co to za prześliczny zegarek ma pani?... Pamiątka?...
— Dostałam go od Ady Solskiej — odparła zarumieniona Madzia, podając zegarek. — Ale czasami wstyd mi chodzić z nim...
— Dlaczego? — mówiła pani Korkowiczowa, z trudem otwierając kopertę. — „Mojej najdroższej Madzi...“ Dlaczego ta dziewczynka pana Dębickiego nie chodzi na pensję?... Moglibyśmy przykładać się do płacenia za nią...
— Jej wuj miał przykre zajście z uczenicami i musiał opuścić pensję pani Latter... Zosię awantura tak przestraszyła, że już nie ma odwagi chodzić na żadną pensję, więc uczy się biedaczka sama, trochę przy pomocy wuja.
— Ha, jeżeli pani sądzi, że pan Dębicki jest taki dobry człowiek...
— Bardzo... bardzo dobry...
— A ta dziewczynka jest uboga, to... niech przychodzi... Byle moje panienki nie straciły na tem...
— Przeciwnie, zyskają... Współzawodnictwo zachęci je do pilności...
— Muszę jednak dodać, że robię to tylko dla utrzymania stosunków z Solskimi... Pana Dębickiego przecie nie znam!... — mówiła dama, czując, że wobec Madzi zajmuje coraz fałszywsze stanowisko.
Przez parę dni pani Korkowiczowa była nieco cierpka w obejściu z Madzią; ale gdy Dębicki, złożywszy jej wizytę, przyznał się, że oboje państwa Solskich zna od dzieci i co parę tygodni koresponduje ze Stefanem, pani Korkowiczowa udobruchała się.
Owszem, podziękowała Madzi za zawiązanie nowego stosunku.
„Dębicki — myślała — byłby niewdzięcznikiem, gdyby o nas dobrze nie mówił przed Solskimi. Brzeska także powinna mówić o nas dobrze; zresztą postaramy się o jej życzliwość...“
Od tej pory było Madzi u państwa Korkowiczów jak w niebie. Pan Bronisław miał obowiązek witać ją i żegnać z największem uszanowaniem; starszy pan miał prawo okazywać, że Madzię lubi; wreszcie sama pani wyznaczyła Madzi miejsce przy stole obok siebie, a lokaj podawał jej półmiski zaraz po gospodyni domu.
Pomimo jednak najlepszych chęci pani Korkowiczowej, Madzia nieustannie narażała się wobec swojej chlebodawczyni. Z właściwą sobie wyrozumiałością pani Korkowiczowa przyznawała, że niektóre czyny Madzi zdradzają dobre serce, ale zarazem — niesłychany brak taktu.
Raz, naprzykład, Linka spostrzegła na podwórzu córkę praczki z tego samego domu. Dziecko było tak bose, w tak podartej koszuli, w tak połatanej sukience, że nieledwie prosiło się na model. Linka zawołała dziewczynkę i posadziwszy w oranżerji, zaczęła ją malować w otoczeniu palm, kaktusów i innych roślin egzotycznych.
Studjom tym przypatrywała się Stasia, pani Korkowiczowa, pan Korkowicz, nawet pan Bronisław, który miał niejakie wątpliwości, czy jego siostra w danej chwili maluje kaktus, czy nogę obdartej dziewczynki. Lecz dopiero Madzia zauważyła, że dziecko strasznie kaszle.
— Boże! — zawołała — ależ ona prawie naga... — A potem dodała po francusku:
— Jeżeli biedactwo nie będzie leczyć się i nie dostanie odzieży — umrze...
Linka przestała malować, a wylękniona Stasia już miała oczy pełne łez.
Obie siostry uważniej zaczęły oglądać dziewczynkę i odkryły, że kaszlące dziecko nie ma ani śladu trzewików, że oberwana do połowy koszulka nie zastąpi braku spódniczki, że wreszcie pełna łat sukienka raczej przypomina sieć pajęczą, aniżeli ubranie...
Od tej chwili panienki przestały ją malować, a zaczęły się nią opiekować. W tajemnicy przed matką złożyły się na sprowadzenie jej lekarza, kupiły małe trzewiczki i pończochy, a potem płótna i barchanu, z którego same zaczęły szyć ubranie przy pomocy panny służącej i Madzi.
— Widzicie, jak to dobrze, że u pani Latter uczyłyście się krawiecczyzny — przypomniała im Madzia.
Kiedy pani Korkowiczowa zobaczyła Linkę, z trudem szyjącą barchan na maszynie, myślała (według jej własnych słów), że — padnie trupem. Madzi w pokoju nie było, więc zacna dama ograniczyła się na przeprowadzeniu śledztwa i wziąwszy fatalny barchan, z zaciętemi ustami pobiegła do pokoju męża, a za nią Linka, która dosyć stanowczo prosiła matkę o niemieszanie się do jej interesów.
— Czyś widział, Piotrze?... — zawołała pani, rzucając barchan na biurko męża. — Czy słyszałeś coś podobnego?...
Poczem na wyścigi z Linką zaczęły opowiadać historję obdartej dziewczynki, jej kaszlu i pomocy, jaką udzieliły jej panny. Linka kładła nacisk na nędzę dziecka, a pani Korkowiczowa na jego brudy, możliwą zaraźliwość kaszlu i emancypacyjne zachcianki Madzi.
Wyrozumiawszy, o co chodzi, pan Korkowicz pogłaskał bujną brodę i odezwał się tonem spokojnym, który bardzo zaniepokoił jego małżonkę:
— Czy to dziecko nie było brudne, kiedyś je malowała?
— Jak smoluch, papusiu! — odparła Linka.
— A nie kaszlało?
— O, kaszlało daleko gorzej, niż teraz...
— Idź, Linko — rzekł ojciec tonem szkaradnie spokojnym — idź i ucałuj ręce pannie Magdalenie za to, że was zachęciła do uczciwego postępku...
— Ależ, Piotrze... tak być nie może!... — zawołała pani. — Ja nie pozwolę...
— Toniu — odpowiedział mąż, gdy Linka wyszła — Toniu, nie bądź warjatką!... Przecież ja dopiero dziś widzę, że moje córki mają serce... Bóg nam zesłał tę pannę Brzeską...
— Wiem, wiem... — mówiła pani. — Wszystko ci się podoba, co robi panna Brzeska... I gdybym dziś zeszła do grobu...
— Miej rozum, Toniu. Jeżeli chwalisz Solską, że dała ci tysiąc rubli na szpital, nie gań własnych dzieci, gdy sprawią odzież sierocie...
— Ale one same szyją...
— Księżniczki angielskie także szyją odzienie dla ubogich dzieci — odparł mąż.
— Czy to tylko pewne?... — mimowoli zapytała pani, czując, że gniew jej szybko ucieka.
W godzinę później pochwaliła córki za ich zajęcie się dziewczynką i podziękowała Madzi. W duszy jednak postanowiła przy pierwszej okazji wytknąć jej emancypacyjne nowatorstwa, które zasiewają niezgodę wśród najczcigodniejszych rodzin.
Najważniejszy w domowych stosunkach wypadek trafił się w sześć tygodni po przyjeździe Madzi.
Było to przy obiedzie. W czasie krótkiej pauzy, oddzielającej befsztyk od kurcząt z mizerją, Linka z gniewem odezwała się do lokaja:
— Zabierz ten talerz...
— Czysty, proszę panienki — odparł Jan, stawiając napowrót talerz, który obejrzał.
— Bałwanie... bierz, kiedy mówię!... — zawołała Linka, rozdrażniona z powodu kłótni ze Stasią o to, czy pan Zacieralski jest większy od Lessera, czy tylko równy jemu?
— Kiedy panienka mówi, musi tak być — ostro odezwała się pani Korkowiczowa.
Lokaj zabrał talerz, podał inny; potem obniósł kurczęta i mizerję, wreszcie wyszedł do kuchni.
Wtedy Madzia pochyliła się do Linki i objąwszy ją ręką za szyję, szepnęła:
— Drugi raz nie odpowiesz tak Janowi... prawda?...
Niewinne te słowa wywołały piorunujący efekt przy stole. Stasia podniosła brwi wyżej niż zwykle; pan Bronisław wyjął z ust widelec, którym wykłuwał zęby; pan Korkowicz zrobił się fioletowy i tak pochylił twarz, że powalał brodę w resztkach mizerji. Linka zaś, kilka razy prędko odetchnąwszy, rozpłakała się i wybiegła z jadalnego pokoju.
— A wracaj na leguminę, bo będzie krem! — zawołał pan Bronisław tonem szczerego współczucia.
— Bardzo dobrze... — mruknął ojciec.
Pani Korkowiczowa osłupiała. Ponieważ jednak była osobą niezwykle bystrego umysłu, więc szybko zorjentowawszy się w sytuacji, rzekła uroczystym głosem do Stasi:
— W domach arystokratycznych panienki z wyszukaną grzecznością odzywają się do służby.
Pan Korkowicz klapnął się w gruby kark, jakgdyby mądre zdanie żony nie wydawało mu się wypowiedzianem wporę.
Pani także, pod pozorami pewności siebie, ukrywała zmieszanie. Czuła, że od tej chwili stosunek dzieci do służby zmieni się w domu i to nie naskutek jej morałów, ale — odezwania się Madzi. Przypominała też sobie z goryczą, że Jan chętniej usługuje Madzi, weselej z nią rozmawia, aniżeli z panienkami, a przy obiedzie manewruje półmiskiem w taki sposób, ażeby guwernantce podsuwać najlepsze kawałki, których zresztą nie brała.
„Widzę, że to Bismarck-dziewczyna!... — myślała pani, odkładając podwójną porcję kremu dla nieobecnej Linki. — Swoją drogą, Bóg wie od ilu lat, proszę Piotrusia, ażeby nie wymyślał służbie... Bardzo też dawno zbierałam się powiedzieć dziewczętom, ażeby były grzeczne w obejściu z ludźmi niższego stanowiska... No i ta... uprzedziła mnie!... Porachujemy się kiedyś, panienko... porachujemy...“
Po obiedzie pani Korkowiczowa chłodno podziękowała guwernantce za towarzystwo i kazała Stasi, ażeby zaniosła Lince krem. Zato pan, mówiąc Madzi: „dziękuję...“ trochę za długo trzymał jej rękę i dziwnie patrzył jej w oczy. To też, gdy Madzia odeszła, zirytowana pani odezwała się do męża:
— Myślałam, że... pocałujesz pannę Brzeską...
Pan kiwał głową.
— Wiesz — odparł — rzeczywiście chciałem ją pocałować w rękę...
— W takich razach ja tatkę mogę wyręczać — wtrącił pan Bronisław, odwracając się do okna.
— Żebyś ty, mój kochany, wyręczał mnie w kantorze — odparł ojciec.
— Musisz jednak przyznać, mój drogi, że Bronek od kilku tygodni zmienił się na awantaż... — zabrała głos pani. — Prawie nie wychodzi z domu i regularnie siada z nami do obiadu.
— Zapewne chce ode mnie wykpić kilkaset rubli... Znam ja go!... Cholera mnie bije, kiedy patrzę na jego łajdactwa; ale skóra na mnie cierpnie, kiedy zaczyna się poprawiać...
— Mylisz się — rzekła matka. — Bronek nic złego nie zrobił, tylko — uległ moim perswazjom. Wytłomaczyłam mu, że niewłaściwie postępuje, włócząc się po nieodpowiednich towarzystwach, że wpędza rodziców do grobu i — on mnie zrozumiał...
— Eh! — mruknął ojciec — zawsze ci się coś zdaje... Z dziewczętami nie umiesz dać sobie rady, a myślisz, że taki birbant usłucha perswazji.
— Więc któż im daje radę?... kto kieruje ich edukacją?... — zawołała pani, rumieniąc się jak rozpalone żelazo.
Ale pan Korkowicz, zamiast odpowiedzieć małżonce, zwrócił się do syna:
— Słuchaj-no!... bo mnie doprowadzisz do kija i torby, wałkoniu... Albo weź się tutaj do roboty, ażeby Świtek mógł jechać do korkowskiego browaru, albo sam ruszaj do Korkowa... Ja, na dwie fabryki, o trzydzieści mil odległe, nie rozedrę się... Kiedy jestem w Warszawie, tam się coś psuje; kiedy jestem w Korkowie, tu niema dozoru... A ty wałęsasz się po restauracjach...
— Powiedziałam ci, że siedzi w domu — wtrąciła matka.
— Mnie nie o to chodzi, ażeby on wysypiał się w domu — ryknął ojciec — ale, żeby choć parę razy dziennie zajrzał do fabryki i sprawdził, co robią?...
— Zastępował cię przez kilka dni.
— Tak!... i połowy obstalunków nie wypełnili na czas... Bodaj to najjaś...
Nagle pan Korkowicz uderzył się ręką w usta i nie dokończył przekleństwa. Natomiast dodał spokojniej:
— Bądź tu łagodny... nie wymyślaj... kiedy wszyscy, począwszy od rodzonego syna, wbijają ci noże w wątrobę...
— Widzę, że i na ciebie wpłynęła lekcja panny Brzeskiej... — syknęła pani Korkowiczowa.
— Nie... to twoje morały!... — odparł ojciec i wyszedł z pokoju.
Przez ten czas pan Bronisław stał pod oknem i bębnił palcami w szybę, niekiedy wzruszając ramionami.
Pani Korkowiczowa załamała ręce i tragicznie patrząc na syna, rzekła:
— Cóż ty na to?...
— A... no... że ładna, to ładna, niema co gadać — odparł rozwinięty młodzieniec.
— Kto?... co się tobie śni?...
— Magdzia ładna i dobrze tresuje dziewczęta, tylko... ma za dużo fochów. Solscy i Solscy!... a mama jeszcze jej podbija bębenka tymi Solskimi... Tymczasem cóż Solscy?... Ja się boję Solskich, czy co?... — mówił z flegmatyczną gestykulacją pan Bronisław.
Potem ucałował skamieniałą matkę w obie ręce i wyszedł, mrucząc:
— Cóżto, stary myśli, że będę piwo rozwoził?
— Boże!... — jęknęła pani, chwytając się za głowę. — Boże! co się tu dzieje?... Na co ja zeszłam?...
Była tak zirytowana, że znalazłszy się w swoim gabinecie, na biegunowym fotelu, nie mogła odrazu zasnąć po obiedzie.
„Z dziewczętami robi, co jej się podoba, a one tylko płaczą... — myślała pani. — Psuje służbę... do domu naprowadza dzieci rozmaitej hołoty... Sam Bronek zachwyca się, że ładna (co oni widzą w niej ładnego?...), a ten stary niedźwiedź niedość, że zaprzecza mi wpływu na dom, ale jeszcze chce ją w rękę całować... Nie, ja muszę z tem zrobić jakiś koniec!...“
Po chłodniejszej rozwadze, zarzuty przeciw Madzi poczęły rozwiewać się w umyśle pani Korkowiczowej. Przecież Zosię do nauki ona sama przyjęła, ona, pani Korkowiczowa; a zrobiła to dla zawiązania ścisłych stosunków z Solskimi. Obdartą dziewczynkę ona w rezultacie pozwoliła ubierać swoim córkom; i nie stało się nic złego, gdyż o ich pięknym czynie mówią dziś w całej kamienicy. Nareszcie — dobrze wychowane panienki (a nawet mąż!...) nie powinny wymyślać służbie... Bo cóżby to był za cios dla jej macierzyńskiego serca, gdyby kiedy Linka przy Solskich, albo w innem dystyngowanem towarzystwie nazwała lokaja bałwanem?...
Lecz im zupełniej rozgrzeszał Madzię umysł pani Korkowiczowej, tem w jej sercu silniejszy żal budził się do nauczycielki. Okropne położenie: czuć do kogoś niechęć i — nie mieć przeciw niemu zarzutów!
„Cóż jej powiem?... — z goryczą myślała dama. — Kiedy dziewczęta, mąż i nawet Bronek odpowiedzą, że panna Magdalena robi to, czego ja sobie życzę...“
Niechęci także nie wypada okazywać. Bo nuż guwernantka obrazi się i opuści jej dom? Co na to powiedziałyby córki, Bronek, mąż — a nadewszystko: jakby wyglądała upragniona znajomość z Solskimi?
„Dziwna ta panna Solska... — rzekła do siebie pani Korkowiczowa. — Przyjaźnić się z guwernantką!“



IV.
NIEPOKOJE PANI KORKOWICZOWEJ.

W pierwszych dniach października dom pani Korkowiczowej stanowczo był przewrócony do góry nogami. Ona zaś sama czuła się w położeniu rozbitka, który, siedząc na wąskiej skale, widzi rozhukany ocean i tylko czeka, kiedy go fale pochłoną.
Córki jej, na których edukację tyle wydała pieniędzy, nietylko przestały być opryskliwemi dla służby, ale jeszcze — weszły w zażyłość z panną służącą, kucharką, nawet z rodziną lokaja. Pani Korkowiczowa nieraz znajdywała obie panienki w garderobie, a przy stole widywała na własne oczy, że Jan uśmiecha się nietylko do panny Brzeskiej, ale nawet do Linki i Stasi.
„Niechby kiedy zrobił taką minę do nich przy kimś z towarzystwa, a musiałabym umrzeć ze wstydu!...“ — myślała pani.
Ale zgromić Jana za poufałość nie miała odwagi. Nie było też racji skarżyć się przed mężem, który od owego pamiętnego obiadu nietylko nie „smarował maszyn“ Janowi, ale nawet przestał mu wymyślać przy Madzi i córkach. Raz pan Korkowicz był zirytowany tak, że zsiniał z gniewu i wywijał ogromnemi pięściami; ale ciosy, zamiast na kark Jana, padały na stół, albo na drzwi.
— Ciebie kiedy, Piotrusiu, apopleksja zabije, jeżeli tak będziesz się krępował!... — rzekła pewnego dnia pani, widząc, że jej mąż, zamiast trzasnąć w ucho Jana, który przy kolacji oblał go sosem, uderzył pięścią w udo — samego siebie.
— Dajże mi spokój!... — wybuchnął pan. — Od czasu, kiedy wyjeżdżasz do Karlsbadu, nazywałaś mnie ordynarnym; a dziś, kiedy wyeleganciałem, chcesz, żebym się znowu nie krępował... Przewracają ci się projekta w głowie jak w zacierowej kadzi...
— Zato z żoną nie robisz sobie subjekcji — westchnęła pani.
Mąż uniósł się na krześle, ale, spojrzawszy na Madzię, usiadł, aż podłoga skrzypnęła, i oparł głowę na rękach.
„Coto znaczy?... — pomyślała przerażona dama. — Ależ ta guwernantka naprawdę opanowała mego męża!...“
Pani Korkowiczowej zrobiło się tak źle, że wstała od stołu i wyszła do gabinetu. A gdy córki i nauczycielka wybiegły za nią, rzekła do Madzi lodowatym głosem:
— Niech się pani mną przynajmniej nie zajmuje... Nic mi nie jest...
Madzia cofnęła się, a pani Korkowiczowa zawołała z gniewem do córek:
— Idźcie sobie, idźcie... do waszej nauczycielki!...
— Co mamie jest?... Cóżeśmy winne?... — pytały z płaczem obie dziewczynki, widząc irytację matki.
Jak wszyscy ludzie gwałtowni, pani Korkowiczowa prędko ochłonęła i usiadłszy na swym fotelu, rzekła spokojniej:
— Linka, Stasia... patrzcie mi prosto w oczy!... Wy już nie kochacie mamy... wy chciałybyście mamę wpędzić do grobu...
Dziewczęta rozszlochały się.
— Co mama mówi?... A kogoż my kochamy?...
— Pannę Brzeską... Ona teraz wszystko znaczy w domu, ja nic...
— Pannę Brzeską kochamy jak przyjaciółkę, a mamę jak mamę... — odparła Linka.
— Chciałybyście, ażebym do grobu wstąpiła, a tatko ożenił się z guwernantką!...
Pomimo łez, obficie twarz im zalewających, obie dziewczęta zaczęły śmiać się jak szalone.
— A toby dopiero była para... cha!... cha!... cha!... Cóżby na to Bronek powiedział?... — wołała Linka, chwytając się za boki.
— Błaźnice jakieś, nie śmiejcie się ze słów mamy, bo słowa mamy święte... Co za Bronek?... Jaki Bronek?
— Przecież Bronek kocha się w pannie Magdalenie i tak się do niej umizga, że wczoraj aż płakała, biedactwo... Cha!... cha!... cha!... Tatko i panna Magdalena... — śmiała się Linka.
Wiadomość o zalotach Bronka doreszty uspokoiła panią Korkowiczowę. Przyciągnąwszy obie córki do siebie, rzekła:
— Co gadacie o jakichś umizgach Bronka?... Panny dobrze wychowane nie powinny o tem nic wiedzieć... Stasia, Linka... patrzcie mi prosto w oczy. Przysięgnijcie, że lepiej kochacie mamę, aniżeli pannę Brzeską...
— Ależ, jak mamę kocham, tak sto razy lepiej — zawołała Linka.
— Sama panna Magdalena ciągle powtarza nam, że powinnyśmy mamę i tatkę kochać nad wszystko w świecie... — dodała Stasia.
W ruchliwem sercu pani Korkowiczowej obudził się cień życzliwości dla Madzi.
— Idźcie kończyć kolację — rzekła do córek, dodając w duchu:
„Może i niezłe dziecko z tej Magdaleny, ale cóż to za despotyczny charakter... wszystkich chciałaby zawojować... No, ma takie stosunki!... Żeby już raz ci Solscy przyjechali... Co one znowu plotą o Bronku?... Umizga się do Brzeskiej?... Pierwszy raz słyszę coś podobnego!...“
Po chwili jednak pani Korkowiczowa przypomniała sobie, że — może i niepierwszy raz słyszy o czemś podobnem. Ciągłe przesiadywanie pana Bronisława w domu było niewątpliwie skutkiem jej macierzyńskich upomnień, ale mogła oddziaływać na syna i obecność pięknej guwernantki.
— Młody, niema się czemu dziwić!... — westchnęła, i przyszło jej na myśl, jak pewnego wieczora, znalazłszy się przypadkiem we framudze korytarza, usłyszała następną rozmowę między synem a guwernantką:
„Panie Bronisławie, proszę, niech mi pan nie zastępuje drogi“ — mówiła zirytowana Madzia.
„Bo ja chciałbym panią przekonać, że jestem bardzo życzliwy“ — odparł błagalnym tonem pan Bronisław.
„Da pan najlepszy dowód życzliwości, nie rozmawiając ze mną, kiedy jestem sama...“
„Proszę pani, przy ludziach...“ — zaczął pan Bronisław, ale nie mógł dokończyć, gdyż Madzi nie było.
— Drażni się z nim! — szepnęła pani Korkowiczowa, a następnie dodała w duchu:
„Chłopak młody, bogaty, no... i przystojny... Bronek jest wcale niczego na mężczyznę i pannie muszą jego umizgi pochlebiać... Naturalnie, powie o nim Solskiej, Solska zwróci uwagę i, przez kobiecą zazdrość, sama zacznie wabić Bronka do siebie... Boże, jak wszystko doskonale się układa!... A nie mogę zaprzeczyć, że Magdalena dużo mi ułatwi...“
Przyszła tedy na panią Korkowiczowę epoka czułości dla guwernantki, i niezawodnie od tej pory byłoby Madzi jak w niebie, gdyby jej emancypacyjne zachcianki nie napoiły duszy chlebodawczyni nową goryczą.
Od pewnego czasu Linka i Stasia coraz więcej zaniedbywały talentów. Linka rzadziej malowała, potulna Stasia zaczęła kłócić się z nauczycielem muzyki, nawet opowiadać, że pan Stukalski łysieje; obie zaś skracały lekcje: jedna muzyki, druga malarstwa.
Rozumie się, że zatrwożona matka przeprowadziła śledztwo i odkryła rzecz straszną. Panienki czas, przeznaczony na edukację estetyczną, obracały na uczenie Michasia, ośmioletniego syna lokaja. Stasia uczyła go czytać, a Linka pisać!...
Tego już było za wiele, i pani Korkowiczowa postanowiła rozmówić się z nauczycielką.
„Panno Brzeska — miała jej powiedzieć — dom mój nie jest ochroną, a moje córki nie są ochroniarkami...“
W tym celu zadzwoniła raz, po chwili drugi raz, gdyż Jan ociągał się. Wreszcie stanął we drzwiach.
— Dlaczego Jan nie przychodzi zaraz, kiedy dzwonię? — rzekła pani, nastrajając się na ton surowy. — Poproś tu pannę Brzeską...
— Właśnie przyszedł jakiś pan do panny Magdaleny i czeka w sali — odparł lokaj, podając bilet.
— Kazimierz Norski... — przeczytała pani. — Aha, daj znać pannie Magdalenie...
Zerwała się i ze swego gabinetu szybko przeszła do sali. Gniew ją opuścił, a natomiast opanowało silne wzruszenie.
„Norski!... — myślała. — Tak, miał przyjechać w początkach października... Może są i Solscy...“
Nogi pod nią drżały, gdy otworzyła drzwi salonu, ale osłupiała na widok młodego człowieka, który, ujrzawszy ją, ukłonił się bardzo elegancko.
„Co za rysy... oczy... brwi!...“ — pomyślała pani, a głośno rzekła:
— Mam zaszczyt powitać pana Norskiego?... Jestem... u nas właśnie bawi panna Brzeska... a ja jestem wielbicielką świętej pamięci mamy pańskiej... Boże, co za okropny wypadek!... Nie powinnam o nim wspominać, ale moje córki były ukochanemi pensjonarkami świętej pamięci mamy, którą tu wszyscy opłakujemy...
Tak mówiła pani Korkowiczowa, kłaniając się i wskazując Norskiemu złocone krzesełko, na którem usiadł bez ceremonji.
„Prześliczny!...“ — myślała pani, a ponieważ młody człowiek milczał i spoglądał na drzwi, odezwała się znowu:
— Jakże świętej pamięci mama?... To jest...
— Właśnie jeździłem na jej grób, gdzie chcemy postawić pomnik...
— Powinni państwo zwrócić się do społeczeństwa... — prędko przerwała mu pani. — A w takim razie ja i mój mąż, cały wreszcie nasz dom...
W tej chwili Norski podniósł się ze złoconego krzesełka, patrząc ponad głowę uprzejmej gospodyni. Pani Korkowiczowa odwróciła się i zobaczyła bladziutką Madzię, która oparła się ręką o stół.
— Właśnie panna Brzeska... — znowu zaczęła gospodyni.
Ale Norski, nie czekając na rekomendację, zbliżył się do Madzi i wziąwszy ją za rękę, rzekł pięknym, aksamitnym głosem:
— Wiemy, że nasza matka z panią przepędziła ostatnie godziny... Chciałem podziękować i, jeżeli kiedy będzie można, z ust pani usłyszeć szczegóły...
Madzia patrzyła na cieniutkie, białe sznureczki, przyszyte do klap surduta pana Kazimierza, i oczy zaszły jej łzami.
— Wszystko kiedy opowiem obojgu państwu — rzekła, nie patrząc na pana Kazimierza. — Czy i Helenka wróciła?...
— Przyjedzie z Solskimi za tydzień... dziesięć dni... — odparł Norski, nie mogąc oprzeć się zdziwieniu. — Ale jeżeli i ich przywita pani w podobny sposób...
— Obraziłam pana?... — zapytała wylękniona Madzia.
— Czy ja śmiałbym się na panią obrazić... — odparł ożywionym głosem i wziął ją znowu za rękę. — Ale niechże pani osądzi... — dodał, zwracając się do pani Korkowiczowej. — Panna Magdalena, Ada Solska, moja siostra i ja, byliśmy w domu nieboszczki matki jedną rodziną... Matka, jadąc na śmierć, przekazała pannie Magdalenie błogosławieństwo dla nas... I dziś, kiedy wracam po pożegnaniu mojej matki, ta jej druga córka przyjmuje mnie jak obcego... Niechże pani powie, czy godzi się tak...
Madzia spuściła głowę, nie mogąc powstrzymać łez.
— Jaka pani szczęśliwa!... — rzekł Norski. — Mnie już łzy wyschły...
Przerwał i zmarszczył piękne brwi, spostrzegłszy o parę kroków pana Bronisława, który cicho wszedł do salonu i od kilku chwil przypatrywał się to Norskiemu, to Madzi.
— Może mnie mama zapozna z tym panem — odezwał się pan Bronisław. — Jestem młody Korkowicz, czyli: korkociąg, jak mnie nazywają dawni pańscy przyjaciele...
— Panowie się nie znają?... — rzekła zakłopotana gospodyni. — Mój syn... pan Norski...
— Właściwie to znamy się, a przynajmniej ja znam pana z opowiadań... Dużo się nieraz mówi o pańskich figlach u Stępka... — przerwał matce pan Bronisław, wyciągając ogromną rękę do Norskiego.
Obaj młodzi ludzie uścisnęli się: pan Kazimierz z lekceważeniem, pan Bronisław z energją. Można było jednak poznać, że nie czują do siebie sympatji.
Norski posiedział kilka minut, nieco chmurny, krótko odpowiadając na pytania pani Korkowiczowej o Solskich. Wreszcie wstał, pożegnał się i obiecał częściej, jeżeli państwo pozwolą, odwiedzać Madzię.
— Tyle mamy z sobą do mówienia, panno Magdaleno, o mojej matce, że musi mi pani kiedy poświęcić godzinkę sam na sam, jak to kiedyś bywało... — rzekł pan Kazimierz na odchodne.
Gdy zamknęły się za nim drzwi przedpokoju, zmieszana i zamyślona Madzia odezwała się do pani Korkowiczowej:
— Jan mówił mi, że pani chciała się ze mną widzieć?...
— Tak... Chciałam ci podziękować, droga panno Magdaleno, że moje panienki zajęły się Michasiem... Piękna to zaleta, miłosierdzie!... — żywo odpowiedziała pani Korkowiczowa, kilkakrotnie ucałowawszy Madzię.
Wobec bliskiego przyjazdu Solskich i zażyłości, jaka łączyła guwernantkę z Adą Solską, tudzież z Helenką, przyszłą panią Solską, gniew pani Korkowiczowej rozpłynął się. Niech już Madzia robi w jej domu, co chce, niech córki ubierają i uczą wszystkie dzieci z ulicy, byle zawiązać stosunki z Solskimi...
„Bronek nawet nie przeczuwa swego szczęścia!...“ — myślała pani, promieniejąc radością.
— Ale... ale!... — zawołała do odchodzącej Madzi. — Niechże pani przy sposobności oświadczy panu Norskiemu, ażeby był łaskaw odwiedzać nas jak najczęściej... Nasz dom otwarty dla niego zawsze... Boże! zapomniałam prosić go na obiad... Niech pani, panno Magdaleno, z całą delikatnością zaproponuje mu, ażeby u nas stale jadł obiady... A nawet jeżeli nie ma jeszcze urządzonego mieszkania, niech bez ceremonji sprowadzi się do nas... do przyjazdu państwa Solskich, nawet i dłużej... Zrobi pani to, kochana panno Magdaleno?... Całe życie będę wdzięczną, bo... wspomnienie nieboszczki Latterowej...
— Proszę pani, nawet nie wiem, czy mi wypadałoby mówić o tem z panem Norskim — odparła zakłopotana Madzia.
— Pani nie wypada?... — zdziwiła się dystyngowana dama. — Przecież w domu nieboszczki — on, Solscy i pani tworzyliście jedną rodzinę...
— Pan Kazimierz tak sobie powiedział... — rzekła smutnie Madzia. — Ja u jego matki byłam tylko damą klasową, niczem więcej.
— A wysadzany brylantami zegarek od panny Solskiej?... — badała zaniepokojona pani.
— Ada Solska lubiła mnie trochę, ale i na tem koniec. Cóż innego może łączyć ubogą, jak ja, dziewczynę z majętną panną?... Ada jest bardzo dobra dla wszystkich.
Po wyjściu Madzi, pani Korkowiczowa zwróciła się do syna, który ogryzał paznokcie i stuknąwszy się palcem w czoło, rzekła:
— Oho... ho!... Czyś ty uważał, jak ona się wykręca od pośredniczenia między nami i Norskim?... Coś w tem jest, nie uważałeś, Bronek?
— Dobrze robi!... — mruknął syn. — Poco ściągać do domu takiego drania.
— Bronek!... — krzyknęła pani, uderzając ręką w stół — do grobu wpędzisz matkę, jeżeli będziesz wyrażał się jak cham... jak twój ojciec... Norski potrzebny mi do zawiązania stosunków z Solskimi... Rozumiesz?
Pan Bronisław machnął ręką i odparł, ziewając:
— A już mama dobiera sobie pośredników... to Zgierski, to Norski!... Solscy także muszą być dranie, jeżeli się wdają z podobnymi facetami.
Rumieniec wystąpił na twarz pani.
— Słuchaj-no — rzekła — jak mi jeszcze powiesz co złego o panu Zgierskim, to cię wyklnę!... Człowiek mądry, mający stosunki, nasz przyjaciel...
— Przyjaciel, bo wtrynił staremu, djabli wiedzą poco, trzy tysiące rubli na dwanaście od sta... Śmiech powiedzieć, żeby Korkowicz pożyczał na dwanaście procent...
— Bo to jest delikatny prezent... Musimy Zgierskiemu wywdzięczać się w jakiś sposób za jego serce dla nas... nawet dla ciebie... — odpowiedziała matka.
Przez kilka dni Norski nie pokazywał się w domu państwa Korkowiczów. Natomiast Madzia była z wizytą u Dębickiego i wróciła wzruszona.
Przypatrzywszy się jej oczom, noszącym ślady łez, pani Korkowiczowa zapytała niby obojętnie:
— A pan Norski był u profesora Dębickiego?...
— Właśnie... — odparła Madzia, mocno rumieniąc się. — Mówiliśmy o jego matce... Powiedział mi, że z Ameryki przyjeżdża tu jego ojczym z rodziną.
— Co za ojczym?...
— Drugi mąż pani Latter. Służył w wojsku Stanów Zjednoczonych, a obecnie jest przemysłowcem, czy sprzedaje machiny...
Wielomówstwo Madzi nie podobało się pani Korkowiczowej.
„Ta koteczka coś ukrywa!... — myślała pani. — Czy ona aby nie intryguje przeciw nam? Panna Brzeska przeciw nam i to jeszcze w domu Dębickiego, którego siostrzenicę przygarnęła do nauki... O, niewdzięczności ludzka!...“
Za wiele rozumu miała pani Korkowiczowa, ażeby Madzię posądzić o intrygi. Dla zabezpieczenia się jednak i z tej strony, postanowiła wydać duży raut i posłała męża z wizytą do Norskiego.
Gdy pan Korkowicz wrócił, sapiąc i szybko rozbierając się ze świątecznego odzienia, pani zapytała z niepokojem:
— Cóż Norski, przyjdzie?...
— Dlaczego nie miałby przyjść?... Każdy przyjdzie tam, gdzie mu dobrze jeść dadzą.
— Ej... Piotruś!... Ty coś uprzedzasz się do Norskiego... A to taki piękny człowiek... i lada dzień zostanie szwagrem Solskiego.
— Ale musi być łobuzina!... — stęknął pan, z trudnością zdejmując ciasny kamasz zapomocą chłopca do butów w formie jelonka.
— Co z tobą gadać — rzekła pani. — Uczciwy jesteś człowiek, ale dyplomatą nie będziesz...
— Phi!... zesłał mi Bóg takiego Metternicha w spódnicy, że na dwa browary wystarczy...



V.
RAUT Z BOHATEREM.

W najbliższą sobotę, jaka przypadła w drugiej połowie października, salony państwa Korkowiczów zajaśniały. Na schodach położono dywany i ustawiono kwiaty, przedpokój zapełnił się służbą, na czele której stał Jan, wygolony, w granatowym fraku, czerwonej kamizelce i żółtych spodniach.
— Czysta małpa z wyspy szczęśliwości!... — mruknął, patrząc na niego, pan Korkowicz.
— Mój drogi, tylko nie powiedz tego głośno, bo ludzie poznają, że masz zły gust i gminne wysłowienia — odrzekła pani.
Około jedenastej wieczorem, zebrało się ze sześćdziesiąt osób. Większość stanowiły zamożne rodziny mieszczańskie: piwowarów, kupców, jubilerów, powoźników. Panie, poubierane w brylanty i jedwabie, zasiadły wzdłuż ścian, aby zacząwszy rozmowę o teatrze, zakończyć ją kwestją sług, które co roku są gorsze. Panienki rozbiegły się po kątach, szukając towarzystwa literatów i artystów, w celu dowiedzenia się najświeższych wiadomości o pozytywizmie, teorji Darwina, ekonomji politycznej i, budzącej się podówczas, kwestji kobiecej.
Młodzi fabrykanci i kupcy odrazu wynieśli się na papierosa, ażeby tam drwić z uczonych panien i poetów, którzy nie mają całych spodni. Wreszcie ojcowie, ludzie tędzy i poważni, źle dopasowani do swoich fraków, potrącający złocone meble, obrzuciwszy posępnym wzrokiem swoje żony i córki, przeszli do pokojów karcianych.
— Hrabskie przyjęcie! — rzekł fabrykant powozów do dystylatora. — Bekną kilkaset rubli.
— Albo ich nie stać? — odparł zaczepiony. — Każdy hrabia, kto ma pieniądze. Jakże, siadamy?... Ja z tamtym, a pan z nim...
Rozmieścili się; obok, przy innych stołach, zasiadły inne grupy i wkrótce — znikli wszyscy w dymie doskonałych cygar. Tylko od czasu do czasu odezwał się kto: pas!... trzy bez atu!... a niechże cię!... kiedy bo pan nie słuchasz licytacji!...
O wpół do dwunastej w salonach i pokojach karcianych zrobił się szmer. Jedni pytali: co się stało?... inni szeptali: już jest!... Mamy i ciocie odniechcenia zwróciły oczy ku drzwiom, nie dlatego, broń Boże, ażeby je ktoś zainteresował, ale — ot tak sobie. Córeczki i siostrzenice jedna po drugiej przerywały rozmowę o pozytywizmie i Darwinie i — spuszczały oczy, co nie przeszkodziło im wszystkiego widzieć. Poeci, literaci, artyści i wogóle — inteligencja, poczuli się osamotnionymi: młodzi fabrykanci w dalszych apartamentach doznali niepokoju i zaczęli gasić papierosy.
Pani Korkowiczowa, oderwawszy męża od kart, wbiegła z nim do przedpokoju, gdzie pan Kazimierz Norski zdejmował palto, a pan Zgierski mówił do jednego ze służących:
— Uważasz, kochanku, nasze paltoty miej pod ręką, bo musimy wyjść...
— Jakiż zaszczyt!... Jakżeśmy wdzięczni!... — zawołała pani Korkowiczowa i wyciągnęła do Norskiego obie ręce, które natychmiast pochwycił Zgierski, zwracając wybuch radości pani domu na własną osobę.
— Co za zaszczyt!... Mężu... Jakże, czy państwo Solscy jeszcze nie przyjechali? — mówiła dama.
— Mają przyjechać w tych dniach — odpowiedział Norski.
Jan, w ponsowej kamizelce i żółtych spodniach, szeroko otworzywszy drzwi do salonu, zawołał:
— Jaśnie wielmożny pan Norski...
— Pan Norski!... — powtórzyła pani Korkowiczowa, rozkosznie zawieszona u ramienia młodego człowieka.
— Szwa... to jest przy... — wtrącił oszołomiony pan Korkowicz.
Pani odwróciła głowę i przeszyła męża tak rozpaczliwem spojrzeniem, iż ten zaprzysiągł sobie milczeć.
— Musiałem palnąć jakieś głupstwo? — szepnął mimo to Korkowicz do Zgierskiego.
— Ach!... — oburzył się Zgierski, słodko przymykając oczki.
W sali zrobiło się cicho, później — tu i owdzie zaczęto szeptać.
— Cóżto znowu?...
— Jeszcze nikogo nie prezentowano w taki sposób.
— Myślałby kto, że królewicza sprowadzili...
Lecz szmer umilkł. Norski był tak piękny, że mamy i ciocie, przypatrzywszy mu się, pohamowały wybuch oburzenia, a córki i siostrzenice były gotowe przebaczyć mu wszystko.
— Piękny jak grzech śmiertelny! — rzekła pełnoletnia emancypantka do osiemnastoletniej turkawki z szafirowemi oczyma.
Turkawka nie odpowiedziała nic, ale serce jej gwałtownie biło.
Po odbyciu szczegółowej prezentacji i wymianie grzeczności z najpoważniejszemi damami, Norski nagle przeszedł w kierunku fortepianu. Obecnym zdawało się, że w tej chwili fortepian i grupa, siedząca obok niego — rzucają blaski.
— Kto tam siedzi?...
— Linka i Stasia Korkowiczówny.
— A z kim on tak rozmawia?...
— Z guwernantką Korkowiczów.
— Kto ona jest?... Jak się nazywa?...
Kilkuminutowa rozmowa Norskiego wystarczyła do zwrócenia powszechnej uwagi na Madzię, której dotychczas nikt nie spostrzegł. Starsze panie zażądały, aby gospodyni przedstawiła im swoją guwernantkę, a młodsze panienki na wyścigi biegły witać się z Linką i Stasią i przy okazji zaznajomić się z Madzią.
Nawet młodzi fabrykanci ociężałym krokiem poczęli zbliżać się do nauczycielki, albo obserwować ją zdaleka.
— Pi! pi... — szepnął jeden. — Ależ to ładna dziewka...
— A zgrabna... Jak żywe srebro...
— Ponosiłaby...
— Jak kogo!... — mruknął młody dystylator, mający opinję siłacza. — Co mówisz, Bronek?...
— Eh! daj mi tam spokój... — odparł gniewnie młody Korkowicz.
— Psiakrew!... — westchnął czwarty.
— No, no, no... panowie młodzi... gębę na angielski zatrzask, bo to porządna dziewczyna — wtrącił półgłosem Korkowicz starszy.
— Cóż się tatko tak ujmuje?... — spytał gburowatym tonem pan Bronisław, z pod oka patrząc na twórcę swoich dni.
Korzystając z chwili, okrąglutki jak piłeczka pan Zgierski potoczył się do gospodyni domu i miłośnie patrząc na nią, rzekł słodkim głosem:
— Wspaniały raut, daję słowo!... A ledwie wyciągnąłem Kazia, który gwałtem zabierał mnie do hrabiego Sowizdrzalskiego...
— Jakto, miałby nie przyjść do nas?... — spytała zdumiona pani.
— No, tego nie mówię... owszem... Tylko nie dziw, że rozpieszczony bywalec rwie się do towarzystwa lekkoduchów... Ma być tam książę Gwizdalski, hrabia Rozdzieralski... brylantowa młodzież — objaśniał Zgierski.
— Ale na kolacji panowie zostaniecie u nas — rzekła nieco zirytowana gospodyni.
Zgierski podkręcił ufarbowanego wąsika i pobożnie wzniósł oczy do nieba. Gdy zaś pani Korkowiczowa odeszła, zbliżył się do Madzi i tkliwie uścisnąwszy jej rękę, rzekł głosem, w którym drgało uczucie.
— Przypominam się pani... Zgierski. Przyjaciel (tu westchnął) nieboszczki, a (ośmielę się uzurpować sobie ten honor) i — przyjaciel pani...
Madzia była tak wzruszona ogólnem zajęciem się nią, że chcąc choć na chwilę odpocząć, wskazała przy sobie krzesło Zgierskiemu.
Zaproszony usiadł i pochyliwszy piękną łysinę, na której malowała się pogoda duszy, zaczął mówić miłym półgłosem:
— Cieszę się, że panią spotykam w tym domu... Od pół roku życzyłem państwu Korkowiczom towarzystwa pani i z przyjemnością widzę, że projekt mój należy do tych, które się udały. Dawno pani miała wiadomości od panny Heleny?...
— O bardzo dawno.
— Tak! — westchnął Zgierski — nie otrząsnęła się jeszcze biedaczka... Dzieci te, Kazio i Helenka (przy pani zawsze je tak będę nazywał), żywo mnie obchodzą... Dla ustalenia ich przyszłości, muszę zbliżyć się do Solskich, a pani mi w tem pomoże. Czy tak?...
— Cóż ja mogę? — szepnęła Madzia.
— Wiele... wszystko!... Jedno słówko, rzucone wporę, gdzie należy... jedno napomknięcie mi, o czem należy... Panno Magdaleno — mówił wzruszony — dzieci te, dzieci serdecznej przyjaciółki pani, bardzo mnie obchodzą... Oboje musimy zająć się ich przyszłością... Pani pomaga mnie, ja pani... Jesteśmy sprzymierzeńcy... A teraz — działanie i tajemnica...
Wstał z krzesełka i obrzucił Madzię takiem spojrzeniem, jakby w jej ręce złożył przyszłość świata. Potem wymownie uścisnął ją i znikł w tłumie.
Od strony pieca niedźwiedzim krokiem zbliżył się do Madzi pan Bronisław i rzekł:
— Co znowu ten tam pani gitarę zawraca?... Niech mu pani nic nie wierzy...
Z drugiej strony krzesła znalazł się obok Madzi pan Korkowicz ojciec.
— Cóżto — spytał — za tajemnice opowiada pani Zgierski?... Nie radzę mieć z nim sekretów, bo to stary umizgus...
— A co ojcu do tego, kto się umizga?... — odezwał się pan Bronisław i krzywo spojrzał na ojca.
Madzia nie spostrzegła ich starcia, myśląc o Zgierskim. Widziała go na pensji pani Latter, po jej ucieczce, i nieszczególne zrobił na niej wrażenie. Coś niezbyt pochlebnego słyszała o nim, zdaje się, że od gospodyni, panny Marty; dziś znowu obaj Korkowicze mówią o nim z przekąsem...
„Widocznie dobry człowiek — myślała — tylko ma nieprzyjaciół. Rozumie się, że zrobię wszystko dla Helenki i dla pana Kazimierza... Ale co ja mogę!...“
Była rozrzewniona troskliwością Zgierskiego o dzieci pani Latter i dumna, że ją przyjął na powiernicę.
Pani Korkowiczowa mocno zajmowała się gośćmi: każdy obecny usłyszał od niej jakieś pytanie, albo uprzejme słówko; każdego usiłowała zabawić, albo obsłużyć. Była więc kolosalnie zajęta, lecz mimo to nie uszło jej uwagi powodzenie Madzi. Przed godziną nieznana, nikomu nieprezentowana, zapomniana w kącie guwernantka stała się nagle środkiem ciężkości rautu. Z nią najdłużej i kilkoma nawrotami rozmawiał bohater wieczoru — pan Norski; ją o coś prosił, czy zwierzał się, człowiek tak ustosunkowany, jak pan Zgierski: dokoła niej krążyły panienki, z nią zapoznawały się damy poważne stanowiskiem i wiekiem; ją z przyzwoitej odległości bombardowali spojrzeniami młodzi panowie.
Nawet, zdaje się, a pani Korkowiczowa rzadko myliła się w podobnych wypadkach, pomiędzy jej własnym mężem i jej rodzonym synem wynikła jakaś sprzeczka — z pewnością o Madzię. To też nie dziw, że na jasnem czole gospodyni domu utworzyła się zmarszczka, wcale nie godząca się z dobrotliwym uśmiechem ust i blaskiem policzków.
— Zainteresował się pan naszą nauczycielką... Prawda, że ładna?... — spytała pani Korkowiczowa Zgierskiego, który ciągle starał się być wpobliżu niej.
— O, znam ją oddawna — odparł. — Serdeczna przyjaciółka panny Solskiej...
— Miał pan przy niej minę skruszoną — rzekła pani.
— Bo też panna... panna... nauczycielka pani wiele może w tych sferach, w których ja zaledwie jestem... dobrym znajomym. Wiele może!... — dodał znaczącym tonem pan Zgierski.
Serce pani Korkowiczowej przeszyły w tej chwili dwa sztylety: jednym był żal do Madzi, że ciągle odnosi zwycięstwa, drugim — tkliwość, szczera tkliwość dla Madzi, że tak wiele może w pewnych sferach.
„Jeżeli tak wiele może — pomyślała pani — to musi zaznajomić nas z Solskimi... Bo wprawdzie panna Solska jest brzydka, ale Bronek ma zbyt wiele rozumu...“
Podano kolację, w ciągu której ukazywały się i znikały misy kawioru, sterty ostryg, stosy dzikiej i hodowanej zwierzyny i omal że nie konewki szlachetnych trunków. Korki szampana strzelały tak często, że ogłuszony pan Zgierski zaprzestał słuchać swoich sąsiadek, a oddał się wyłącznemu badaniu treści półmisków i wnętrza butelek.
Około trzeciej wszyscy panowie znaleźli się w doskonałych usposobieniach, przyczem miało miejsce nadzwyczajne zjawisko psychologiczne. Jedni z biesiadników twierdzili, że pan Norski siedzi przy kolacji i że go widzą, drudzy — że tenże pan Norski zniknął przed kolacją. Potem pierwsi zaczęli twierdzić, że Norskiego wcale nie było, a zaś drudzy, iż — jest, ale w innym pokoju. Że zaś zapytany o rozstrzygnięcie sporu gospodarz z równem przekonaniem godził się na obie opinje, więc wkońcu nie było wiadomo, co jest prawdą: czy, że Norski nigdy nie istniał na świecie, czyli też, że przy kolacji znajduje się kilku Norskich, którzy naumyślnie tak pokierowali rozmową, ażeby zakłopotać towarzystwo?
I już energiczniejsi panowie półgłosem zaczęli protestować przeciw niewłaściwym żartom, gdy — nowy wypadek skierował uwagę biesiadników w inną stronę.
Oto rozmarzony pan Bronisław ucałował pulchne ramię pełnoletniej emancypantki, która bawiła go traktatem o Szopenhauerze; a gdy ten przygotowawczy manewr został mile przyjęty, pan Bronisław oświadczył, że ją namiętnie kocha.
Przytomne dziewczę natychmiast uroniło łezkę szczęścia, a jej wuj (tęgi przemysłowiec), który znalazł się obok pana Bronisława, zaczął go ściskać i wyznał publicznie, że nie życzy sobie lepszej partji dla siostrzenicy.
Wówczas zdarzył się fakt niezwykły. Młody Korkowicz zerwał się z krzesełka, przetarł oczy, jak człowiek zbudzony ze snu, i bez ogródki wyznał tak pannie, jak jej wujowi, że... on omylił się, ponieważ afekta jego skierowane są do innej osoby, której napróżno upatrywał przy stole.
Szczęściem, był to już koniec kolacji, dzięki czemu goście mogli wstać od stołu, a następnie — szybko rozjechać się do domów.
W przykrej chwili Opatrzność do ratowania honoru Korkowiczów powołała Zgierskiego. Roztropny ten człowiek nietylko nie podniósł się od stołu razem z innymi, ale jeszcze w imię przyzwoitości głośno zaprotestował przeciw opuszczaniu biesiady. Co gorzej, nietylko nie wyjechał z większością towarzystwa, lecz nawet nie chciał ruszyć się z krzesła. Dopiero ktoś ze służby znalazł jego palto, wsadził go w dorożkę i odwiózł do mieszkania.
Kiedy owionęło go świeże powietrze, pan Zgierski zapomniał o przygodzie młodego Korkowicza, ale przypomniał sobie rozmowę z Madzią.
„Miła, miła dziewczyna — myślał — muszę się i nią zająć... A nadewszystko muszę trafić przez nią do Solskich, bo mi Korkowiczowa urwie głowę, jeżeli ich nie zapoznam...“
Natychmiast po wyjeździe gości pani Korkowiczowa zajęła się odbieraniem srebra od służby, a pan Korkowicz na pewien czas zamknął się w swoim gabinecie sam na sam z wodą sodową i cytryną. O czem rozmyślał, niewiadomo, dość, że o piątej rano wezwał do siebie żonę i syna.
Pan Bronisław przedstawiał żałosny obraz, zdolny wzruszyć najmniej tkliwe serce macierzyńskie: miał twarz bladą i nalaną, mętne spojrzenie i rozczochrane włosy. Na jego widok pani Korkowiczowa z trudnością mogła wstrzymać się od łez: ale ojciec nie wyglądał na rozczulonego.
Spostrzegłszy na biurku życiodawcy wodę sodową, pan Bronisław niepewną dłonią ujął szklankę i zbliżył ją do syfona. Ale ojciec wyrwał mu szklankę i krzyknął:
— Ręce przy sobie! Nie poto cię zawołałem, ażebyś mi wypijał wodę...
— Piotrusiu — błagalnie odezwała się matka — spojrzyj, jak on wygląda...
— Niech go djabli wezmą — odburknął starszy pan. — A ja jak będę wyglądał przez niego?... Coś ty, słuchaj, zrobił pannie Katarzynie?... Jak śmiałeś pocałować ją w ramię, czy gdzie tam?...
— Ma też ojciec o co wyrabiać takie krzyki — odparł apatycznie pan Bronisław. — Pomieszało mi się w głowie i tyle... Myślałem, że to Magdzia...
— Hę?... — zapytał ojciec, podnosząc się z fotelu.
— No, myślał, że to guwernantka... — szybko wtrąciła pani Korkowiczowa.
— Guwernantka?... — powtórzył pan, nadstawiając ucho.
— Przecież Bronek ma tyle taktu, że na trzeźwo nie zrobiłby nic podobnego pannie z towarzystwa — mówiła matka, mrugając na młodego człowieka. — Jutro ją i jej wuja przeprosi i będzie po wszystkiem. Sama wreszcie panna Katarzyna powiedziała mi, żegnając się, że uważa to za żart.
— Niema o czem gadać!... — odezwał się pan Bronisław.— Ja przecie zaraz z miejsca powiedziałem jej wujowi, żem się omylił... Ja przecie nie pannę Katarzynę...
— Nie pannę Katarzynę chciałeś pocałować w żywe mięso, tylko kogo?... — badał dalej ojciec.
— No, Magdzię... Niema o czem gadać!... — odparł pan Bronisław, zasłaniając ręką usta, w celu ziewnięcia.
W tej chwili ojcu zsiniała twarz i tak uderzył pięścią w biurko, że syfon podskoczył, a szklanka spadła na dywan.
— A łajdaku!... — krzyknął Korkowicz. — A farmazońskie nasienie!... To ty myślisz, że ja, w moim domu, pozwolę kompromitować uczciwą dziewczynę?...
— Ale czego się irytujesz, Piotrusiu?... Przecież nic się nie stało guwernantce — reflektowała pani.
— Bo tatko o nią zazdrosny — mruknął pan Bronisław.
— O kogo?... co ty mówisz?... — zapytał zdumiony ojciec.
— A o Magdzię. Stawia się do niej tatko jak cietrzew... Ile razy widziałem.
— Widzisz, Piotrusiu! — wtrąciła pani. — Sam dajesz chłopcu zły przykład, a potem gniewasz się...
— Ja?... zły przykład?... — powtarzał Korkowicz, chwytając się za głowę.
— Uśmiechasz się do niej... nadskakujesz... poufale rozmawiasz... — mówiła pani z ożywieniem.
— A ja przecie młodszy od tatki i mnie to prędzej uchodzi — dodał syn.
W tej chwili ojciec schwycił go za klapy fraka i prawie przyniósł do lampy.
— Toś ty taki?... — rzekł spokojnym głosem, patrząc mu w oczy. — Ja z uczciwą dziewczyną postępuję jak człowiek uczciwy, a ty, błaźnie, śmiesz mówić, że staję jak cietrzew?...
— Piotrusiu!... Piotrusiu!... — odezwała się przerażona pani, usiłując drżącemi rękoma uwolnić syna z ojcowskich objęć. — Piotrusiu... przecie to był żart...
— E!... — mówił stary wciąż spokojnym głosem — widzę za wiele żartów w moim domu. Tobie uchodzą umizgi, boś młodszy?... Prawda. Umizgajże się do dziewczyny, ale... zaraz mi się oświadcz o nią...
— Piotruś!... — krzyknęła pani. — Tego już za wiele...
— Nie chcesz, ażeby się twój synek żenił z doktorówną?
— Do grobu mnie wpędzisz!... — odparła, wstrząsając się pani.
— Aha!... nie podobało się pani małżeństwo... No, to poczekajcie... Bronek... — mówił ojciec tonem stanowczym — jutro wyprowadzisz się z domu do fabryki... jest tam pokój... Zapędzę ja cię, kochanku, do roboty... dam ci dobry przykład... będziesz i ty stawał jak cietrzew, ale do kadzi...
— Ale mężu...
— Nie zawracajcie głowy! — krzyknął ojciec. — Tak będzie, jak chcę, i basta... Już chłopca wychowałaś na łajdaka; jeżeli dziewczęta mają takie same zasady, to pójdą... wiesz gdzie?... Muszę ja i do tej fabryki zaglądać, bo ta chyba najgorsza... Jak przywiążesz fartuch do pasa i włożysz trepki na bose nogi, odechce ci się bałamuctw... — dodał, zwracając się do syna.
Pan Bronisław był w tej chwili bledszy, aniżeli na początku rozmowy: ale spojrzenie miał przytomne. Wziął ojca za rękę i ucałowawszy go w łokieć, wymruczał:
— Przecie, proszę tatki... przecie... ja mogę się oświadczyć Magdzi...
— Ani mi się waż!... — zawołała matka. — Po moim trupie...
— Naprzód, kochanku, weźmiesz się do roboty, a o żeniaczce później...
— Po moim trupie!... do grobu mnie chcecie wpędzić!... — mówiła z uniesieniem pani.
— Dosyć komedji — przerwał ojciec. — Ja muszę jechać do browaru, a wy idźcie spać. Bronek!... — dodał na pożegnanie — jeżeli mi kiedy zaczepisz nauczycielkę, to cię tak zbiję, jak dwa lata temu... Pamiętasz?
— Przecie ja się chcę z nią ożenić...
— Wynoś się.
Gdy oboje z matką znaleźli się w korytarzu, pan Bronisław rzekł półgłosem:
— A widzi mama, że stary mi zazdrości!... No, dobranoc...
Wyszedł do sieni. Pani Korkowiczowa stanęła pode drzwiami Madzi i grożąc pięścią, rzekła:
— Poczekaj, ty emancypantko... Niech-no ja poznam się z Solskimi, a zapłacę ci za wszystko...



VI.
SOLSCY PRZYJEŻDŻAJĄ.

Pierwszego dnia po wspaniałym raucie, ani starszy, ani młodszy pan Korkowicz nie zasiedli do stołu. Na drugi dzień pan Korkowicz, syn, kazał przynieść obiad do swego pokoju, a ojciec wprawdzie był przy stole, lecz nie miał apetytu i zwymyślał Jana. Dopiero na trzeci dzień pan Bronisław ukazał się w jadalni z miną obrażoną, starszy zaś pan nie śmiał synowi spojrzeć w oczy.
Przez te ciężkie dnie pani Korkowiczowa narzekała na migrenę, kłóciła się z córkami i ze służbą, hałaśliwie zamykała drzwi, z Madzią rozmawiała krótko, siląc się na uprzejmość.
— Piękne gospodarstwo! — rzekła w owej epoce Linka do Stasi. — Ze wszystkiego widzę, że rodzice musieli wydać dużo pieniędzy...
— A przytem Bronek coś zmalował — odparła Stasia. — Podobno uszczypnął pannę Katarzynę przy kolacji...
— A brzydko!... — zgromiła ją oburzona Madzia. — Jak możecie powtarzać takie wyrazy, których wstydziłaby się służba w kuchni?
— O, proszę pani!... nam to powiedzieli w garderobie...
— No, moje drogie, nie powtarzajcie tego... — rzekła Madzia, całując Stasię i Linkę.
W duchu zaś dodała:
„Biedni państwo Korkowiczowie! Ponieść tyle kosztów na raut, ażeby kupić migrenę i zmartwienie... Biedni ludzie...“
I cierpliwie czekała na rozejście się złych humorów, jak ludzie wiejscy oczekują minięcia niepogody, robiąc swoje.
Cierpliwość jej została wynagrodzona nawet prędzej, aniżeli można było przypuszczać. Pewnego dnia wpadła do sali wykładowej pani Korkowiczowa bez tchu, ale promieniejąca radością, i zawołała:
— Wie pani co?... Przed chwilą był u mnie Zgierski i powiedział, że państwo Solscy przybyli w nocy do Warszawy... Dzisiaj zaś pan Solski ma wyjechać na parę dni do swego majątku, który graniczy z naszą fabryką...
— Więc są?... — powtórzyła Madzia, i ognie ją oblały. — Ach, jak to dobrze...
Pani Korkowiczowa nie mogła pohamować objawów czułości, które wezbrały jak górski potok po deszczu.
— Kochana panno Magdaleno — rzekła, obejmując Madzię — przebacz mi, jeżeli zrobiłam ci przykrość w ciągu tych paru dni... Ale tak byłam zdenerwowana... tyle miałam przejść z mężem...
Zdziwiona tkliwością, Madzia odpowiedziała, że w domu państwa Korkowiczów nie doznaje nic przykrego; owszem — pobyt w nim uważa za jedną z przyjemnych epok w życiu.
Pani powtórzyła uściski, dodając:
— Zapewne panna Solska poprosi panią do siebie i sama panią odwiedzi. Proszę więc... niech się pani nie krępuje lekcjami... Może pani wychodzić i wracać, kiedy pani chce... A dla swoich gości ma pani do rozporządzenia nasz salon...
Wieczorem stary służący Solskich przyniósł do Madzi list, dodając, że czeka na nią powóz. Pani Korkowiczowa straciła przytomność. Dała służącemu rubla, którego przyjął obojętnie, chciała go poczęstować szklanką wina, za które podziękował, a nawet — była gotowa sama odwieźć Madzię do panny Solskiej. Gdy zaś Madzia, prędko ubrawszy się, wybiegła z mieszkania, pani Korkowiczowa zawołała obie córki, Jana i pannę służącą do salonu i kazała im wyglądać przez okna.
— Patrzcie!... — mówiła gorączkowo — powóz panny Solskiej... Szkoda, że ciemno, choć, zdaje mi się, że dosyć stary powóz, prawda, Janie?... O, siada... O, już jadą... Konie nieszczególne...
Po szerokich schodach pałacu Solskich Madzia, w towarzystwie kamerdynera, weszła na piętro. Minęła kilka dużych komnat, zapełnionych meblami w pokrowcach, i znalazła się przy zamkniętych drzwiach, do których kamerdyner zapukał.
— Proszę!... proszę!...
W pokoju, oświetlonym lampą z abażurem, naprzeciw kominka, na którym płonęło kilka polan, zawinięta w szal, siedziała na kozetce Ada Solska.
— Jesteś nareszcie, włóczęgo! — zawołała Madzia, biegnąc do niej.
— Nie całuj mnie, bo dostaniesz kataru!... A, teraz to już całuj, tylko nie patrz na mnie — mówiła Ada. — Moja ty kochana... moje ty złotko... Okropnie wyglądam... Stefan wczoraj otworzył okno wagonu i zakatarzyłam się na wieki... Słyszysz, jaki mam głos?... sześćdziesięcioletniej baby!... No, usiądź tu... no, jeszcze mnie pocałuj... Tak dawno nikt mnie nie całował! Stefan robi to jak za pańszczyznę, a Helena nie lubi pieścić się i ma usta chłodne jak marmur. No, mówże co do mnie... Jakaś ty śliczna!... Co robisz, co masz zamiar zrobić?... Przecie niedługo rok będzie, jakeśmy się nie widziały...
Tak mówiąc, Ada objęła Madzię w pół i okryła ją swoim szalem.
— Cóż ja mogę robić, moja złota? — odparła Madzia. — Jestem nauczycielką u państwa Korkowiczów, a na przyszły rok założę pensyjkę w Iksinowie.
— Nieznośni muszą być ci Korkowicze?
— Znasz ich?... — spytała zdziwiona Madzia.
— Ach, czy znam!... Od pół roku zasypują nas listami, a dziś słyszałam o nich od pana Kazimierza, że to są niesmaczne pyszałki.
— Hela przyjechała?
— Została na kilka dni w Berlinie i przyjedzie ze swoim ojczymem.
— Moja kochana — rzekła Madzia — tu mówią o Heli i o panu Stefanie, że są zaręczeni?...
Ada wzruszyła ramionami i wzniosła oczy do sufitu.
— Cóż ja ci odpowiem? — odparła. — Byli po słowie, potem zerwali, znowu się zbliżyli, a teraz jest niewiadomo co: podobno przyjaźń między nimi. Może pobiorą się, gdy Helena zdejmie żałobę... Gdyby jednak dziś wyszła za kogo innego, także nie zdziwiłabym się.
— Pan Stefan kocha ją?
— Prędzej uparł się, że ona musi wyjść za niego.
— A ona?
— Czy ja wiem?... — mówiła Ada. — Kiedy Stefek umizga się do innych kobiet, Helena nie ukrywa zazdrości; ale kiedy wróci do niej, traktuje go chłodno. Może go i kocha... Stefka można kochać, o, można!...
— A ty?
— Ja już nie zachwycam się Heleną, jak dawniej... pamiętasz?... Nie chcę rywalizować ze Stefkiem... Ale radabym, ażeby się pobrali, i wiesz dlaczego?... Byłyby w domu dzieci — rzekła Ada ciszej — piękne dzieci... A ja tak lubię dzieci, nawet brzydkie...
I ucałowawszy Madzię, mówiła dalej:
— Cała nasza rodzina, wszyscy znajomi oburzają się na Stefka za ten projekt. A to panna bez posagu, a to bez nazwiska... A to córka samobójczyni... — dodała cicho. — Ale im oni więcej gniewają się, tem Stefek bardziej kamienieje w uporze...
— Teraz pan Stefan wyjechał? — spytała Madzia.
— Wyjechał do majątku. Wyobraź sobie, że chce stawiać cukrownię!... Bardzom zadowolona z projektu, bo Stefan zawsze desperował, że nie ma celu w życiu. Dziś ma cel i mówi: albo uszczęśliwię jakąś gromadę ludzi, albo będę robił pieniądze, które także są coś warte...
— Jak nasz Zdzisław — wtrąciła Madzia.
— Twój brat? — spytała Ada. — Jakże jemu się powodzi?
Madzia machnęła ręką.
— Taki widać los, ażebyśmy nie rozumiały naszych braci! — rzekła. — Zdzisław jest dyrektorem jednej czy kilku fabryk pod Moskwą, gdzie malują perkaliki. A pisał do mnie (prosząc o sekret przed rodzicami), że powodzi mu się bardzo dobrze, ale że teraz nie powie mi nic więcej... Myśli widać o zrobieniu rodzicom niespodzianki, ale ja go nie rozumiem.
— Powiedzże mi coś o sobie, moja droga — zakończyła Madzia.
— Ach, o mnie!... — odparła z westchnieniem panna Solska. — Napisałam rozprawę o rozmnażaniu się grzybów, a teraz pracuję nad mchami... Poznałam kilku znakomitych botaników, którzy chwalą moje roboty, no... i nic więcej... Muszę mieć jakąś nerwową chorobę, gdyż, pomimo usilnej pracy, ciągle mi jest smutno, nawet straszno... Zanim przyszłaś, myślałam ciągle, że nasz dom jest za obszerny dla mnie... Czy ty sobie wyobrażasz, co to za męka mieć jedenaście pokoi dla takiej małej osóbki jak ja?... Boję się chodzić po nich... trwoży mnie ich ogrom i odgłos własnych kroków... Dziś, kiedy się zbliżył wieczór, kazałam je oświetlić, bo zdjął mnie strach, że nasi przodkowie, opuściwszy portrety, błąkają się po pustych salach. Lecz doznałam przerażenia na widok oświetlonych a pustych apartamentów i — kazałam pogasić światła... Te same uczucia trapiły mnie w weneckich i rzymskich pałacach... Oto moje życie... W Zurychu było stosunkowo najlepiej, gdyż miałam tylko dwa pokoiki jak u pani Latter. Ale te czasy już nie wrócą... Widzisz, jaki mam nieznośny katar?... — zakończyła panna Solska, ocierając oczy chustką.
— Więc i tu przenieś się do małych pokoików — rzekła Madzia.
Ada uśmiechnęła się smutnie.
— Nie wiesz — odparła — że samotność rozszerza najmniejsze mieszkanie?... Gdziekolwiek pójdę, zawsze będę sobą i zawsze sama.
— Wybierz sobie towarzystwo.
— Jakie?... Czy z tych ludzi, którzy mi pochlebiają, czy z tych, co mi zazdroszczą?...
— Masz przecie familję, znajomych.
— Dajże spokój — odparła Ada, pogardliwie wzruszając ramionami. — Już wolę moje mchy, aniżeli tych ludzi, z którymi nie jestem w stanie rozmawiać. Nade mną, a szczególniej nad Stefkiem ciąży klątwa: mamy arystokratyczne mózgi, a demokratyczne wychowanie, no... i trochę wiedzy... Owoc z drzewa wiadomości wypędza nietylko z raju, ale przedewszystkiem z eleganckiego towarzystwa...
Podano kolację i herbatę, przy której obie przyjaciółki zasiedziały się do północy, rozmawiając o pensjonarskich czasach.
Kiedy Madzia wróciła do domu, zastała w swoim pokoju rozgorączkowaną panią Korkowiczowę.
— I cóż panna Solska?... — zawołała pulchna dama, pomagając Madzi zdjąć okrywkę.
— Jest trochę chora, ma katar...
— Czy nie wspominała o nas?... Niech pani powie szczerze...
— Owszem — odparła zakłopotana Madzia. — Coś wspominała o listach państwa...
— Dobra... szlachetna kobieta!... Czy nie za gorąco pani w pokoju, bo kazałam napalić?... Jutro mąż jedzie do swej fabryki na prowincję, gdzie zapewne zbliży się z panem Solskim.
Madzia do trzeciej rano nie mogła zasnąć. Była wzruszona przyjazdem Ady, a nadewszystko jej smutkiem. Ciągle widziała bogatą pannę, zawiniętą w szal i tulącą się do kozetki; właścicielkę jedenastu pokojów, które były straszne pociemku, a jeszcze straszniejsze, gdy je oświetlono.
„Czy to możliwe — myślała — ażeby Ada nie była szczęśliwą?... Ma ogromny majątek i siedzi samotna; jest dobra... najlepsza dziewczyna i nie może znaleźć towarzystwa. Chyba, że na świecie niema sprawiedliwości, tylko jakiś traf, który jednym daje dobroć, a innym zadowolenie?...“
Przebiegł ją dreszcz. Jej przecie mówiono, że cnota otrzymuje nagrodę i ona w to wierzyła. A jednak pani Latter i biedny Cynadrowski zostali ukarani śmiercią, podczas gdy bardzo wielu złych ludzi cieszy się życiem i powodzeniem!...
Przez kilka następnych dni powóz co wieczór przyjeżdżał po Madzię i zabierał ją do panny Solskiej. Pani Korkowiczowa była tem zachwycona, lecz nagle zmienił się jej pogląd.
Pan Korkowicz wrócił z fabryki zły jak djabeł. Właśnie trafił na obiad, przywitał rodzinę niedbale, a Madzię obojętnie i siadając do stołu, odezwał się do żony:
— Było mnie też poco wysyłać!...
— Jakto... — spytała pani. — Więc nie dokonałeś twego zamiaru?...
— Dajże mi pokój z zamiarami! — wykrzyknął. — To nie był mój zamiar, tylko twój kaprys... Moje zamiary są: ażeby piwo było dobre i ażeby go jak najwięcej kupowali!... Nie szukanie znajomości z arystokracją...
— Dość, Piotrusiu!... — przerwała pani, blednąc. — Zawsze jesteś niezręczny... Gdyby z tobą pojechał Zgierski...
— Zgierski łże... on ich także nie zna... Solski to jakiś narwaniec, czy zajęty...
— Proszę cię, Piotrusiu — dosyć... — przerwała pani. — Pan Solski musiał być mocno zajęty...
Pomimo gniewu pan Korkowicz jadł za czterech, ale pani straciła apetyt. Po obiedzie wyszła z mężem do jego gabinetu i odbyła długą konferencję.
Kiedy wieczorem, o zwykłej godzinie, zajechał powóz po Madzię, Korkowiczowa, zastąpiwszy jej drogę w korytarzu, odezwała się z przekąsem:
— Codzień jeździ pani do Solskich, a oni pani nie rewizytują?...
— Ada jest niezdrowa — odparła zmieszana Madzia. — Zresztą...
— Nie do mnie należy pani robić uwagi — mówiła szanowna dama — ostrzegam jednak, że z tymi panami z arystokracji trzeba się bardzo rachować. Jeżeli więc panna Solska nie odda pani rewizyty, nie wiem, czy wypada...
— Czyliż ja jestem w moim domu?... — odpowiedziała Madzia i aż drgnęła, pomyślawszy, że pani Korkowiczowa może jej słówko wziąć za obrazę, albo wymówkę.
Ale skutek małej impertynencji był wprost przeciwny: pani rozczuliła się.
— A, panno Magdaleno — rzekła, biorąc Madzię za rękę — czy godzi się w podobny sposób odpowiadać takiej, jak ja, przyjaciółce?... Nasz dom, to pani dom... jesteś jakby naszą córką... możesz przyjmować w salonie, kogo chcesz... możesz nawet zaprosić państwa Solskich na obiad, którego się nie zawstydzimy... Jeżeli zaś zrobiłam uwagę o rewizycie, kochana panno Magdaleno, to tylko dla twego dobra... Ja przecież nie mogę pozwolić, ażeby ktokolwiek lekceważył osobę, która zasługuje na miłość i szacunek...
Madzia doświadczała dwóch uczuć: braku wiary w troskliwość pani Korkowiczowej i obawy, że może być natrętną wobec Ady.
„Pani Korkowiczowa jest o coś rozgniewana na Solskich — myślała — ale z drugiej strony ma słuszność... Poco ja narzucam się Adzie, z którą przecie nie będę utrzymywała trwalszych stosunków?... Ja — guwernantka i ona — wielka dama!...“
Kiedy w godzinę później znalazła się u panny Solskiej, mniej śmiała niż zwykle, Ada, spojrzawszy na nią, rzekła:
— Tobie coś jest?... Wyglądasz, jakby cię spotkała przykrość. Może z domu?...
— Nic mi nie jest, kochanko — odparła Madzia, spuszczając oczy.
W tej chwili wszedł do pokoju siostry Stefan Solski. Zobaczywszy Madzię, zatrzymał się, a w skośnych oczach błysnęło mu zadowolenie.
— Oczywiście — rzekł — witam pannę Brzeską?... Ale, wyznaję, że nie poznałbym pani...
Wziął ją za obie ręce, wpatrywał się w nią, a nozdrza grały mu jak rumakowi szlachetnej krwi.
— W Rzymie — mówił — malarze oblegaliby panią, ażebyś im pozowała... No, powiedz Ada, czy to nie jest uosobienie dobroci?... No, powiedz, czy na tysiąc kobiet znajdzie się dziś jedna taka twarz?... Gdzie ja oczy podziałem, kiedym panią pierwszy raz widział... No, sama powiedz, Ada...
Ściskał ręce Madzi, pożerał ją wzrokiem i następował na nią tak, że zawstydzona cofać się musiała, nie śmiejąc spojrzeć w jego czarne oczy, które rzucały iskry.
— Stefek!... — upomniała siostra, łagodnie odsuwając go od Madzi. — Obrazi się na ciebie... ona prawie cię nie zna...
Solski spoważniał.
— Chyba rozumiesz — rzekł do siostry — że wolałbym rękę stracić, aniżeli obrazić twoją przyjaciółkę... I jeszcze taką!...
Szedł znowu do Madzi, ale Ada znowu go powstrzymała.
— Nie gniewaj się, moja złota — rzekła do Madzi — ale Stefek jest taki żywiec, że... Niech tylko co mu się podoba, zaraz... zaraz wyciąga ręce jak dziecko... Taki żywy i oryginalny, że nieraz wpędza mnie w kłopot... Wyobraź sobie, na audjencji u Ojca świętego tak podobała mu się statuetka Matki Boskiej, że nie odpowiadał na pytania...
Brat wyrwał się jej i znowu schwycił rękę Madzi.
— Przysięgam pani — zawołał — że jestem dobry chłopiec, i Ada niepotrzebnie otacza mnie siecią konwenansów!... Wyznaję, że dopiero dziś przypatrzyłem się pani... Na twarzy pani jest jakiś dziwny wyraz, który kocham...
Madzia ukryła zarumienioną twarz na ramieniu Ady.
— Jeżeli pan będzie tak mówił, nigdy tu nie przyjadę... — odpowiedziała.
— Tak?... — zawołał. — Więc zostanę niemową, ale niech pani jak najczęściej odwiedza Adę. Zrobi pani uczynek miłosierny, bo moja biedna siostra jest zupełnie opuszczona... Ja rzuciłem się w interesa, i bardzo być może, iż będziemy spotykali się z nią ledwie raz na tydzień...
Madzia milczała. Solski zrobił na niej wielkie wrażenie. Czuła w nim dziką siłę, wobec której niema oporu, ale którą on sam, dobrowolnie, spętał szacunkiem dla niej.
Solski posiedział jeszcze z pół godziny. Rozmawiali wesoło o Włoszech i Paryżu, i Ada zapowiedziała Madzi, że gwałtem kiedy weźmie ją zagranicę.
— Poznasz inny świat — mówiła. — Inaczej zbudowane miasta, inaczej uprawne pola, inne zwyczaje, nawet inne zasady...
— Inne zasady, aniżeli gdzie?... — spytał Solski.
— Aniżeli u nas — odparła siostra.
— My nie mamy żadnych zasad! — rzekł ze śmiechem.
— Uchybiasz samemu sobie.
— Bynajmniej, tylko znam siebie i moje otoczenie... Sam nie mam zasad, ty ich nie masz.
— A pan Kazimierz? — spytała siostra.
— On najmniej.
— Czy i Dębicki? — dodała zarumieniona.
— Chyba on jeden. Ale to człowiek podobny do kursu jeometrji: wszystko w nim jest pewne, uporządkowane i oparte na kilku pewnikach. Lecz cały ten aparat jest siłą martwą, która wprawdzie daje cenne wskazówki, choćby do poruszenia ziemi, lecz sama nie podniesie nawet szpilki.
Solski był w dobrym humorze, choć było widać, że krępuje się wobec Madzi. Co chwilę zbliżał się do niej, lecz wnet odstępował; niekiedy chwytał ją za rękę i zaraz puszczał. Zdawało się, że robi mu przyjemność choćby dotknięcie jej sukni; po twarzy przebiegały mu błyskawice, a w skośnych oczkach zapalały się i gasły iskry.
„Okropny człowiek...“ — pomyślała Madzia, czując, że wywiera na nią wpływ, któremu niepodobna się oprzeć.
Solski wyszedł, jeszcze ode drzwi spoglądając na przyjaciółkę swej siostry, a wkrótce i Madzia pożegnała Adę.
— Adziu — rzekła nieśmiało — mam do ciebie prośbę... Nie przysyłaj po mnie codzień...
— Boisz się Stefka?... Obraził cię?... — zapytała Ada, patrząc na nią wylęknionemi oczyma. — Ależ ty go nie znasz... to najszlachetniejszy człowiek!...
— Jestem pewna, że tak... Wreszcie nie o niego chodzi, tylko o... moją chlebodawczynię, która (chwilami, tak mi się zdaje) zazdrości mi waszej znajomości... Ale ani słowa o tem, Ado... Mogę się mylić, nawet z pewnością mylę się... z tem wszystkiem...
— Ach, jacyż to nieprzyjemni ludzie!... — odparła Ada, marszcząc brwi. — Pan Kazimierz tyle mi naopowiadał o ich manierach, że prawie ich nie lubię... Gorsze jednak to, że pan Korkowicz robi formalną obławę na Stefka, który wrócił ze wsi zirytowany na niego.
— No, więc sama widzisz, że nie mogę bywać u was tak często — zakończyła Madzia.
Umówiły się, że Madzia odwiedzać będzie Adę co niedzielę przed wieczorem; powóz zaś już nie będzie przyjeżdżał.
— Bo wiesz co?... rzuć ich i sprowadź się do mnie — rzekła panna Solska.
— Czy ja mogę to zrobić?... Mam przecie z nimi umowę.
Ucałowały się jeszcze raz, na połowie schodów.



VII.
SŁÓWKO JASNOWIDZĄCEJ.

Nadciągnęła jesień. Na niebie, zasłoniętem chmurami, podobnemi do rzadkiego dymu, po kilka dni nie ukazywało się słońce. Bruki ledwie wynurzały się z powodzi błota; ściany domów nabrały brudnej barwy; powietrze nasyciło się wilgotną mgłą, zamieniającą się w drobny deszczyk. Przemoknięte wróble, uciekając z nagich drzew, gromadziły się na gzymsach i zaglądały do mieszkań ciemnych i ponurych.
Solscy ani razu nie odwiedzili państwa Korkowiczów, a nawet tak gościnnie przyjmowany Norski wcale się nie ukazał. Pan Korkowicz od rana do wieczora siedział w browarze, niekiedy nawet zrywał się w nocy i biegł do fabryki, potrącając czasem w bramie syna, który wracał z kolacji. Pani Korkowiczowa była zamyślona i pochmurna jak jesień, a raz zapytała Zgierskiego, który dość częstym bywał u nich gościem:
— Cóż się dzieje z Solskimi?... Pięknie pan dotrzymuje słowa!...
— Nie rozumiem — odparł, rozkładając ręce. — Robiłem, co mogłem, ażeby zbliżyć państwa... Widocznie jednak są silniejsze wpływy od moich...
— Domyślam się!... — rzekła.
— O, tylko proszę niczego nie domyślać się! — zaprotestował Zgierski, spoglądając na nią wzrokiem, który pozwala domyślać się wszystkiego.
„Poczekaj, panienko!... — rzekła do siebie pani Korkowiczowa. — Zobaczysz, co to znaczy: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie...“
Pewnego dnia kazała Janowi poprosić Madzię do swego gabinetu.
— Panno Brzeska — zaczęła — chcę pomówić z panią o drażliwej kwestji...
Madzię oblał mocny rumieniec.
— Nie robię wymówek — prawiła dalej — ponieważ ja sama zaakceptowałam plan jej, co do kształcenia moich panienek. Widzę jednak, że obecny system jest zły. Dziewczęta, zamiast grać na fortepianie i malować, co przystoi pannom z towarzystwa, spędzają większą część dnia w garderobie, szyją jakieś łachmany, albo uczą lokajczyka... Co gorsze, na własne uszy słyszałam ich rozmowę o tem, że jedna już nie kocha się w panu Stukalskim, a drugiej obrzydł pan Zacieralski... Okropność!...
— Pani przypuszcza, że to z mojej winy?... — żywo przerwała Madzia.
— Za pozwoleniem... Ja nic nie przypuszczam, tylko zaznaczam brak dozoru. Panienki muszą mieć zbyt wiele czasu, skoro zajmują się podobnemi kwestjami. Dlatego, ażeby nieco więcej zaabsorbować ich uwagę, prosiłam o lekcje panny Howard. Panna Howard ma wykładać im trzy razy na tydzień i właśnie dziś przyjdzie...
To powiedziawszy, pani kiwnęła głową na znak, że konferencja skończona.
— Ale... ale!... — dodała. — Obecnie panienki moje będą tak zajęte, że chyba uwolni je pani od szycia i pracy z Michasiem...
Biedna Madzia w korytarzu zalała się łzami; znalazłszy się zaś w swoim pokoju, wypłakała się serdecznie.
„Mój Boże!... — myślała, łkając — nie mogę być nauczycielką... Więc z czego będę żyła?... co powiedzą rodzice?...“
Tego samego dnia przyszła panna Howard i, po rozmowie z panią Korkowiczową, odwiedziła Madzię.
— Kochana panno Magdaleno — rzekła właściwym sobie tonem, nie dopuszczającym dyskusji. — Niech pani nie sądzi, że wdzieram się w jej prawa... Dziewczęta mogą z panią powtarzać kursa pensjonarskie; ja im wykładam co innego. Będzie to historja wpływu kobiet na rozwój ludzkości, począwszy od mitycznej Ewy, której zawdzięczamy popęd do naukowych badań, a skończywszy na Alicji Walter, która kierowała armjami Stanów Zjednoczonych w czasie ostatniej wojny...
Nie krytykuję systemu pani — mówiła dalej. — Piękna to rzecz pielęgnować w dzieciach uczucie litości!... Zwracam jednak uwagę, że już za wiele mamy kobiet litościwych, a za mało samodzielnych... Ja więc będę kształcić ich samodzielność.
Następnie panna Howard prosiła o przedstawienie sobie Linki i Stasi i zaczęła wykłady.
W pierwszych dniach obie panienki niechętnie przyjęły nową mistrzynię. Mówiły, że jest brzydka i że musi być zła, ponieważ ma rudawe włosy. Narzekały też, że nic nie rozumieją z historji wpływu kobiet na rozwój ludzkości. Ale gdy po pewnym czasie panna Howard zaleciła dziewczynkom naukę konnej jazdy, były zachwycone.
I z tym samym zapałem, z jakim miesiąc temu uczyły Michasia, dziś zajęły się konną jazdą. Ubierały się w amazonki i wysokie kapelusze, wymieniały między sobą szpicrózgi i po całych dniach rozmawiały o nowych znajomych, o tem, jak która trzyma się na koniu, albo jak to będzie pięknie, gdy na wiosnę urządzą spacer za miasto — wierzchem.
Pan Stukalski, mistrz fortepianu, i pan Zacieralski, malarz, poszli w kąt; ich miejsca w sercu Linki i Stasi zajęli panowie: Galopowicz i Wybuchowski, młodzi i przystojni pomocnicy właściciela tatersalu.
Madzia już nie mogła zadawać im lekcyj; obie panienki uczyły się tylko z nią i tylko przez miłość dla niej. Po skończeniu zaś wykładu, książki i kajety zostawały na stole, a Linka i Stasia biegły do garderoby, ażeby przebrać się w amazonki.
Położenie Madzi w domu państwa Korkowiczów stawało się coraz trudniejsze. Niekiedy, zrozpaczona, chciała podziękować chlebodawcom za pracę, a potem błagać pannę Malinowską o zajęcie na pensji, albo o lekcje prywatne. Wnet jednak opamiętywała się.
„Cóżto — myślała — będę zmieniać miejsce co kwartał?... Wszędzie są jakieś przykrości, a obowiązkiem człowieka jest wytrwać. Zresztą moim dziewczynkom znudzi się konna jazda, a wówczas znowu mniej będę miała z niemi kłopotu... Za dobrze działo mi się w życiu i dlatego łatwo tracę odwagę...“
Kiedy raz poskarżyła się przed panną Howard, że panienki coraz mniej mają ochoty do nauki i są zanadto śmiałe, panna Howard zdziwiła się.
— Jakto? — rzekła — więc pani nie cieszy się, że w dziewczętach rozwija się samodzielność?... Czyliż tylko chłopcy mają rwać się do ćwiczeń fizycznych?... Oni tylko mają posiadać przywilej głośnego mówienia i śmiałych ruchów?... O, panno Magdaleno, minęły czasy, kiedy obłudne rumieńce i spuszczanie ocząt stanowiło wdzięk kobiecy!... Nieustraszoność, umiejętność dawania sobie rady w najgorszem położeniu — oto zalety kobiet nowych.
Pewnego dnia pani Korkowiczowa znowu wezwała do siebie Madzię i rzekła:
— Uważam, że pani coraz dłużej odbywa lekcje z dziewczynkami... Taka praca nie może być korzystną ani dla panienek, ani dla samej pani i dlatego oświadczyłam listownie panu Dębickiemu, że jego siostrzenica nie może już uczyć się u nas...
— Wysłała pani ten list?... — zawołała Madzia z przestrachem.
— Tak... I pan Dębicki zgodził się ze mną...
— A... na to chyba nie zasłużyłam!... — odparła Madzia. — Przecież to dziecko nie przeszkadzało naszym dziewczynkom... I co ja teraz powiem panu Dębickiemu?...
Rozpłakała się, a zaniepokojona pani Korkowiczowa od surowego tonu przeszła nagle do czułości.
— Ależ ja chciałam pani dogodzić, panno Magdaleno... mnie pani żal... — mówiła, dodając w duchu, że jeżeli Madzia ją opuści, zniknie resztka nadziei zapoznania się z Solskimi. A tak, może ją przecież kiedy odwiedzą...
Raz wieczorem (był to dzień powszedni), przed dom państwa Korkowiczów zajechał znowu powóz Ady, a kamerdyner oddał Madzi list.

Onegdaj — pisała panna Solska — Helenka wróciła z zagranicy ze swym ojczymem i jego rodziną. Dziś wszyscy są u mnie na herbacie, więc przyjedź, gdyż pragną cię poznać.

Pani Korkowiczowa chętnie zgodziła się na wizytę Madzi, która, z największym niepokojem, ubrawszy się w nową sukienkę, pojechała.
W przedsionku jeden ze służby zatrzymał kamerdynera i coś z nim szeptał. Po chwili wbiegła panna służąca Ady; poznawszy Madzię, cofnęła się, lecz niebawem wróciła, prosząc Madzię do pokoju.
— Tylko niech pani będzie łaskawa wchodzić bardzo cicho i zatrzyma się zdaleka, bo tam jest jedna pani, która wywołuje duchy... — mówiła wzruszona panna służąca.
— Jaka pani?
— Żona ojczyma państwa Norskich... Może będzie z kwadrans, jak ta pani dostała spazmów, bo spadło na nią natchnienie...
Przez uchylone drzwi Madzia ostrożnie weszła do saloniku Ady i zatrzymawszy się u progu, zobaczyła dziwną scenę. Na środku, za stolikiem, siedziała kobieta może trzydziestoletnia, z osłupiałemi oczyma, z włosami rozwianemi, nakształt lwiej grzywy. Na jej twarzy malował się niezwykły wyraz: mieszanina zdumienia i groźby. Obok niej stał piękny brunet, który zdawał się pytać o coś. Reszta osób, siedząc w różnych punktach saloniku, przypatrywała się natchnionej.
Brunet powtórzył pytanie, ale kobieta nie odpowiedziała. Zwróciła oczy na Madzię i nagle, wyciągnąwszy ku niej rękę, zawołała dźwięcznym głosem po angielsku:
— Oto oblubienica!...
Przymknęła oczy, zmarszczyła brwi, jak człowiek, który z trudnością rozmyśla, i dodała tonem zdziwienia:
— Szczególna rzecz... nie widzę oblubieńca?... Choć jest wielki i potężny... O, potężny!...
Głowa jej opadła na poręcz fotelu, na twarzy ukazał się wyraz znużenia.
— Nie chcę... nie chcę!... — powtórzyła kilka razy, trąc oczy rękoma.
Brunet pochylił się i dmuchnął jej w twarz. Upłynęło tak kilka chwil...
— Czy ja spałam? — zapytała, śmiejąc się, ale zmienionym głosem, jasnowidząca.
Kiedy Madzia znowu spojrzała na nią, zdawało jej się, że za stolikiem siedzi inna kobieta: groźne przed chwilą oczy przygasły, twarz natchniona zmieniła się w dobrą, a potem figlarną. Powstała z fotelu i przeszła na kanapkę, śmiejąc się i ocierając łzy.
— Ach, dajcie mi spokój — mówiła po angielsku. — Dawno tak nie zmęczyłam się...
Nastąpiły prezentacje i powitania. Ada zapoznała Madzię z pięknym brunetem, którym był ojczym Norskich, pan Arnold Latter, potem z jego żoną, która jeszcze otrząsała się ze snu. Następnie przybiegł do Madzi Solski i powitał ją z zapałem, potem pan Kazimierz, który wyglądał na zakłopotanego, wreszcie Dębicki, jak zwykle roztargniony i obojętny.
Tylko panna Helena Norska nie powstała z fotelu, a gdy Madzia, uwolniwszy się od otaczających, przyszła do niej, panna Helena, zdaleka podając jej rękę, rzekła po polsku tonem delikatnej ironji:
— Moja droga, musisz chyba wyjść za Bismarcka, jeżeli twój oblubieniec ma być wielki i potężny, jak mówi wyrocznia.
Madzię stropiło powitanie. Lecz w tej chwili, łamaną polszczyzną, odezwał się pan Arnold do Heleny:
— Nie żartuj... Ta sama wyrocznia przepowiedziała śmierć twojej matki...
— Ale mnie i Kaziowi obiecała, że wszystko stanie się według naszych zamiarów — odparła Helena ze swobodnym uśmiechem, który nie godził się ani z jej czarną suknią, ani ze słowami ojczyma.
Do Madzi zbliżyła się Ada i wziąwszy ją pod rękę, zaczęła szeptać ze śmiechem:
— No, no!... przyznaj się, kogo to potężnego zbałamuciłaś?... Jaka szkoda — dodała, wzdychając — że twój przyszły musi być wielkim i potężnym!... Gdyby był tylko rozumnym i szlachetnym, myślałabym, że ci Stefek przeznaczony...
— Żartujecie ze mnie!... — odparła zmieszana Madzia, która w tej chwili zaczęła rozumieć, że pani Arnoldowa zrobiła jakąś przepowiednię, skutkiem której ona jest bohaterką zebrania. Przynajmniej na krótki czas.
— Chodźmy do profesora — rzekła Ada, widząc, że jej brat rozmawia w kącie z Dębickim.
— Cóż pan profesor na tę wróżbę? — spytała, zbliżywszy się do nich.
Dębicki zwrócił na nią niebieskie oczy i już wsadził rękę za klapę surduta, mając zamiar odpowiedzieć, gdy wyręczył go niecierpliwy Solski:
— Wyobraź sobie, on nie wierzy w spirytyzm!... Mówi, że to jest szarlatanerja, albo specjalny rodzaj obłędu...
— Przecie pan wierzy w świat nadzmysłowy — zawołała Ada. — Owszem, pan nawet określa go zapomocą matematycznych formuł... Jak więc pan może wątpić o spirytyzmie?...
— Ostrzegam panią — odezwał się Solski do Madzi — że moja siostra jest skończoną ateistką. Słuchała Haeckla, to chyba dość!... Ateizm jednak nie przeszkodził jej wstąpić do Częstochowy, kiedyśmy wracali — no, i — uwierzyć w pukające duchy.
— Wątpię — rzekł po namyśle Dębicki — ażeby istoty świata nadzmysłowego mogły porozumiewać się z nami...
— Dlaczego?... — spytała Ada.
— Czy pani — mówił Dębicki profesorskim tonem — mogłaby porozumiewać się naprzykład... z ostrygami?... Czy uważałaby pani za stosowne tracić czas na tłomaczenie im: co to jest świat, który my widzimy i słyszymy?... Czy nareszcie byłaby choć najsłabsza możność objaśnienia o naszym świecie istot, które ani wzroku, ani słuchu nie mają?... Otóż nam tak brakuje odpowiednich zmysłów do ujęcia świata nadzmysłowego, jak ostrygom słuchu do zachwycania się naszemi operami, a wzroku do ocenienia piękności naszych krajobrazów...
Do rozmawiających zbliżył się uśmiechnięty pan Kazimierz Norski.
— Oho! — rzekł — widzę, że profesor wpadł na ulubiony temat: jak wygląda Królestwo Niebieskie?...
— Pan nie wierzy w to?... — z wahaniem zapytała Ada, raz spoglądając na Kazimierza, to znowu na Dębickiego, który przy pięknym młodzieńcu wyglądał jak karykatura człowieka.
— Wierzę w to, co widzę...
— Amerykę widzi pan? — spytał Dębicki.
— Inni ją widzieli i widzą...
— A obrót ziemi naokoło słońca i osi widzi pan?...
— Na tem nie znam się — odparł wesoło pan Kazimierz.
Dębicki z Solskim spojrzeli po sobie.
— Nie mogę oprzeć się przypuszczeniu — mówił Norski do panien — że pozaświatowe teorje są obmyślone dla pociechy biedaków, przed którymi — świat jest zamknięty. Nadzmysłowość ma wynagrodzić głód, jakiego doznają ich zmysły... Ludzie jednak, dla których przystępne są powaby doczesności, okradają samych siebie, jeżeli tracą czas na podobnych spekulacjach... Jest to to samo, jakgdyby ktoś spragniony wzdychał do malowanej brzoskwini, zamiast zjeść świeżą z puszkiem...
— Poeta!... — roześmiał się Solski, spoglądając na Madzię.
— Poeta obecnych czasów — dodał Dębicki.
— Myśli pan, że przyjdą inne? — spytała Ada.
— One są ciągle... Tylko ciągle stoją za drzwiami tych, którzy lubią brzoskwinie z puszkiem.
Do Madzi zbliżyła się panna Helena i odprowadziwszy ją nabok, usiadła z nią na kanapie.
— Cóżto — rzekła, patrząc na swój wachlarz — zaczynasz kokietować Solskiego?...
— Ja?...
— Jest tobą zachwycony... Zwierzał mi się... Jesteśmy przecie przyjaciółmi...
— A powinnabyś już być jego żoną — odparła Madzia tonem tak naturalnym, że panna Helena spojrzała na nią uważnie.
Nagle Madzia, przysunąwszy się do niej, zaczęła mówić ciszej:
— Poco ty tak robisz, Helenko?... Poco zwłóczysz i drażnisz człowieka, którego twoja matka bardzo... bardzo pragnęła dla ciebie...
— Czy tak?...
— Wierz mi, że tak... wierz mi... I bardzo ją martwiło, kiedy dowiedziała się o zerwaniu...
Panna Helena rzuciła się na kanapie.
— Ach, wiem coś o tem!... Matka, brat, nawet ojczym zawsze zalecali mi tę świetną partję... Im się nie dziwię, ale matka!... Prawie jedyną rzeczą, jaką odziedziczyłam po niej, jest to — że nie potrafię się sprzedać... Kto chce posiadać mnie całą, musi mi oddać siebie całego... Nie chodzi mi o piękność, ale o wzajemne posiadanie... Myślisz, że ja nie wiem: co to jest małżeństwo i jaka w niem rola przypada kobiecie?... Brrr!... Za te wszystkie wstręty niechże coś mam... Jeżeli więc komu zrobię to szczęście, że zostanę matką jego dziecka, niech ten ktoś ocenia, co mu daję...
— Więc chyba nie kochasz Solskiego?... — wtrąciła zdziwiona Madzia. — Jeszcze chyba kobieta nie mówiła w taki sposób o małżeństwie...
— Żadna u was... w kraju gąsek... Ale porozmawiaj z Amerykankami, Szwedkami... tam dopiero kobieta ceni swoją godność!... One zrozumiały, że mężczyzna jest przedewszystkiem — łakome zwierzę... Jeżeli więc mam być zjedzona, niech mi zapłacą tyle, ile jest warte moje ciało... Ile zaś warte, oni sami ocenią między sobą — zakończyła ze śmiechem.
— A więc oblubieńcem pani musi być Bismarck — odezwał się nagle pan Kazimierz, podając rękę Madzi.
Pani Arnoldowa pochwyciła Dębickiego, jej mąż wziął Adę, Solski Helenę, i wszyscy przeszli do jadalnego pokoju.
— Założyłbym się, że mówiła pani z panną Magdaleną o kobietach — rzekł Solski.
— Zgadł pan — odpowiedziała panna Helena.
— A czy wolno wiedzieć — co?...
— Zawsze to samo, że — nie jesteście nas warci.
— Niekiedy zdaje mi się, że pani ma słuszność...
— Wyborne jest to: niekiedy!... — roześmiała się Helena. — O, wy się musicie zmienić... bardzo zmienić... Wreszcie niech tylko utworzy się związek kobiet...
— Naco to?
— Dla obrony jeżeli nie praw, to przynajmniej kobiecej godności przeciw wam... — odpowiedziała, opierając się na nim.
Solski ścisnął ją za rękę i rzekł, namiętnie patrząc w oczy:
— Przysięgam, że pani ma w sobie coś ze lwicy... Piękna, a niebezpieczna... Gotowa ranić wśród pieszczot...
— Pieszczot!... cóż znowu?... — odpowiedziała, obrzucając go spojrzeniem. — Nic dziwnego, że z waszych dawnych kotek powyrastały lwice. W tym wieku wszystko potężnieje.
W czasie kolacji pani Arnoldowa kilka razy potrącała kwestję nowej religji — spirytyzmu, który w Ameryce liczy już krocie tysięcy wyznawców.
— A jaki będzie pożytek z tej nowej wiary? — odezwał się pan Norski, usiłując zachować poważną minę.
— Ileż razy muszę panu powtarzać?... — zawołała po francusku pani Arnoldowa. — Jest to religja, nieustannie dostarczająca dowodów, że — istnieje świat zagrobowy, w którym szczęście każdej duszy zależy od postępowania jej na ziemi. Tym sposobem hamuje ona ludzi od złego, a zachęca do cnoty... Dalej spirytyzm uczy nas, że wszyscy ludzie i wszystkie żywe stworzenia stanowią jedną rodzinę, w której winna panować miłość...
— Na miłość — zgoda! — wtrącił pan Kazimierz.
— Czy i pani tak myśli? — zapytał Solski Helenę.
— Owszem, byle miłości dowodzono czynami.
— Dalej — mówiła pani Arnoldowa z rosnącym zapałem — spirytyzm pozwala utrzymywać stosunki ze zmarłymi...
— Czy tak?... — spytała Madzia.
— Ach, byle nie to!... — wtrąciła, otrząsając się, panna Helena. — Tak dalece brak mi zmysłu do rzeczy nadprzyrodzonych, że bałabym się...
— A czy niema takich duchów, które pokazywałyby ludziom ukryte skarby? — odezwał się pan Kazimierz.
— Owszem. One już powiedziały, że największe skarby człowiek nosi w sobie — odparła pani Arnoldowa.
Dębicki uważnie spojrzał na nią i pokiwał głową.
Kolacja była ożywiona. Tylko Dębicki, chociaż siedział naprzeciw panny Heleny, był posępny i patrzył w talerz. Madzia zaś, której sąsiadem był pan Norski, niekiedy mieniła się na twarzy, a czasami robiła wrażenie, że chce wstać od stołu.
Po kolacji Solski, odprowadziwszy Dębickiego na stronę, rzekł, śmiejąc się:
— Już widzę, że profesor nie ma nabożeństwa do panny Norskiej.
— Bynajmniej — odparł, wzruszając ramionami. — Nie rozumiem tylko, jak mogłeś ty — szaleć za nią.
— Lubię sport! — odpowiedział Solski. — Kiedy jest burza, coś mnie ciągnie na spacer... Kiedy widzę stromą górę, chciałbym się na nią wdrapać...
— Sądziłbym, że strome góry powinny najmniej zachęcać do wycieczek...
— Ale!... jest jednak coś, że właśnie przedmioty niedostępne i niebezpieczne wywierają na człowieka wpływ magnetyczny...
— Jak na kogo... — wtrącił Dębicki. — Zresztą nie widzę, czem panna Helena może być niebezpieczna?
— Ach, czem!... — odparł Solski. — Egoizmem, ubóstwieniem własnego ja, przed którem cały świat korzyć się powinien... W jej oczach każdy człowiek jest prochem... Satysfakcja posiąść taką kobietę!...
— Czy to warte zachodu?...
— Więc cóż jest warte?... — spytał z ożywieniem Solski. — Pojedynkowałem się i wyniosłem szramy, albo wyrzuty sumienia. Pod Capri rozbiłem się z łódką w czasie burzy, alem nic nie doznał, oprócz zwichnięcia nogi. Lew, do którego klatki wszedłem, rozdarł mi pantalony... Ogniem ziejący Wezuwjusz o mało nie oślepił mnie popiołem i nabawił mnie kataru... I to się nazywają wrażenia?... Niech licho porwie!... Tymczasem posiadanie pięknej i samodzielnej kobiety da mi chwilę szału, przy czem nie zmoknę, nie potłukę się i nie zostanę skaleczony... Niechże i ja czegoś zaznam w życiu... Pocóżbym wreszcie miał pieniądze?
— Panowie wciąż mówią o spirytyzmie?... — zapytała Madzia, lękliwie zbliżając się do nich.
— Gorzej — pochwycił Solski — mówimy o szczęściu. Myślała pani kiedy: co to jest szczęście?
— Szczęście?... — powtórzyła Madzia. — Gdy wszystkim dokoła jest dobrze, wtedy człowiek czuje się szczęśliwym.
— To cudze szczęście!... — rzekł Solski. — Ale jak sobie pani wyobraża swoje własne szczęście?
— Największe własne szczęście jest wtedy, kiedy człowiek może robić dobrze... Chyba tak?... — spytała Madzia, patrząc zdziwionemi oczyma to na Dębickiego, to na Solskiego.
— I pani wystarczyłoby takie szczęście?... — spytał Solski.
— Ach, Boże! — zawołała Madzia. — Przecież nic niema lepszego na świecie i nawet człowiek nie potrzebuje nic więcej...
— Owszem — odezwał się flegmatycznie Dębicki — człowiek jeszcze potrzebuje skakać w morze, staczać się ze spadzistych gór, pojedynkować się...
— Co też pan mówi?... — reflektowała go Madzia. — To właśnie są nieszczęścia...
— Nie rozumiemy się, moja pani — rzekł Dębicki, ściskając ją za rękę. — Pani jesteś osoba normalna i zdrowa, a my — chorzy i zwyrodnieli. Nasze nerwy już tak stępiały, że nietylko nie odczuwamy cudzej radości, ale nawet własnej... Dopiero ból fizyczny przypomina nam, że istniejemy...
— No, no!... — wtrącił Solski. — Ani egoizm, ani potrzeba silnych wrażeń nie dowodzą stępienia nerwów.
— Dowodzą... dowodzą!... — odparł Dębicki. — Doskonałe skrzypce nawet wówczas dźwięczą, gdy obok nich odezwie się jakiś ton... Ale, ażeby zadźwięczał kamień, trzeba go zwalić młotem... Altruizm, to są te doskonałe skrzypce, które każda zdrowa istota nosi we własnem sercu. Zaś te wasze silne wrażenia — to młot... młot, którym trzeba tłuc kamienie.
— Nie wiem, o czem panowie mówią... — rzekła zarumieniona Madzia i cofnęła się do towarzystwa pań.
— Cóż ty na to?... — spytał Dębicki, wskazując głową w kierunku Madzi. — Nie lepsze to od stromych skał?...
— Sen... objawienie!... — odparł zamyślony Solski. — Jeżeli... nie dobrze odgrywana komedja — dodał po chwili. — Kobietki, gdy chcą, umieją stroić się w skrzydła i tęczę. Cała zaś mądrość polega na tem, ażeby, udając, że im wierzymy, brać kochane aniołki za to, czem są w rzeczywistości.
— A czemże one są?
— Samicami, słabszemi od samców, których skutkiem tego muszą ciągle wyzyskiwać zapomocą rozmaitych manewrów... Jedne pozują na anioły, inne na demony... w miarę zapotrzebowania.
— A twoja siostra na co pozuje? — spytał Dębicki, surowo patrząc na Solskiego.
— Ach!... — wybuchnął. — Ada jest święta... To wyjątkowa kobieta...
— Więc bądź ostrożniejszy z teorjami, bo wyjątków może być więcej.
Było już późno; rozmowa w salonie rwała się i goście zaczęli się żegnać.
— Mogę panią odwieźć?... — zapytał Madzię pan Kazimierz.
— Dziękuję. Może pan Dębicki zechce się mną zaopiekować — odparła Madzia.
— Widzisz, profesorze, jak ci się opłaca twój optymizm — rzekł Solski.
— Niepocieszająca zapłata!... — wtrącił pan Kazimierz.
— Podziękujże, Madziu, pani Arnoldowej za dobrą wróżbę — rzekła Ada. — Choć zawsze wolałabym, ażeby ci przeznaczono mniej wielkiego oblubieńca...
Wracając do domu, Madzia zaczęła tłomaczyć się przed Dębickim z usunięcia Zosi przez panią Korkowiczowę. Ale ten przerwał jej:
— Posyłałem Zosię do tych państwa jedynie dla pani. Dzisiaj jestem kontent, że tak się stało, bo to... osobliwi ludzie. Zdaje mi się, że i pani niedługo ich pożegna.
Domyślając się, że profesor musiał słyszeć o jej stosunkach z Korkowiczami, Madzia zmieniła temat rozmowy i zapytała go, co sądzi o dzisiejszem zebraniu.
— Cóż?... — odparł, krzywiąc się przy blasku latarni, obok której przejechali. — Przepędziliśmy czas w sposób mniej banalny, niż na zwykłych rautach... A co się tycze ludzi...
Potarł sobie koniec nosa i mówił:
— Oboje Solscy, to prześliczne charaktery (znam ich nie od dzisiaj), ale — brak im celu w życiu... Przydałaby się bieda!... Pan Arnold jest, zdaje się, człowiek przyzwoity, a jego żona, trochę sekciarka, trochę histeryczka. Kobiety, zbyt pieszczone i swobodne, łatwo wpadają w kaprysy, a potem w histerję.
— Nie mówi pan nic o Norskich?... — odezwała się Madzia cichym głosem.
— Cóż o nich powiedzieć?... — rzekł. — Chyba to, że mają skłonność do używania, obok braku poczucia jakichkolwiek obowiązków... Solskiego brak obowiązków dręczy i popycha do wymyślania sobie sztucznych celów; ale pan Norski podobnych cierpień nigdy nie dozna.
— Nie lubi ich pan? — spytała Madzia, przypomniawszy sobie dawne zajście Dębickiego z Heleną.
Pokiwał głową i rzekł po namyśle:
— Proszę pani, ja, gdybym nawet chciał, nikogo nie lubić nie potrafię.
— Nie rozumiem...
— Widzi pani, każdy człowiek składa się z dwóch części, jak nas uczył katechizm. Jedna jest bardzo skomplikowanym automatem, nad którym można litować się, pogardzać nim, czasem podziwiać... Druga — jest iskrą Bożą, która pali się jaśniej lub słabiej, lecz w każdym człowieku warta jest więcej, aniżeli cały świat.
Niech pani teraz doda, że obie części są ściśle połączone, że zatem człowiek, jako całość, wywołuje w nas jednocześnie pogardę i najgłębszy szacunek, a zrozumie pani, co z tych uczuć może wyniknąć?
— Nic?... — rzekła Madzia.
— Nie. Sympatja tam, gdzie góruje duch, a obojętność — gdzie przeważa automat. Nienawiści w żadnym razie nie można mieć do człowieka, wiedząc, że prędzej, czy później, straci on zgangrenowaną powłokę i stanie się bytem nieskończenie szlachetnym.
— Pan także wierzy w duchy?...
— Pukające?... — spytał. — Nie!
Powóz zatrzymał się, a Dębicki pomógł Madzi wysiąść i zadzwonił do bramy.
Ledwie Madzia weszła do swego pokoju, ukazała się pani Korkowiczowa w krótkiej spódnicy, z włosami w papilotach, w nocnym kaftaniku, który uwydatniał jędrną obfitość jej biustu.
— Już druga godzina!... — rzekła rozdrażnionym tonem. — Ciągle była pani u Solskich?
— Tak.
— Wesoło czas przepędzają wielcy panowie, nie tak jak ludzie pracujący... Czy to pan Solski panią odwiózł?...
— Pan Dębicki.
— Musieliście państwo... — Tu zacięła się, a potem dodała: — Pan Dębicki musi być niekontent ze mnie!...
Madzia milczała. Ale że na jej, zwykle dobrej, twarzyczce ukazał się cień, więc pani Korkowiczowa powiedziała jej dobranoc.
Kiedy Madzia zgasiła światło, przed jej oczyma zaczął przesuwać się niewyraźny obraz salonu Ady. Widziała lwią grzywę i groźne oczy pani Arnoldowej, a dokoła niej piękne postacie Arnolda i Norskich, tudzież brzydkie twarze Solskich i Dębickiego. I — dziwna rzecz — dopiero w tej chwili, kiedy zatarły się rysy szczegółowe, każde oblicze przedstawiało jakiś charakterystyczny wyraz. Arnold był zajęty swoją żoną, Dębicki głęboko zamyślony, w Solskim coś płonęło i gotowało się. Na twarzy Ady było widać rezygnację, Helenę cechował gniew i duma, a pan Kazimierz — nie posiadał żadnego wyrazu, a raczej — wesołość, która na Madzi przykre robiła wrażenie.
„Nierozdmuchana iskra boża!...“ — pomyślała.
Nagle między cieniami ukazał się nowy: pani Korkowiczowej, w nocnym kaftaniku, z włosami w papilotach, pretensją w oczach... Wyglądała tak zabawnie, że Madzię ogarnął wstyd za nią i litość.
„Nierozdmuchana iskra boża!...“ — mówiła sobie, usiłując nie patrzeć na pana Kazimierza, który ze swoim drwiącym uśmiechem, z całą pięknością i wykwintnemi ruchami, wydawał jej się banalniejszym — nawet od pani Korkowiczowej i jej pretensji.
O przepowiedni jasnowidzącej nie pamiętała, uważając ją za jakieś nieporozumienie.



VIII.
DOLA GUWERNERSKA.

Przez kilka następnych dni pani Korkowiczowa tłumiła gniew, półsłówkami nadmieniając o próżniactwie ludzi bogatych i późnem wracaniu do domu. Madzia udawała, że nic nie spostrzega.
Panią drażniło to jeszcze mocniej. Więc raz przy obiedzie, wziąwszy sobie potrawę z półmiska, rzekła do służącego:
— Teraz podaj panu...
A gdy Jan, nawykły do innego zwyczaju, zawahał się, pani popchnęła go w stronę męża.
— A panna Brzeska?... — zapytał zdziwiony pan domu.
— Bierz, proszę cię...
Korkowicz wzruszył ramionami, ale wziął. Był to bowiem sezon, w którym stanowczo triumfowała małżonka.
— Teraz podaj pannie Brzeskiej — zakomenderowała pani.
Linka patrzyła na matkę, rozżalona Stasia na Madzię, a pan Bronisław, ogromnie zadowolony, pokazał Stasi język. Ale Madzia spokojnie wzięła swój kawałek z półmiska; tylko — nieco pobladła, i było widać, że zmusza się do jedzenia.
To samo powtórzyło się przy innych potrawach.
Natychmiast po obiedzie obie dziewczynki pobiegły za Madzią i zaczęły mówić jedna przez drugą:
— Niech pani nic na to nie uważa... Za tydzień mama przeprosi panią, ale teraz przyszedł na nią taki humor, że sam tatko boi się jej... Nawet my... Teraz tylko mama i Bronek trzęsą domem, ale za tydzień...
— A może mama już nie życzy sobie, ażebym was uczyła — rzekła spokojnie Madzia.
W tej chwili Stasia zaczęła płakać, a Linka uklękła przed Madzią.
— Ach, pani!... — znowu mówiły obie. — Jak pani może coś podobnego przypuszczać?... Jabym umarła... Jabym uciekła z domu... Ach, bez pani cały świat nanic... Niech nam pani przyrzeknie, że pani nas nie opuści...
Tak rzewnie płakały, tak ściskały Madzię, że ta, rozpłakawszy się razem z niemi, obiecała nigdy ich nie opuszczać.
Lekcje z panną Howard odbywały się ciągle, po kilka razy na tydzień; lecz zarówno sentymentalnej Stasi, jak i surowej Lince wydawały się coraz mniej zrozumiałemi. Panna Howard w żaden sposób ani jednej, ani drugiej uczenicy nie mogła wytłomaczyć: z jakiego naprzykład powodu nieposłuszna Ewa, ciekawa żona Lota, albo krwiożercza Judyta były kobietami wyższemi, a zaś Penelopa — wstrętnym typem niewolnicy?...
Nieraz Stasia mówiła do Linki:
— Ciekawam, za co panna Howard gniewa się na Penelopę? Jeżeli jej mąż nie umarł, tylko wyjechał, to musiała na niego czekać. Zresztą nawet nie daliby jej ślubu z innym.
— Ileż to razy mama czeka na ojca i nikt się temu nie dziwi! — wtrąciła Linka.
— Wiesz co — rzekła Stasia ciszej — mnie się nawet nie podobają te bohaterki. Bo czy dobrze zrobiła Ewa, gwałtem dobijając się o mądrość, za którą dziś wszyscy pokutujemy?...
— Co ty wierzysz w mądrość Ewy! — odparła Linka. — Cóżto, czy ona wstąpiła do uniwersytetu, jak panna Solska, czy co?... Ja myślę, i zresztą Bronek mi wspomniał, że z tem jabłkiem było coś innego...
— Albo Judyta — prawiła Stasia. — Ja, powiem ci otwarcie, nigdybym Holofernesowi nie ucięła głowy.
— Mógł się przecie obudzić — dodała Linka.
Z powyższych racyj obie panienki serdecznie nudziły się na lekcjach panny Howard: o dziejowej roli kobiety, począwszy od mitycznej Ewy, która dała ludzkości popęd do badań ścisłych, skończywszy na Alicji Walter, która dowodziła armją Stanów Zjednoczonych Północnych. Stasi ani Linki nie zajął nawet ten ważny fakt, że historycy mężczyźni tendencyjnie milczą o kierowaniu armją Stanów Zjednoczonych przez kobietę, i że, według najnowszych doniesień, ową głównodowodzącą nie była Alicja Walter, tylko — Elwira Cook, a może jakaś inna.
Stasia i Linka bez ceremonji ziewały na wykładach, albo pod ławką trącały się nogami; najchętniej zaś rozmawiały z panną Howard o wypadkach bieżących i domowych.
To też, gdy po awanturze obiadowej, przyszła do nich panna Howard z nowym rozdziałem, (dowodzącym, że hetery były najsamodzielniejszemi kobietami Grecji), Linka i Stasia na wyścigi zaczęły opowiadać o złym humorze mamy, o porządku roznoszenia potraw, a najwięcej o dobroci panny Magdaleny, która jest świętą i aniołkiem.
Panna Howard ze zgrozą wysłuchała opowiadania i — ograniczywszy na niem lekcję — udała się do pokoju Madzi, mówiąc:
— Czy to prawda, że pani Korkowiczowa każe, wbrew przyzwoitości i zwyczajowi, podawać pani półmisek po swoim mężu?...
— Cóżto szkodzi? — odparła Madzia. — Pan Korkowicz mógłby być moim ojcem...
— Aaa!... więc zapominasz pani o swojej płci i stanowisku...
— Nie rozumiem?...
— W ciągu długiego pasma wieków — mówiła panna Howard z natchnioną miną — obdarta, wyzyskiwana, oszukiwana kobieta wywalczyła sobie wobec mężczyzny to, że, przynajmniej w formach zewnętrznych, uznawał jej wyższość nad sobą i — na ulicy, w salonie, przy stole ustępował jej pierwszeństwa. Mojem więc zdaniem, kobieta, zrzekająca się tego przywileju, dopuszcza się zdrady wobec żeńskiej zbiorowości, której cząstkę stanowi...
— Cóż mam robić?... — spytała Madzia, zalana potokiem wymowy.
— Walczyć... Zmusić pana Korkowicza, ażeby uznał swój błąd i zwrócił pani należne miejsce.
— Ależ ja tu mam miejsce płatnej nauczycielki.
Czoło, twarz, nawet szyja panny Howard zalały się krwią.
— Tem większy powód!... — zawołała. — Pani chyba nie rozumiesz wzniosłości stanowiska nauczycielki, które o całe niebo góruje nawet nad stanowiskiem rodziców. Bo my tworzymy umysł dziecka, jego samodzielność, jego ja... podczas gdy rodzice dali mu tylko ciało. No, a chyba nie zawaha się pani w ocenieniu, które z tych zajęć jest trudniejsze...
— Ja nie wiem, proszę pani... — odparła wylękniona Madzia.
Ponieważ panna Howard przypomniała sobie, że i ona nie wie, które z tych zajęć jest trudniejszem, więc — wzruszyła ramionami i kiwnąwszy Madzi głową, wyszła z jej pokoju.
Upłynęło znowu parę tygodni. Spadł pierwszy śnieg i zamienił się w warstwę błota; potem nadciągnęły przymrozki, upadł drugi śnieg i pobielił dachy i ulicę. Ale w sercu pani Korkowiczowej niechęć do Madzi nie ostygła; owszem rozgrzała się, pod wpływem walki z obawą, że — trzeba będzie wyrzec się nadziei zawiązania stosunków z Solskimi i zbliżenia pana Bronisława do panny Ady.
„A, niegodziwa!... — myślała szanowna dama. — Za moje serce, za prerogatywy, jakie jej dałam, tak mi się wywdzięcza!... Przecież w jej interesie leży podszepnąć słówko Solskim... Przecież to chyba rozumie, że gdy zapoznam się z nimi, mogę jej podnieść pensję; w razie zaś przeciwnym będzie traktowana jak guwernantka... Nie wiem: głupia, czy taka zła!...“
Pewnej niedzieli, gdy Madzia wróciła od Solskich w tak dobrym humorze, że aż śmiały się jej szare oczy, pani Korkowiczowa rzekła tonem lodowatym:
— Jutro każę przenieść panią do innego pokoju... Na jakiś czas — dodała, uląkłszy się zerwania stosunków.
— Dlaczego, proszę pani?... — spytała Madzia, jeszcze nie mogąc pozbyć się figlarnego wyrazu w oczach, choć na czole już odmalował się niepokój.
— Bo u pani musi być robactwo...
— Skąd?... pani myli się...
— Może być. W każdym razie chcę dać nowe tapety, a nawet... a nawet przebudować piec — dodała łagodniej, spostrzegłszy, że Madzi błysnęły oczy i rozszerza się mały nosek.
— Zresztą — zakończyła pani — to tylko na jakiś czas... Nie mogę przecież pozwolić, ażeby mi pani zmarzła...
Ostatnie wyrazy były powiedziane tak macierzyńskim tonem, że w Madzi zatlony gniew zgasł, a została tylko troska, czy jej ton i fizjognomja nie zrobiły przykrości pani Korkowiczowej. Madzia tak nie chciała nikomu robić przykrości, tak wolała sama cierpieć, dla oszczędzenia innych, że cały wieczór rady dać sobie nie mogła. Była gotowa przeprosić panią, a nawet przyznać, że w jej pokoju jest zły piec i brzydkie tapety.
Na drugi dzień przeniesiono rzeczy Madzi do nowego mieszkania. Był to pokój mały i ciemny, nietylko z powodu starych tapet, jakiemi go wyklejono, ale jeszcze dlatego, że okno wychodziło na szczytową ścianę sąsiedniej kamienicy, odległej o parę kroków. Żelazne łóżko, lakierowany stolik, dwa gięte krzesełka, a zamiast umywalni — miednica na żelaznym trójnogu, takie było umeblowanie. Garderobiana lepiej mieszkała w domu pani Korkowiczowej.
Madzi łzy zakręciły się w oczach.
„Chcą mnie się pozbyć — myślała — ale dlaczego robią w taki sposób?... Czyliż nie zasługuję nawet na to, ażeby mi wprost powiedziano, że jestem zbyteczna?...“
Była zdecydowana pójść do pani Korkowiczowej i prosić, ażeby natychmiast uwolniła ją od obowiązków.
„Mam przecie — mówiła sobie — sto kilkadziesiąt rubli z domu i od majora, a to mi przynajmniej na pół roku wystarczy... Przeprowadzę się choćby do panny Howard, a lekcje znajdę. Panna Malinowska i poczciwy Dębicki nie opuszczą mnie...“
Właśnie w tej chwili wbiegły do ciemnego pokoiku Linka i Stasia, obie zapłakane. Obie rzuciły się Madzi na szyję, oświadczyły, że zaczynają tracić serce do matki, i obie zaklinały Madzię na jej rodziców, na Boga i miłość dla nich (dla Linki i Stasi), ażeby się nie obrażała.
— Tatko — zaczęła szeptać Linka — okropnie rozgniewał się na mamę za te przenosiny... Ale mama tłomaczy się, że tamten pokój trzeba odnowić, i że tutaj zabawi pani tylko parę dni... Więc tatko trochę się uspokoił, ale powiedział, że wyjechałby z domu, gdyby mama nie oddała pani tamtego pokoju — odświeżonego...
I znowu obie zaczęły błagać Madzię, ażeby się nie gniewała, ponieważ mama musi być w tych czasach chora na wątrobę i dlatego jest w złym humorze.
Cóż było robić? Madzia znowu przyrzekła dziewczynkom, że ich nigdy nie opuści, a w duchu zaczęła robić sobie wymówki:
„Cóżto za pretensje budzą się we mnie?... Pokój nie jest taki zły, owszem, ma nawet coś przyjemnego... A gdyby mi przyszło siedzieć na poddaszu, albo w suterynie?... O ileż lepszy i piękniejszy jest ten pokój, aniżeli mieszkanie nauczycielowej w Iksinowie; albo tego stolarza, u którego chciałam zamówić ławki, albo biednej Stelli w brudnej izbie zajezdnego domu... Wcale ładny pokoik!...“
Na drugi dzień, w czasie wykładu: o roli kobiety w dziejach, począwszy od mitycznej Ewy, aż do tajemniczej nieznajomej, która dowodziła armją Stanów Zjednoczonych, Linka i Stasia opowiedziały pannie Howard o przenosinach do ciemnego pokoju i nowym dowodzie, że panna Brzeska jest aniołem i świętą. Ponieważ Madzi w pokoiku nie było, więc panna Howard kazała go sobie pokazać, a obejrzawszy miejscowość, wyszła, mrucząc przez zęby:
— Ludzkości nie potrzeba aniołów, tylko kobiet samodzielnych i ceniących swoją godność.
Tego samego wieczora do Madzi i do pani Korkowiczowej przyniósł posłaniec listy od panny Howard. Oba były dziwnie treściwe. Apostołka emancypacji oświadczyła Madzi, że nie może nadal utrzymywać przyjaznych stosunków z osobą, nie szanującą kobiecej godności; pani Korkowiczowej zaś napisała, że nie myśli dłużej wykładać w domu, który nie rozumie wysokiego stanowiska nauczycielki i lekceważy kobietę pracującą.
Pani Korkowiczowa odczytała nadesłany jej list raz i drugi. Nagle, uderzywszy się w czoło, krzyknęła:
— Ona mnie chce do grobu wpędzić, ta warjatka!...
Do późnej nocy trwały spazmy, wyrzekania na pannę Howard, tudzież śledztwo: kto jej mógł powiedzieć o nowym pokoiku Madzi?... Nazajutrz zaś pani Korkowiczowa ze łzami oświadczyła Madzi, że nie miała zamiaru jej uchybiać, i że jak najrychlej przeniesie ją do dawnego mieszkania, byle Madzia swoim wpływem pojednała ją z panną Howard, najznakomitszą nauczycielką w Warszawie.
W odpowiedzi na to Madzia pokazała pani Korkowiczowej list, otrzymany przez siebie od panny Howard.
Pani Korkowiczowa, przeczytawszy, osłupiała.
— Ależ ona panią buntuje!... — zawołała. — Ona jest gorsza... — chciałam powiedzieć: gorętsza emancypantka od pani...
A w godzinę później rzekła do męża:
— Niedługo już garderobiane i kucharki, zamiast sprzątać i gotować, będą rozprawiały o godności kobiecej... Boże, co za okropna epidemja z tą emancypacją... Jeżeli mojej guwernantce nie dam salonów, to zaraz druga guwernantka robi mi impertynencję...
— No, do panny Magdaleny nie możesz mieć pretensji... Cichutka... — odezwał się pan domu.
— Twoja panna Magdalena jest gorsza od Howardówny! — wybuchnęła pani. — To dziewczyna podstępna... propagatorka, która naszym panienkom kazała uczyć lokajczyka i obszywać bębny z ulicy.
— Więc rozstań się z nią.
— Aha, jeszcze czego?... — odparła pani. — Przecież może się nareszcie domyśli, że gdyby ułatwiła nam znajomość z Solskimi, nie brakłoby jej ptasiego mleka...
— A jak się nie domyśli, albo oni nie zechcą zapoznać się z nami?...
— To pójdzie precz!... — rzekła pani rozdrażnionym tonem. — Zresztą — dodała, zamyśliwszy się — darmo u nas nie je chleba. A kiedy przytrę jej rogów, może być niezłą guwernantką.
Pan rozpaczliwie schylił głowę i rozłożył ręce. Interesa fabryk tak go pochłaniały, że już nie miał siły do walczenia z żoną.
— Róbcie, co wam się podoba!... — szepnął.
Tymczasem panna Howard opowiadała znajomym i nieznajomym o arogancji pani Korkowiczowej i o braku kobiecej godności w pannie Brzeskiej. Wieści te, zataczając coraz szersze kręgi, dosięgnęły z jednej strony aż na pensję panny Malinowskiej, z drugiej — aż do ucha panny Solskiej.



IX.
NARESZCIE — ZŁOŻYLI WIZYTĘ.

Raz... (było to po Bożem Narodzeniu) około dwunastej z rana, służący Jan wezwał pannę Brzeską i panienki do salonu.
Poszły. Madzia, chwilę zatrzymawszy się we drzwiach, spostrzegła w lustrze dwie zakonnice, w granatowych sukniach i białych kapeluszach, jak wielkie motyle. Był to widok tak niezwykły w salonie, że Madzia przestraszyła się.
— Moje córki... panna Brzeska, przyjaciółka panny Solskiej — rzekła pani Korkowiczowa do zakonnic.
Nastąpiły ukłony; panienki ucałowały ręce obu zakonnicom; Madzia usiadła przy młodszej z nich i, w lustrze naprzeciw kanapy, znowu zobaczyła ich odbicie i — znowu drgnęła, nie wiedząc dlaczego?
— Dobrodziejki — rzekła uroczyście pani Korkowiczowa — jadąc do naszego szpitala w Korkowie, były łaskawe odwiedzić nas...
— Ażeby podziękować państwu za ich hojne dary na szpital — wtrąciła starsza zakonnica. — Bardzo przydał się, bo panuje tyfus w okolicy...
— Doprawdy, aż mi wstyd... — mówiła pani Korkowiczowa. — Ale kiedy już siostry są z takiem uznaniem dla fundatorów, to, — daleko większy honor należy się pannie Solskiej, która, na moją listowną prośbę, odpowiedziała bardzo grzecznie i ofiarowała dla szpitala tysiąc rubli... Szlachetna kobieta!... Byłabym prawdziwie szczęśliwą, gdyby dobrodziejki ją przedewszystkiem odwiedziły, nadmieniając, że nigdy nie zapomnę tego pięknego czynu, jaki za mojem pośrednictwem...
Madzia spojrzała nabok i, w trzeciem lustrze, znowu zobaczyła kapelusze zakonnic. Zakonnice na kanapie, zakonnice z frontu, zakonnice z prawej i z lewej strony... Już widać ich nie cztery pary, ale dwa nieskończone szeregi, odbijające się w lustrach bocznych!... Madzię zaczęły wkońcu drażnić te białe kapelusze i ręce złożone na piersiach.
— Pani dawno w klasztorze? — zapytała młodszej.
— Siódmy rok.
— Ale pani może opuścić zakon, kiedy zechce?
— Nie myślę o tem.
— Więc tak do końca życia?
Zakonnica łagodnie uśmiechnęła się.
— Paniom światowym — mówiła — klasztor wydaje się więzieniem... Ale my jesteśmy szczęśliwemi, że za życia dopłynęłyśmy do portu.
Do rozmowy wmieszała się starsza zakonnica i rzekła, patrząc na Madzię:
— Znałam kiedyś u Wizytek matkę Felicissimę, która na świecie nosiła nazwisko Brzeskiej, choć ziemskiego jej imienia nie pamiętam. Czy pani nie była spokrewniona z jej rodziną?...
Madzię prawie przeraziło to pytanie.
— To była ciotka mego ojca... Wiktorja Brzeska... — odparła zdławionym głosem.
— Naturalnie, pani nie mogła jej znać, bo już od dwudziestu lat nie żyje — mówiła zakonnica. — Była to osoba niezwykłej pobożności, tak zatopiona w modlitwie i praktykach ascetycznych, że nieraz musiano jej zakazywać...
Pani Korkowiczowa znowu skierowała rozmowę na szpital i szlachetność Ady Solskiej. Przy pożegnaniu starsza zakonnica, ucałowawszy Madzię, rzekła do niej:
— Ja mieszkam stale w Warszawie. Jeżeli zechcesz mnie kiedy odwiedzić, kochane dziecko, będę ci wdzięczna. Babka twoja robiła mi wiele dobrego, bardzo ją kochałam...
Po odejściu zakonnic Madzię ogarnął strach i smutek. Dzieckiem będąc, słyszała opowiadania o obłóczynach babki Wiktorji, które porównywano do pogrzebu. Później, kilka razy stykała się z zakonnicami, zawsze w przykrych warunkach: przy łóżku chorego, albo przy trumnie.
Dziś odżyły wszystkie żałosne wspomnienia, a nadto ciągle zdawało się jej, że z prawej i lewej strony widzi nieskończone szeregi zakonnic.
„Cóżto za okropne życie!... — myślała. — Siedzieć w wiekuistem więzieniu, zerwać z rodziną, wyrzec się znajomych, patrzeć na świat tylko przez kratę... I nigdy żadnego celu, żadnej nadziei... Ach, lepiej odrazu umrzeć...“
Ale pani Korkowiczowa była bardzo zadowolona; tak zadowolona, że, zacierając ręce, rzekła do Madzi:
— Jeżeli tym razem państwo Solscy nie przypomną sobie o nas... No, byliby chyba ludźmi tak niedelikatnymi, że nie warto zbliżać się do nich!...
W kilka dni później, na krótki czas przed obiadem, do pokoju Madzi wpadła Linka wzburzona:
— Pani!... — zawołała. — Przyszli państwo Solscy... mama prosi... Boże, a tu akurat wyjechał tatko...
Madzia uściskała Linkę z radości.
— Nareszcie — rzekła — spełniło się życzenie mamy i moje najgorętsze... Ach, jacyż oni dobrzy!...
Pod zamkniętemi drzwiami salonu Stasia zaglądała przez dziurkę od klucza. Na widok Madzi zawstydziła się i uciekła do jadalnego pokoju; lecz po wejściu Madzi do salonu wróciła na poprzednie stanowisko i ciągnąc za sobą Linkę, szepnęła do niej:
— Co za szczęście!... jest i Bronek... Teraz już na pewno ożeni się z panną Solską... Ale jaka ona nieładna...
Madzia trafiła na moment, kiedy rozgorączkowana pani Korkowiczowa prezentowała Solskim pana Bronisława.
— Mój syn!... — mówiła z mocą. — Prawdziwe nieszczęście, że mąż musiał wyjechać do Korkowa, właśnie tam, gdzie pan hrabia (w tem miejscu skłoniła się obojgu) chce postawić cukrownię... Ale po powrocie mąż mój nie omieszka...
— Hrabia to chyba wcale nie bywa u Stępka?... — odezwał się pan Bronisław.
— Bardzo trafnie odgadł pan — uprzejmie odparł Solski.
— Nie umiem opowiedzieć — mówiła, deklamując, pani Korkowiczowa — jak panna Magdalena tęskni za państwem.
Madzia ze zdumieniem spojrzała na panią Korkowiczowę, a w tej chwili Solski odezwał się:
— Słowa szanownej pani przypomniały mi, że przyszliśmy tu z prośbą.
— Ależ, niech hrabia rozkazuje!... — zawołała pani, schylając głowę.
— Nie śmiem prosić, nie będąc pewnym skutku.
— Spełnić każde życzenie hrabiostwa cały nasz dom uważa sobie za najświętszy obowiązek...
Madzia siedziała jak na szpilkach, panna Solska rumieniła się, a pan Bronisław, widząc jej rumieńce — również się zarumienił.
„Nie taka ona brzydka, jak mówili!...“ — pomyślał.
— Siostra moja — mówił Solski — tak kocha pannę Magdalenę, że nie może obejść się bez jej towarzystwa...
— Ależ co dzień... na cały dzień... — wtrąciła pani Korkowiczowa.
— ...że przyszliśmy z uprzejmą prośbą, ażeby pani raczyła — uwolnić pannę Magdalenę od dotychczasowych obowiązków — zakończył Solski.
— Ależ... — zaprotestowała Madzia.
— Moja droga... — proszę cię o to!... — szepnęła panna Solska, biorąc ją za rękę.
Pani Korkowiczowa osłupiała.
— Jakto?... Jeżeli rozumiem... — rzekła.
— Tak jest — odparł Solski — o to właśnie prosimy panią...
— Nie wiem, czy panna Magdalena, którą wszyscy tak kochamy...
— Właśnie wiedząc o uczuciach państwa i pojmując wielkość ofiary, jakiej żądamy od pani, przyszliśmy tu z siostrą...
— Ależ ja nie mogę... — wtrąciła Madzia.
Panna Solska ścisnęła ją za rękę.
— Czy zatem pani raczy uwzględnić naszą prośbę? — nalegał Solski w taki sposób, że aż siostra zgromiła go spojrzeniem.
Pani Korkowiczowa była zdruzgotana.
— Ha!... — rzekła zmienionym głosem — jeżeli hrabiostwo koniecznie tego sobie życzą...
— Jesteśmy pani bardzo obowiązani — rzekł Solski i z ukłonem uścisnął rękę pani Korkowiczowej. — Teraz na ciebie kolej — zwrócił się do siostry.
— Ty pojedziesz z nami, kochanko... Ty mi nie odmówisz tej łaski... Przecież jesteśmy spokrewnione... — błagała Madzię panna Solska.
— Tak — potwierdził brat — przez Strusiów.
— Więc ubierz się, moja ty jedyna, i kiedy pani tak łaskawa, że cię zwolniła, jedź zaraz z nami...
— Naturalnie — rzekł Solski.
W pięć minut później, w pysznym salonie została tylko pani Korkowiczowa, bliska apopleksji, i jej syn, pełen zdumienia.
— Cha! cha! cha!... — zaśmiał się pan Bronisław. — Kuzynka Solskich... A to się mamie udało z tym ciemnym pokoikiem!...
— Będziemy ją odwiedzać u Solskich... — nagle odezwała się pani. — Mamy prawo, nawet święty obowiązek...
— Albo oni nas tam przyjmą!... Przecież dawno mówiłem mamie, że to dranie... — zakonkludował pan Bronisław.
Linka i Stasia, wyrozumiawszy przez drzwi, o co idzie, nawet nie pożegnały się z Madzią. Zamknęły się w swoim pokoju na klucz i zanosiły się od płaczu.
Stroskana matka, napróżno dobijając się do nich, usłyszała od Linki te wyrazy:
— A co, nie mówiłam, że się mama dowojuje?...
— Przecież będziemy pannę Brzeską odwiedzać u państwa Solskich — uspakajała ją pani Korkowiczowa, choć serce jej szarpały złe przeczucia.



X.
DOM PRZYJACIÓŁ.

Od chwili pożegnania pani Korkowiczowej Madzia prawie nie rozumiała, co się z nią dzieje?
Pan Solski sprowadził ją ze schodów, pomógł wejść do eleganckiej karety (nie tej, która przyjeżdżała po nią zwykle); obok Madzi usadowił siostrę, sam usiadł naprzeciw pań i kareta ruszyła, skrzypiąc po śniegu, który grubą warstwą bielił się na ulicach i dachach.
Madzia w milczeniu spoglądała na Adę i pana Stefana. Czuła, że wypada przemówić do nich, lecz brakło jej wyrazów, nawet wątku myśli. Nigdy nie wyobrażała sobie tak dziwnego położenia: była faktycznie porwaną, jakkolwiek nie gwałtem, ale też i nie z jej wolą i wiedzą.
Kareta stanęła przed domem Solskich. Pan Stefan wysadził swoje towarzyszki i znowu, wziąwszy Madzię pod rękę, skręcił z nią do prawej oficyny. Spostrzegłszy, że nie wchodzą do głównej sieni, Madzia zawahała się; ale Solski nie dał jej czasu do namysłu i stanowczo, choć delikatnie pociągnął na górę.
„Okropny człowiek“ — pomyślała Madzia, nie śmiąc stawiać oporu.
Na pierwszem piętrze oczekiwała na nich młoda, nieładna panna służąca, wcale niegorzej ubrana od Madzi.
— Anusiu, oto twoja pani — rzekł do niej Solski, wskazując na Madzię.
— Postaram się, ażeby pani była ze mnie kontenta — odpowiedziała pokojówka, odznaczająca się brakiem wdzięków i poważnym wyrazem twarzy.
Mimochodem na jej widok Madzia zrobiła w duchu uwagę, że w domu Solskich wszyscy służący mężczyźni byli piękni, a wszystkie kobiety brzydkie.
Teraz Solski zatrzymał się przy otwartych drzwiach, Madzi zaś Ada podała rękę.
— Wejdź z nami, Stefek — rzekła siostra — Madzia dziś wyjątkowo pozwala ci... Twoje mieszkanie, Madziu — mówiła wzruszonym głosem. — Widzisz... salonik... To, pokój do pracy, a to sypialnia, która może łączyć się z moją, jeżeli zechcesz.
Pokoje były duże, widne, wesołe; gabinet miał balkon, wychodzący na ogród, obecnie zasypany śniegiem.
Pozwoliwszy rozebrać się pokojówce, Madzia stała na środku saloniku bez ruchu. Zdumiona patrzyła na wielkie lustra w złoconych ramach, na adamaszkowe krzesła i fotele, na niebieskiem tle ozdobione haftowanemi pasami, na ogromne wazony świeżych kwiatów...
— Więc ja już nie jestem u państwa Korkowiczów?... — cicho spytała Ady.
— Już nie — kochanko... na twoje i nasze szczęście — odpowiedziała panna Solska, okrywając ją pocałunkami. — Rzeczy przywiozą dziś wieczór...
— Więc czemże ja teraz jestem?...
— Naszą przyjaciółką... naszym drogim gościem — mówiła Ada. — Pozwól mi — mówiła dalej — wynagrodzić ci choć cząstkę tych przykrości, jakie miałaś z naszego powodu...
— Ja?...
— No, tylko nie ukrywaj!... Dziś całe miasto wie, że pani Korkowiczowa kazała ci podawać obiad dopiero po swoim mężu, że ulokowała cię w jakiejś komórce i nawet nie pozwalała ci być litościwą. A wszystko z tego powodu, że nie umiałaś ściągnąć nas do jej salonów...
— Do pałaców sterczących dumnie!... — deklamował pan Stefan.
— Tylko nie wypieraj się — pochwyciła Ada, obejmując Madzię i siadając z nią na kozetce. — Ja, wyznaję, jestem tak niedołężna, że oprócz łez (ale z gniewu!), nie umiem znaleźć rady i już byłam zdecydowana na projekt panny Malinowskiej, która chciała cię wziąć do siebie. Ale Stefek, powiadam ci, zakipiał... No i widzisz, co się stało!... Mnie porwał na wizytę do pani Korkowiczowej, a ciebie wydarł stamtąd, w imię zupełnie słusznej zasady, że nie możemy pozwolić na krzywdę wnuczki Strusiów, z których krwi pochodzimy sami.
Madzia rozpłakała się. Solski rzucił się do niej zmieszany.
— Panno Magdaleno — rzekł, biorąc ją za rękę — przysięgam, że nie chciałem zmartwić pani... Ale powiedz sama: czy mogłem obojętnie słuchać o wybrykach pani Korkowiczowej i patrzeć na fontanny łez mojej siostry?... Przecież ona zmizerniała w ciągu kilku dni, rozpaczając...
— Magduś... — szeptała Ada, tuląc się do Madzi — przebacz mi mój egoizm... Ja taka samotna... mnie tak smutno... Już oddawna chciałam cię błagać, ażebyś zamieszkała u mnie, lecz, znając twoją drażliwość, nie śmiałam... No, ale twoja dobroć wobec pani Korkowiczowej nawet mnie uzuchwaliła. Ty nie gniewasz się, Magduś, prawda?... Przypomnij sobie, jak nam było pod jednym dachem... Czyliż nie warto, choćby na kilka miesięcy, odnowić takich wspomnień?...
— Ale ja będę dawać lekcje u panny Malinowskiej... — rzekła nagle Madzia, spostrzegłszy, że jej przyjaciółka jest zmartwiona i zakłopotana.
— Rób, co chcesz, kochanko...
— I... potem przeniosę się do panny Malinowskiej na stałą... Bo widzisz — usprawiedliwiała się Madzia — ja przecież muszę obeznać się z administracją pensji, bo... widzisz, ja muszę od wakacyj otworzyć szkółkę w Iksinowie...
— Czy koniecznie w Iksinowie? — przerwała Ada. — Przecież tam, jak sama mówiłaś, nie było uczniów ani uczenic.
— Więc gdzież, moja droga?... Tam, choćby nie opłacił mi się pierwszy rok, znajdę pomoc w domu, a później... jakoś pójdzie.
— Moja kochana — rzekła Ada, dając znak bratu — jeżeli szkoła koniecznie potrzebna ci do szczęścia, to my będziemy mieli szkołę przy cukrowni... Możesz ją wziąć, skoro się otworzy, nie narażając się na wydatki i ryzyko.
— Ależ bardzo panią prosimy — wtrącił Solski — a ja specjalnie błagam, ażebyś nie opuszczała siostry... Co najmniej do czasu, w którym ukończę ważniejsze interesa... Ada naprawdę jest osamotniona, i łaskę wyświadczy nam pani, pozwalając choć raz na dzień spojrzeć na siebie i zamienić parę słów.
— Psujecie mnie państwo... — szepnęła Madzia, kryjąc twarz na ramieniu Ady.
— Więc nie gniewasz się?... Zgadzasz się, złota, kochana!... — rzekła Ada.
— Błogosławiona!... — zawołał, śmiejąc się, Solski i przyklęknąwszy, ucałował rękę Madzi. — Teraz cały świat nie odbierze nam pani...
Kiedy Solscy przeszli do swoich pokojów, zostawiając Madzię samą, pan Stefan zatarł ręce i rzekł z zapałem do siostry:
— Ach, cóżto za oryginalna kobieta!... Czy ty pojmujesz, Ada?... Zawsze gotowa do poświęcenia się... cierpi bez skargi, i... wiesz co?... Ona może nawet nie wie o tem, że jest prześliczna... Takie robi wrażenie... Cóżto za prostota, naturalność...
Chodził szybko po pokoju i zacierał ręce, a małe oczki rzucały iskry.
— Podobała ci się? — zapytała siostra.
— Oszalałbym dla niej, gdyby... Gdyby była taką, jak się wydaje.
— Za to ci ręczę — rzekła Ada, kładąc mu rękę na ramieniu i patrząc w oczy.
— Za nikogo nie ręcz — odparł tym samym tonem i z tym samym ruchem. Następnie, pocałowawszy ją w czoło, dodał z westchnieniem:
— Nasze szczęście, że wobec rozmaitych rozczarowań, my przynajmniej możemy liczyć na siebie.
— Znowu Helena?... — zapytała siostra.
— Wszystko jedno — odparł, a potem dodał. — Widzisz, Helena, o ile znam kobiety, niegorsza od innych; a ma pieprzyk!... Ale gdyby istniały takie kobiety, jaką ty jesteś i jaką wydaje się być Magdalena... Ach, Ada, mówię ci, świat byłby lepszy i — nam byłoby lepiej na nim.
— Ręczę ci... ręczę, że Madzia jest taką.
— Bodajbyś miała słuszność... Ale na wszelki wypadek już nie ręcz za nikim... Zresztą mądrość życia polega na tem, ażeby brać ludzi, jakimi są: podstępnemi bydlętami, bez których nie możemy się obejść.
— Gdybyś znalazł taką żonę jak Madzia! — rzekła siostra.
— Możebym się znudził nią?... — odparł z uśmiechem Solski. — Ja przecież także jestem dzieckiem czasu, które lubi nowość...
Pożegnał siostrę i przez długi szereg pokojów przeszedł do swego gabinetu.
Był to pokój o dwu oknach, obity ciemnym adamaszkiem, zastawiony szafami i stołami pełnemi książek i papierów. Meble były dębowe, obite skórą. Pod jednem z okien stało biurko, zaopatrzone w guziki do dzwonków elektrycznych; za biurkiem, na ścianie, wisiał plan przyszłej cukrowni i jej zabudowań.
Solski usiadł przy biurku, zasypanem szkicami i raportami — i ziewnął.
„Jest fakt — myślał — że inna na jej miejscu już od kilku lat wyzyskiwałaby Adę, a ona nie robiła tego... Może przez naiwność?...“
Solski dotknął jednego z guzików na biurku. Drzwi od przedpokoju cicho otworzyły się i wszedł lokaj, z miną, jeżeli nie zaspanego, to przynajmniej zmęczonego człowieka.
— Był, proszę jaśnie pana, ten z cegielni, był Niemiec i był adwokat. Położyłem bilety na stole.
Solski odrazu zauważył bilety we właściwem miejscu, ale nie chciało mu się odczytywać ich.
— Listy odesłałeś?
— Odesłałem, proszę jaśnie pana.
— Do mnie korespondencji nie było?
— Nie było, proszę jaśnie pana.
— To dziwne!... — mruknął Solski i jednocześnie pomyślał, że wszystkie te jego listy i cudze listy, i wszystkie wizyty techników, ceglarzy i adwokatów nic a nic go nie obchodzą.
— Możesz odejść — rzekł głośno.
„Może dopiero teraz zacznie panna Magdalena korzystać z usług Ady, chociaż... Kto jej bronił, zamiast do Korkowiczów, odrazu sprowadzić się do nas?... Więc ma ambicję. A jeżeli tam znosiła impertynencje, tylko przez przywiązanie do dziewcząt, więc ma zdolność przywiązywania się...“
Patrzył na sufit i zobaczył cień Madzi w popielatej sukience, z półotwartemi ustami i nieopisanem zdumieniem w oczach, na widok nowego mieszkania.
„Jak ona się kapitalnie dziwiła!... — myślał. — Kto tak dziwić się umie, musi być szczerym...“
„Zresztą — dodał po chwili — zobaczymy, jak postąpi z Korkowiczami. Panna Helena w podobnym wypadku zdobyłaby się na śmiertelną pogardę... No, także niebyle kto potrafi gardzić... Pyszna lwica... a jak ona się rozwinęła w towarzystwie!... Brak jej tylko pieniędzy i nazwiska, ażeby zabłyszczeć w Europie. Miljon niesłychanie potęguje wdzięki kobiet...“
Tymczasem Madzia, kiedy Solscy opuścili ją, naprzód — schwyciła się rękoma za głowę, a potem zaczęła oglądać swój apartament ze wzrastającą ciekawością.
„Pokój do pracy — myślała — co za biureczko... jakie książki... Szekspir, Dante, Chateaubriand?... Sypialnia... nie wiem, czy potrafię spać na tak ogromnem łóżku?...“
Był i bujający się fotel (jak w gabinecie pani Korkowiczowej) naprzeciw kominka. Madzia usiadła, zakołysała się parę razy, co jej wcale nie wydało się przyjemnem, i znowu zaczęła rozmyślać.
„Jeżeli tutaj nie zwarjuję, to już nie wiem, co zrobię! Jestem jak chłop, którego przemieniono na księcia... Jabym jednak nie śmiała przerzucać ludźmi — z pokoju guwernantki do salonu wielkiej damy; ale panom to uchodzi... Nawet nie wiem, czy wypada mi od nich przyjąć szkołę przy fabryce?... Zresztą, może się jeszcze zmienić kaprys... Ach, mają pieniądze i sami nie wiedzą, co z niemi robić!...“
Madzię ogarniał coraz większy niepokój. Nie mogła wyobrazić sobie, że jej stosunki z Korkowiczami już są zerwane, a bała się myśleć: co o niej powiedzą? Wzięto ją jak obraz, jak sprzęt i przewieziono do innego mieszkania... Piękna rola!...
Wnet jednak przypomniała sobie niekłamane objawy życzliwości ze strony Solskich. Obrazili się za nią na państwa Korkowiczów i odebrali ją, zupełnie jakgdyby była ich siostrą... Takich rzeczy niepodobna nie ocenić, i Madzia oceniła je.
— Boże... Boże — szepnęła — jaka ja jestem niewdzięcznica!... Przecież oni zrobili mi łaskę...
„A może właśnie tu dopiero zaczną się moje obowiązki?... — myślała. — Ada nie jest szczęśliwa, i może mnie Bóg przysłał...“
— Akurat!... — szepnęła. — Miałby się też Pan Bóg kim posługiwać...
„A jeżeli?... A może uda mi się namówić Helenę, ażeby wyszła za Solskiego... Przecież to było największe pragnienie jej matki, której tyle zawdzięczam... Nawet, że tu dziś jestem... To pewna, że nie jestem tu przez siebie, ani dla siebie...“
Wejście Ady przerwało rozmyślania.
Około szóstej podano obiad, w ogromnym pokoju jadalnym i w asystencji dwu służących, ale przy małym stole, na którym były cztery nakrycia.
W chwili, gdy Madzia miała zapytać się: kto będzie czwartym biesiadnikiem, niewidzialna ręka szeroko otworzyła drzwi, przez które majestatycznie weszła ciotka Solskich, pani Gabrjela. Była to osoba wysoka, szczupła i chorowita, ale ubrana z elegancką prostotą. Ledwie raczyła spojrzeć na zmieszaną Madzię, którą jej przedstawiła Ada, i usiadłszy na swem miejscu, kazała podawać obiad.
— Jakże ciocia spała dziś? — spytał Solski.
— Jak zwykle nie zmrużyłam oka.
— A nerwy?
— Czy możesz o to pytać?... Od śmierci waszej matki nie opuszcza mnie bezsenność i niepokój.
Następnie, po raz setny w życiu i wśród głębokich westchnień (które jednak nie odstraszały jej apetytu), ciotka Gabrjela zaczęła upominać Solskich, ażeby nie usuwali się od towarzystwa.
— Dziczejecie — mówiła — odwykacie od widoku ludzi, narażając się przytem na opowiadanie dziwnych historyj...
— Pasjami to lubię — wtrącił Solski.
— Wczoraj naprzykład zaręczono mi u Władysławów, że Stefan ma zostać dyrektorem swojej własnej cukrowni... Dlaczegoż — odpowiedziałam — nie awansujecie go odrazu na rządcę domu, albo stangreta?...
— Mówiono cioci prawdę — rzekł Solski — bo już kieruję przygotowaniem planów do cukrowni...
— Ależ, na Boga! — zawołała ciotka Gabrjela, spoglądając w sufit. Następnie zapytała Ady: czy „tej panience“ nie zrobi różnicy rozmowa po francusku, ze względu bowiem na służbę, nie można wszystkiego wypowiadać po polsku. Odebrawszy zaś potwierdzającą odpowiedź, zaczęła prawić:
Że tryb życia, jaki Solscy obecnie prowadzą, w najwyższym stopniu dziwi całe towarzystwo. Że stosunki Stefana z panną Norską (której brat jest zresztą nieźle widziany w towarzystwie), że stosunki te są powodem dwuznacznych uśmiechów. I że Stefan powinienby się ożenić, choćby ze względu na swoją siostrę. Ożenić się zaś może tem łatwiej, że w towarzystwie jest kilka dobrych partyj, na które Stefan może liczyć, że będzie mile przyjęty, pomimo swojej oryginalności, a nawet z powodu tej oryginalności.
— Stefan — kończyła ciocia Gabrjela — ma opinję bałamuta, co w oczach kobiet światowych otacza go urokiem.
— A czy te panie, na które rzucam urok, mają pieniądze? — zapytał Solski.
— Nie mówiłabym ci o innych!... — zawołała ciocia Gabrjela. — Mają nazwiska, wdzięki, pieniądze i mimo to, niejednej biedaczce grozi staropanieństwo, tylko dlatego, że mężczyznom podoba się umieszczać uczucia poza właściwą sferą.
Obiad kończył się, a przy leguminie służący półgłosem zawiadomił Adę, że przywieziono dla panny Brzeskiej rzeczy i listy. Jeden z pieniędzmi był od pani Korkowiczowej, drugi od jej dziewczynek.
Przy kawie Ada, za nią pan Stefan i ciocia Gabrjela uprosili Madzię, ażeby bez ceremonji przejrzała korespondencję, która może być ważna. Skutkiem tego Madzia zaczęła czytać listy, co chwilę rumieniąc się i blednąc. Solski, który patrzył na nią z pod oka, spostrzegł, że pierś jej faluje coraz szybciej, usta drżą i że Madzia robi duże wysiłki, ażeby się nie rozpłakać.
„Kto w taki sposób — myślał — umie czytać listy od swoich uczenic, nie może być złym... Chyba, że popisali jej impertynencje...“
— I cóż? — zapytała Ada.
— Nic... Choć wiesz, Adziu, że będę musiała tam pójść — odparła Madzia, nie podnosząc rzęs, z poza których gwałtem zaczęły się łzy przeciskać.
— Ale nie dziś, kochanko?...
— Kiedy zechcesz, moja złota — rzekła cicho Madzia. Ale już nie mogła pohamować się i wybiegła z pokoju.
Dwaj lokaje dyskretnie odwrócili się do okna, zaś ciocia Gabrjela, wzruszając ramionami, zawołała:
— Wiesz, moja Ado, że mogłaś między temi pannami znaleźć weselszą towarzyszkę!... Chyba, że lubisz nerwowe ataki, a w takim razie ja bez potrzeby ukrywam moje cierpienia...
— Ciotko — odezwał się z niezwykłą powagą Solski — te łzy warte są więcej, aniżeli nasze brylanty...
— Zdumiewasz mnie, Stefanie — zdziwiła się ciotka Gabrjela. — Ja codzień wylewam potoki łez...
— Jej widać jest bardzo przykro, że rozstała się ze swemi uczenicami — wtrąciła Ada.
— Więc zamiast płakać, niech do nich wróci — rzekła ciotka Gabrjela tonem rozstrzygającym wszelkie fizyczne i metafizyczne wątpliwości.
Solski uderzył palcami w krawędź stołu.
— Ach, ciociu, ciociu!... — odparł — ty nawet nie domyślasz się, jaką piękną rzecz widzieliśmy w tej chwili... Sama powiedz: czy płakał kto za tobą, za Adą, albo za mną, i jeszcze tak serdecznemi łzami?... Nas nigdy nikt nie opłakiwał, choć nikomu nie zrobiliśmy krzywdy. I może dlatego musimy wylewać potoki łez nad urojonemi cierpieniami... Powiedz Ada: kochał nas kiedy kto, jak panna Brzeska swoje uczenice?...
— Widzisz, a nie wierzyłeś mi... — wtrąciła siostra.
— Święty dzień — mówił wzruszony Solski — święty dzień, w którym taka kobieta weszła do naszego domu... Będziemy mieli — dodał z ironją — widowiska wspanialsze od zórz północnych i wschodu słońca na Righi...
— Jestem zbulwersowana! — rzekła ciocia Gabrjela, składając ręce. — Stefanie, mówisz jak zakochany... Jak wówczas, kiedy wróciłeś z pierwszego spaceru z tą panną... no — z panną Norską.
— Eh, co tam panna Norska!... — odparł wzburzony.
— Aa... rozumiem!... Umarł król, niech żyje król... Możemy wstać od stołu — zakończyła ciotka.
Ponieważ rozmowa toczyła się w języku francuskim, więc lokaje udawali, że nic a nic nie rozumieją. Niemniej od tej pory, ktokolwiek ze służących spotkał Madzię, schylał się przed nią do ziemi.
— Nasi państwo — mówił w kuchni jeden z lokajów — zawsze lubią mieć coś nowego na stajni...
— Minie i to... — odparł wiekowy kamerdyner.
— Ale co pieniędzy wykosztuje? — wtrącił kucharz. — Za to, co się wydało dla Norskich, wziąłbym ze trzy takie restauracje, jak w Europejskim hotelu. Żaden wilk nie zje tyle, co baba... A czy to warto?... My najlepiej wiemy, panie Józefie...
Kamerdyner potrząsnął siwą głową.
— Pan przynajmniej nie powinieneś narzekać na ten interes — rzekł powoli. — Z jednej Ewy tylu przecie narodziło się ludzi, że wszyscy kucharze mają za co pić do ukamienowanej śmierci...



XI.
NA NOWEM STANOWISKU.

W taki sposób osiedliła się Madzia w domu Solskich. Oprócz cioci Gabrjeli, nie pojmującej, jak można przyjaźnić się z „temi panienkami,“ wszyscy byli jej życzliwi. Ada lubiła ją serdecznie, służba prześcigała się w grzecznościach, a władca tej kolonji, pan Solski, wahał się, jak na huśtawce, między bałwochwalczem ubóstwieniem Madzi i — nieufnością do ludzkiego rodu, w jego żeńskiej połowie.
Madzi jednak, w nowych warunkach, nie opuszczał niepokój. W nocy, na rzeźbionem łóżku nie mogła spać; a ile razy zdrzemnęła się, budziło ją przywidzenie, że ona nie ma dachu nad głową, lecz tuła się po ulicach miasta.
Od czwartej rano nie zmrużyła oka; ale gdy około siódmej weszła pokojówka, Madzia udawała, że śpi. Wstyd jej było, że ta dystyngowana panna ma czyścić jej ubogą sukienkę.
Zjadłszy pierwsze śniadanie w pokoju Ady, Madzia poszła do Korkowiczów, gdzie przyjęto ją ze zdumieniem i zachwytem. Pani rozszlochała się, panienki od wczoraj płakały, a pan Korkowicz, który przed godziną wrócił ze wsi, uściskawszy Madzię, rzekł swoim grubym głosem:
— Wolałbym mieć w pani synowę, aniżeli nauczycielkę, bo synowej niktby mi nie odebrał...
Pani Korkowiczowa westchnęła żałośnie. W ciągu pół doby straciła nadzieję ożenienia swego syna z Adą Solską, a natomiast wiele myślała o innej kwestji.
— Proszę pani — wtrąciła wśród pocałunków — ci Strusie, o których mówili wczoraj państwo Solscy, to musi być rodzina zagranicznego pochodzenia?
— Nie, pani, to polska rodzina.
— Myślałam. Bo ród mego męża także pochodzi z Niemiec, gdzie nazywali się von Propfenberg. I dopiero edykt nantejski zmusił ich...
— Dajże pokój tym bredniom! — oburzył się pan. — Któryś mój dziad musiał być w szynku parobkiem do korkowania butelek, i stąd nasze nazwisko...
— Ależ, Piotrusiu, nie zaprzeczaj mi!... Sama byłam nad Renem, na pagórku Propfenberg, który, jak objaśnił mnie hrabia Przewracalski, musi być gniazdem naszych przodków... Nawet hrabia Przewracalski radził, ażebyśmy kupili to miejsce i zbudowali...
— Trzeci browar? — wtrącił pan. — Niegłupim!...
— Ależ nie... Ażebyśmy tam wznieśli zameczek.
— Jak Boga kocham — zawołał Korkowicz, bijąc się w piersi — czasami zdaje mi się, że mam więcej rozumu od ciebie. A przecież nie chodziłem na pensję i na starość nie uczę się po francusku...
Wszedł do salonu pan Bronisław... Był nieco zmieszany obecnością Madzi, lecz odzyskawszy humor, rzucił się na kanapę i zawołał:
— Ten Kazik Norski ma djabelskie szczęście: wygrał od nas wczoraj ze sześćset rubli... Ale zato jego siostra!... Mówię ojcu: palce oblizywać...
— Gdzieżeś ją widział? — niespokojnie zapytała matka.
— Eh! to cała historja — odparł pan Bronisław, machając rękoma i pomagając sobie w tej czynności jedną nogą. — Spotkałem ją koło Saskiego placu... szła z tym swoim amerykańskim ojcem... Stanąłem, mówię mamie, jak bałwan i patrzę, a ona na mnie — łyp oczkiem... Idę za nią, wymijam... ta znowu łyp... Zgłupiałem doreszty, a ona delikatnie odwraca główkę i coś... jakby się uśmiecha... Ukrop mnie oblał... a ona szep... szep do ojca — i skręcają na wystawę sztuk pięknych, a ja za nimi...
Nicem nie widział, tylko ją — prawił pan Bronisław, ocierając spotniałą twarz chustką — ale i ona trochę na mnie oczkowała... Potem rozeszliśmy się... Ale że ja mam należność u Kazika, więc zaraz poprosiłem go, ażeby mnie przedstawił swojej siostrze. Obiecał — i dziś albo jutro poznam się z nią... Ale, mówię tatce, kiedy o niej wspomnę, łydki mi drętwieją. W Warszawie jest dużo ładnych facetek, ale takiej jeszczem nie widział.
— Słyszałeś?!... — zapytała pani Korkowiczowa, z rozpaczą spoglądając na męża.
— Twój wychowanek — odparł mąż.
Pan Bronisław zerwał się z kanapy.
— Ale rodzony syn tatki i wdał się w tatkę!... — zawołał, klepiąc ojca po brzuchu.
— Ho! ho! ho!... — zaśmiał się pan Korkowicz,
Wycałowana i zapraszana przez całą rodzinę Korkowiczów o najczęstsze wizyty, Madzia pożegnała ich zdziwiona. Więc nawet i pan Bronisław zaciągnął się na listę wielbicieli Heleny, których już w Warszawie było kilku?... Co na to powie Solski, taki wyłączny i dumny?... W tenże to sposób Helenka stosuje się do przedśmiertnych życzeń matki?...
Od Korkowiczów Madzia poszła do panny Malinowskiej, która, powinszowawszy jej porzucenia dotychczasowych obowiązków, zapytała: czy nie weźmie na pensji trzech godzin dziennie arytmetyki i jeografji w najniższych klasach?
— Właśnie przyszłam o to prosić... — rzekła uradowana Madzia.
— Czy tak?... Bardzo dobrze robisz, zapewniając sobie rezerwę z własnej pracy — odparła panna Malinowska. — Bo względy wielkich panów mniej są pewne, aniżeli gusta kobiet... Więc przyjdź jutro o dziewiątej i zaczynaj odrazu. A teraz do widzenia, gdyż jestem zajęta.
Pożegnawszy się z panną Malinowską, Madzia spotkała oczekującą na schodach pannę Żanetę, która bez wstępu zapytała:
— Cóżto, Madziu, chcesz u nas dawać lekcje?
— A tak — odpowiedziała wesoło — i wyobraź sobie: już mam u was trzy godziny...
Panna Żaneta wzruszyła ramionami i rzekła obojętnym tonem:
— No, no... Ja, mając takie stanowisko u Solskich, nie myślałabym o niczem podobnem...
— Dlaczego?
— Tak sobie.
Pożegnały się chłodno, a rozżalona Madzia mówiła do siebie:
„Czy ona chce, ażebym ja dostała się na łaskawy chleb u Solskich?... Przecież wie, że muszę pracować, a mój pobyt u Ady skończy się za parę miesięcy...“
Od tej pory życie Madzi w domu Solskich płynęło bardzo systematycznie.
Wstawała o siódmej i ubrawszy się, mówiła pacierz. Była to ciężka chwila: często bowiem przychodziło jej na myśl, że Pan Bóg może nie wysłuchać modlitw tak wielkiej jak ona grzesznicy.
Około ósmej przynoszono jej kawę, po wypiciu której, ucałowawszy Adę, leżącą w puchach i koronkach, biegała na pensję, skąd wracała o pierwszej lub trzeciej.
Przez jakąś godzinę, wesoła i uśmiechnięta, opowiadała pannie Solskiej o wydarzeniach na pensji, a następnie, w swoim pokoju, odrabiała lekcje z Zosią, siostrzenicą Dębickiego, który mieszkał w lewej oficynie na dole obok bibljoteki.
Pewnego dnia rzekła do Zosi:
— Wiesz, Zochna, pójdziemy jutro na pensję, do czwartej klasy... Przecież pensję trzeba skończyć, bo inaczej będzie martwił się wujcio.
Dziewczynka zbladła i zaczęła drżeć.
— Ach, pani — rzekła — ja tak się boję... One mnie będą wyśmiewały... Nawet panna Malinowska mnie nie przyjmie...
— Nie bój się!... Przyjdź do mnie jutro o wpół do dziewiątej, ale — wujciowi nie mów nic...
Jakoż nazajutrz rano prowadziła na pensję Zosię, która była blada ze strachu i miała czerwony nosek z zimna. Madzia jednakże tak wesoło rozmawiała z Zosią i tyle zadawała jej pytań w ciągu drogi, że dziewczynka ani spostrzegła się, kiedy stanęły w korytarzu pensji.
Jedna z pokojówek zdjęła z Zosi krótką salopkę, a Madzia wprowadziła za rękę drżące dziecko do sali czwartej klasy...
— Patrzcie — zawołała do uczenic — przyszła Zosia, którąście tak zapraszały... Kochajcież ją i bądźcie dla niej dobre.
Dziewczynki otoczyły dawną koleżankę i tak życzliwie zaczęły z nią rozmawiać, że Zosię opuścił strach. Dopiero gdy Madzia wyszła z sali, dziewczynka znowu pobladła i zwróciła za nią rozszerzone źrenice.
Madzia z korytarza weszła do klasy i ucałowawszy wylęknioną Zosię, jeszcze raz rzekła do jej towarzyszek:
— Kochajcie ją, bardzo kochajcie... Ona boi się, żebyście jej nie zrobiły jakiej przykrości...
Zosia została w sali. W czasie pauzy o dwunastej przyznała się przed Madzią, że jest jej wesoło w klasie, a wracając o trzeciej do domu, powiedziała, że nie rozumie, jak mogła tyle miesięcy wytrzymać bez towarzystwa koleżanek?
Zaniepokojony Dębicki czekał na podwórzu, a zobaczywszy mizerną lecz uśmiechniętą siostrzeniczkę, pobiegł kilka kroków naprzeciw i zawołał:
— Cóżto... wróciłaś na pensję?...
— I już będzie chodziła aż do ukończenia! — szybko odpowiedziała Madzia.
Dębicki podziękował jej spojrzeniem. Wprowadził zziębniętą Zosię do pokoju i zdejmując z niej wiotką salopkę, pytał:
— Cóż, bałaś się?... bardzo ci było przykro?...
— Okropnie!... Ale kiedy panna Magdalena pocałowała mnie, zrobiło mi się tak na sercu!... Wie wujcio, tak mi się zrobiło, że weszłabym do najciemniejszego pokoju...
Tego wieczora Dębicki opowiedział Solskiemu przygodę Zosi: jej przestrach, długą przerwę w naukach i dzisiejszy powrót na pensję, dzięki Madzi, która w tajemnicy przed nim wszystko przygotowała.
Solski słuchał wzruszony, biegając po gabinecie. Wreszcie kazał prosić do siebie siostrę.
— Słyszałaś Ada o Zosi?... — zapytał.
— Naturalnie. Madzia cały plan ułożyła w moim pokoju.
— Mybyśmy tego nie umieli zrobić, Ada?...
— Namby to nawet na myśl nie przyszło — cicho odpowiedziała siostra.
— Anioł w ciele kobiety, albo... genjalna intrygantka!... — mruknął Solski.
— Ach, proszę cię — wybuchnęła Ada — możesz stosować swój pesymizm do całego świata, tylko nie do Madzi.
Solski wpadł w rozdrażnienie i prostując swoją małą figurkę, zawołał:
— Dlaczegóż to, jeżeli łaska?... Czyliż panna Magdalena nie jest kobietą, a w dodatku ładną?... Poeci trafnie nazwali kobietę bluszczem, który, aby się rozwinął i zakwitł, musi opasać drzewo i ssać... ssać... ssać!... A im lepiej ssie, im jego podpora jest bliższą śmierci, tem bluszcz bujniej rośnie i piękniej kwitnie...
— Nie wiedziałam, że jesteś zdolny mówić tak o przyjaciółce siostry...
— A panna Helena nie była twoją przyjaciółką? — odparł, zasadzając ręce w kieszenie. — Uważałaś ją za istotę nadziemską!... No, a dziś do tej niebianki modli się z tuzin pobożnych... na trzy miesiące przed zdjęciem żałoby po matce!... Przyznaj Ada, że boginie, zanim staną się nieśmiertelnemi posągami, już mają kamienne serca — zakończył, całując siostrę.
Pogodzili się prędko; Ada wyszła, a Solski z wyrazem znużenia zabrał się do odczytywania papierów, dotyczących jego fabryki.
W początkach lutego, Madzia wcześniej powróciła do pałacu Solskich z pensji, zobaczyła na schodach służbę w ruchu. Pokojówki biegały, do góry i nadół, z flaszkami i ręcznikami, a młodsi lokaje, ustawiwszy się na różnych kondygnacjach, pobierali od nich rogatkowe, w sposób mniej lub więcej widoczny, któremu towarzyszyły lekkie okrzyki.
Wobec Madzi — pokojówki przybrały powagę infirmerek, a lokaje zaczęli udawać, że to właściwie oni niosą na górę flaszki i ręczniki.
— Co się stało? — zapytała przestraszona Madzia.
— Pani hrabina zachorowała na migrenę — odparł jeden ze służby, nisko kłaniając się i usiłując pohamować westchnienie, które rozsadzało mu piersi.
Panią hrabiną nazywano tu ciocię Gabrjelę, która mieszkała przy Solskich na drugiem piętrze. Dama ta, niezła w gruncie rzeczy, miała sto tysięcy rubli w banku. Narzekając na nudy i samotność, całe dnie spędzała na wizytach, a wieczory w teatrze; do swoich zaś siostrzeńców przychodziła tylko na obiady, aby dowieść im, że jest przez cały świat opuszczona.
Madzia, dowiedziawszy się, że Ady i Solskiego niema w domu, pobiegła na drugie piętro i weszła do sypialni chorej. Zastała ją na fotelu jęczącą, z przymkniętemi oczyma, obłożoną plastrami i materacykami, które ustawicznie zmieniała panna Edyta, stara dama do towarzystwa, mająca w tej chwili również zawiązaną głowę.
Przy wejściu Madzi chora dama rzekła jękliwym głosem:
— Nareszcie... ukazał się ktoś zdołu!... A ja od godziny umieram... Czarne płatki biegają mi przed oczyma, zęby mam wysadzone, a skronie bolą, jakby kto wiercił rozpalonemi świdrami.
— Ja to samo!... — wtrąciła dama do towarzystwa.
— Boże, skróć me cierpienia... — jęczała ciotka Gabrjela.
— Boże, zachowaj panią!... — szepnęła dama do towarzystwa, kładąc jeszcze jeden materacyk na głowę dostojnej chorej.
— Proszę pani — odezwała się Madzia naturalnym głosem — może ja w czem pomogę?...
Chora otworzyła oczy.
— Ach, to pani?... Bardzo jesteś dobra, odwiedzając samotną kobietę, ale... cóż ty mi możesz pomóc?
— Ojciec — mówiła Madzia — nauczył mnie jednego sposobu leczenia migreny, który niekiedy udaje się...
Zdjęła ze siebie okrycie i kapelusz i stanąwszy za fotelem chorej, zaczęła odrzucać wszystkie ręczniki i materace, opasujące jej głowę.
— Co pani robi? — krzyknęła dama do towarzystwa, załamując ręce. — Ależ to zabójstwo...
— Pozwól, Edyto... — odezwała się słabym głosem ciocia Gabrjela, poczuwszy miły chłodek. — Przecież pani jest córką doktora...
W tej chwili Madzia zaczęła delikatnie ściskać i rozcierać rękoma czoło, skronie i kark chorej. Ciocia Gabrjela zwróciła uwagę na te ruchy i nagle przemknęło w jej myśli pytanie:
„Skąd ona ma takie ręce?... Aksamit!... Dziwne ręce...“
Madzia wciąż tuliła i rozcierała jej głowę; chora dama z natężoną uwagą odczuwała dotknięcie jej rąk.
„Arystokratyczne ręce!...“ — myślała dama, przypatrując się jednem okiem długim palcom Madzi i różowym paznogciom.
— Czy uwierzysz, Edyto, że mi lepiej?... — odezwała się głośno.
— Nie do pojęcia!... — odparła dama do towarzystwa.
— Czuję, jakby mi wchodził w głowę ciepły powiew... oczywiście strumień magnetyczny... A ból ustępuje...
W minutę później ciocia Gabrjela była już zdrowa.
— Ojciec pani — rzekła na podziękowanie — musi być homeopatą, albo uczniem hrabiego Mattei.
— Nie wiem o tem, proszę pani.
— Czy da pani wiarę — zawołała dama do towarzystwa — że i mnie jest trochę lepiej na głowę, choć tylko patrzyłam na ruchy pani?... Istotnie, czuję jakiś ciepły prąd powietrza w lewej skroni, a drugą stroną ból ucieka... Cudowne lekarstwo!... Pani musiała dowiedzieć się jakiegoś sekretu od pani Arnold...
— Kto to jest pani Arnold? — spytała ciocia Gabrjela.
— Amerykanka, druga żona ojczyma panny Norskiej...
— Ach, tej...
— Ale ona jest sławną magnetyzerką i rozmawia z duchami — objaśniła dama do towarzystwa.
Zanim Madzia zeszła z drugiego piętra do siebie, już w całym pałacu opowiadano o jej cudownych kuracjach, wykonanych na pani hrabinie i damie do towarzystwa. Ledwie zaś Solscy powrócili z wizyty, natychmiast kamerdyner zakomunikował im wiadomość o nadzwyczajnych wypadkach, a ciocia Gabrjela, wezwawszy ich do siebie, w dwu językach odmalowała barwny obraz swoich cierpień i sposób usunięcia ich przez Madzię. Kładła przytem nacisk na delikatność jej dotknięcia, dziwiąc się, skąd córka doktora może mieć tak piękne ręce?
— Podoba mi się system panny Magdaleny — odezwał się Solski, któremu żółta twarz pociemniała. — Migrenę leczy ściskaniem, a brak odwagi pocałunkami...
— Nie pleć!... — zawołała siostra.
— No, przecież Zosię ośmieliła, całując ją... Bardzo wierzę, że to pomaga!
Kiedy, pożegnawszy ciotkę, oboje zeszli nadół, odezwała się Ada:
— Tylko, Stefek, nie bałamuć Madzi. Ty, jak widzę, za często prawisz jej komplimenta.
— Cóżto, nie wolno?
— Nie wolno, bo jak się dziewczyna w tobie zakocha...
— To się z nią ożenię — odparł Solski.
— Aa... w takim razie...
— Tylko zrób, ażeby się zakochała!... — dodał z westchnieniem.
— Na to nie licz!... — stanowczo odpowiedziała siostra.
— Nie pomożesz mi?... — spytał Solski zdziwiony.
— Nie — odpowiedziała. — To już za poważna sprawa.
— Jak chcesz.
Ucałowali się, ale oboje byli podrażnieni. Ada mówiła sobie:
„Widzę, że Stefek znowu zakochany... Piękna rzecz!... Albo ożeni się z Madzią, a wtedy zobojętnieją dla mnie oboje, albo — rzuci biedną dziewczynę, a wówczas ona będzie miała prawo znienawidzieć mnie...
„Gdybyż to były na świecie dwie Madzie, jedna do drugiej podobna jak dwie krople wody!... Nie, nawet jedna niechby sobie była daleko lepsza i piękniejsza od drugiej... W takim razie tamtą, lepszą, oddałabym Stefkowi, a sobie zostawiłabym tę zwyczajną. I wszyscy bylibyśmy szczęśliwi, a tak... niewiadomo, co będzie...“
Solski, z rękoma w kieszeniach, szybko chodził po swoim gabinecie, manewrując spojrzeniami w ten sposób, aby jak najrzadziej spotykać się z rozwieszonemi na ścianach planami cukrowni.
„Weszła do nas — myślał — jak iskierka i zapaliła płomień, który sięgnął aż na drugie piętro... Cha!... cha!... — śmiał się — jeżeli pannie Brzeskiej za każdym razem uda się wypędzić migrenę z głowy mojej biednej ciotki, Gabrjela zacznie podejrzewać swoją lekarkę bodaj czy nie o królewskie pochodzenie... Tylko francuscy królowie dotknięciem usuwali skrofuły... Zatem panna Brzeska... cha!... cha!... cha!... Już widzę ciotkę w naszym obozie!...
Ale Ada?... Zawsze awantury z temi babami... Ileż to razy mówiła mi: chciałabym, ażebyś znalazł żonę podobną do Madzi... A jak ją chwali, jak ją kocha!... I właśnie teraz, kiedy znajduję żonę najpodobniejszą do Madzi, ona mówi, że nie chce się mieszać do tego...
Przecież z panną Heleną Norską moje rachunki są — jak nie można — czyste... Nie ja zerwałem, tylko ona, radząc mi w dodatku, ażebym zdobywał ją na nowo, wedle najświeższych zasad, jeszcze nie wypróbowanych przez nikogo, ale które ona dopiero oceni!... Chwała Bogu!... Niechże ocenia nowe zasady na innych zwierzętach, a mnie — zostawi w spokoju...
Będę miał żonę piękną, która mówi po francusku i gra na fortepianie, i która — mnie wszystko będzie zawdzięczać... Majątek, nazwisko, hołdy światowe... Wszystko — prócz anielskiego serca... które zresztą trzeba bliżej poznać... Może i ona wynalazła nowe zasady kochania?... Djabli wiedzą. Na kobiety padła jakaś umysłowa epidemja, zabawna w początkach, ale na dłuższą metę nudna...“
W tym samym czasie Madzia, w swoim pokoiku, czytała wypracowania uczenic. Ale zajęcie szło jej oporem. Co chwilę odkładała kajet i oparłszy głowę na ręku, przymykała oczy, jakby, odrywając się od zewnętrznego świata, chciała głębiej spojrzeć we własną duszę, którą ugniatał nieujęty, ale dokuczliwy ciężar.
W domu pani Latter czytanie wypracowań robiło jej przyjemność; nieraz zanosiła się od śmiechu z powodu zabawnych wyrażeń młodych autorek.
Dziś nuży ją niewyraźne pismo, dręczą błędy, a treść nie zajmuje. I wydaje się jej, że lada chwilę wejdzie ktoś i zapyta:
„Skąd się pani tu wzięła?... Co pani tu robi?...“
Może nawet wejść jej własny ojciec, a byle spojrzał na nią, ona już zrozumie: co to znaczy?...
„Jakże — więc rodzicom chciałaś płacić za pokoik i proste obiady, a u wielkich panów darmo zajmujesz salony i jadasz potrawy, jakich my przez cały rok nie widujemy?...“
Madzia schwyciła się za głowę.
— Ja muszę coś robić dla nich, bo inaczej łaskawy chleb otruje mnie!... — szepnęła z desperacją. — Niepodobna, ażeby Bóg rzucił mnie tu bez celu... Przecież ci ludzie, w swoich wielkich salonach, nie są szczęśliwi... Ada tak pragnęła, ażeby pan Stefan ożenił się z Heleną, toż samo nieboszczka pani Latter... Czy ja tu nie jestem jej zastępczynią?...
Ona wskazałaby Adzie środek na rozpędzenie nudów, ona umiałaby poprawić stosunki między panem Solskim a Helenką... I wszyscy byliby szczęśliwi, a ja wywdzięczyłabym się za ich dobroć...



XII.
W JAKI SPOSÓB OŻYWIA SIĘ PUSTKA.

Przy mieszkaniu Ady Solskiej był rodzaj oranżerji, cały dzień oświetlonej przez słońce. Za życia matki Ady, przynoszono tu osobliwe rośliny w czasie ich kwitnięcia. Później, przez szereg lat, altana stała pustką. Dziś przerobiono ją na botaniczne laboratorjum Ady.
Madzia bywała tutaj rzadko. Nie lubiła laboratorjum. O ile bowiem szklana altana urządzona była elegancko, o tyle napełniały ją przedmioty brzydkie i dziwaczne.
Ada prowadziła hodowlę mchów i porostów, więc wszystkie stoły i półki były niemi zarzucone. Znajdowały się tam płaskie skrzynie, napełnione piaskiem, torfem, błotem, gdzie rosły jedne gatunki. Były wielkie kawały strzechy, kamieni, cegły i kory drzewnej, na których niańczono inne gatunki. Były zielone, żółte, czerwone i szafirowe klosze, dla pielęgnowania mchów i porostów pod wpływem światła różnej barwy. Były olejne lampy, uzbrojone wklęsłemi zwierciadłami, zapomocą których oświetlało się rośliny przez całą noc. Były wreszcie duże skrzynie ze szklanemi ścianami, w których można było, stosownie do woli badacza, wytwarzać podzwrotnikową, lub podbiegunową temperaturę, zwiększać ilość kwasu węglanego w powietrzu, dodawać tlenu albo azotu, słowem — grać na siłach i materjałach przyrody jak na klawiszach fortepianu.
Madzia z litością i zgrozą przypatrywała się ledwie widzialnym roślinkom, które zastąpiły tu miejsce pomarańcz, kaktusów, storczyków... Jeszcze mchy były przynajmniej podobne do krzaczków, w najgorszym razie do młodych piórek ptasiego pisklęcia, albo do aksamitu. Ale porosty były dziwolągami. Jeden wyglądał jak żółty albo zielonawy proszek, skąpo rozsypany po cegle. Inny był siwą plamą na korze, inny jakąś łuską, czy wysypką chorego drzewa.
Madzi niekiedy zdawało się, że drobne te istotki były nieudanemi próbami natury, usiłującej stworzyć normalną roślinę. Tu zrobiła jakiś koszlawy listek, tam cudacki płatek korony, owdzie guzik owocowy. Było to niezgrabne, więc odrzucało się nabok, lecz o zgrozo!... żyło jakiemś wyschniętem, trupiem życiem...
Że natura myliła się, trudno... Ale że kazała żyć ofiarom swych pomyłek, wyglądało to na okrucieństwo.
W takiem otoczeniu Ada spędzała po kilka godzin dziennie; mniej więcej ten odłam czasu, w ciągu którego młode kobiety z jej sfery poświęcają się wizytom i oglądaniu magazynów. Zazwyczaj niektóre ze swych porostów rozpatrywała Ada przez lupę; niekiedy coś zapisywała do specjalnych rejestrów, niekiedy rysowała. Trafiały się jednak i takie dnie, że odrzuciwszy głowę na tył fotelu, siedziała bez ruchu, z oczyma utkwionemi w przezroczysty sufit, z wyrazem głębokiego smutku na twarzy.
Ożywiała się dopiero wówczas, gdy przyszła do niej Madzia i wzruszając ramionami, zapytywała po raz dziesiąty:
— Ja jednak nie rozumiem ani tego, co robisz, ani — poco to robisz?
— Więc posłuchaj jeszcze raz — odparła Ada ze śmiechem — a zagustujesz w tej robocie.
Biorę naprzykład sześć, siedem kawałków kory z żółtemi plamkami: są to porosty tego samego gatunku. Wymierzam powierzchnię każdej takiej plamki i zapisuję: A — ma sto milimetrów kwadratowych, B — sto dwadzieścia, C — osiemdziesiąt i tak dalej. Potem jeden kawałek kładę — naprzykład — pod klosz czerwony, drugi pod żółty, trzeci pod fioletowy, czwarty pod przezroczysty i — zostawiam to w spokoju.
Po upływie tygodnia wydobywam moje kawałki z pod kloszów, znowu mierzę powierzchnię żółtych plamek i znowu zapisuję. Porównanie zaś nowych cyfr z dawniejszemi pokazuje mi, jaki kolor światła sprzyja, a jaki nie sprzyja rozwojowi danego porostu?
W podobny sposób badam wpływ ciepła, wilgotności, kwasu węglanego na porosty i już mam dość bogaty rejestr spostrzeżeń.
— Brr!... cóżto za nudy... — otrząsnęła się Madzia. — Zdaje mi się, że między temi suchemi roślinami człowiekowi może serce uschnąć.
— Ach, jakże się mylisz! — zawołała Ada z błyszczącemi oczyma. — Gdybyś wiedziała, ile uczuć rozbudza w sercu podobne zajęcie!... Ile razy niepokoiłam się: czy ta a ta plamka została dobrze zmierzoną? Ile razy wstawałam w nocy, myśląc, że w lampie ogrzewającej zabrakło oliwy, albo, że jakiś kawałek leży w niewłaściwym kloszu. I wiesz, że niekiedy tak bywało...
To dopiero jedna strona kwestji. Bo otóż pewnego dnia, na badanym poroście ukazuje się nowa kropka, listeczek albo guziczek. Widziałam to już sto razy, lecz za każdem pojawieniem się nowej istoty doznaję dziwnego uczucia: ogarnia mnie obawa, radość i, czy nie uwierzyłabyś, niby wstyd... Ze Stefanem naprzykład nie rozmawiałabym o tem... Powiadam ci, każdy taki nowy utwór wydaje mi się czemś bliskiem: cieszę się, gdy rośnie, lękam się, gdy spostrzegę objawy nienormalne, a, gdybyś wiedziała, jak mi żal, gdy biedaczek umiera... Zdaje mi się, że jest to małe dziecko, które ja stworzyłam i nie umiem go utrzymać przy życiu.
— Dziwne! — szepnęła Madzia. — I zawsze jesteś tak zajęta?
Panna Solska zarzuciła ręce na głowę i przymknęła oczy.
— Nie — odparła po chwili. — Czasami jest tu okropnie cicho, pusto... Wtedy myślę, że cały świat jest tak pusty i nagi jak moje laboratorjum, a życie martwe — jak na kamieniach i korach. W tej zaś powszechnej martwocie i pustce, nasz dom wydaje mi się najbardziej głuchym i martwym...
Ach, Madziu, w podobnych chwilach oddałabym laboratorjum, mieszkanie, nawet majątek, wiesz za co?... Za jednego małego siostrzeńczyka, któryby na Stefana wołał tato... a na mnie ciociu... Jakby tu było głośno, jaki ruch w tym naszym klasztorze!...
Zasłoniła oczy ręką, ale między palcami przekradło się parę łez. Po raz niewiadomo który, Madzia powtórzyła sobie, że jednak jej bogata przyjaciółka — nie jest szczęśliwą.
Od tej rozmowy laboratorjum Ady zaczęło się zmieniać. W kątach pojawiały się codzień nowe tuje, oleandry, palmy; pod ścianą — hiacynty, róże, doniczki z fiołkami i konwalją. Czy zmiany były nieznaczne, czy panna Solska roztargniona, dość, że nie spostrzegła ich.
Pewnego dnia, wchodząc do pracowni, Ada usłyszała szelest. Stanęła na środku — szelest nie powtórzył się. Zbliżywszy się do stołu, zaczęła oglądać przez lupę jeden z porostów i rysować. Znowu rozległ się szelest bardzo wyraźny.
„Mysz w pułapce?...“ — pomyślała, patrząc.
Zdawało jej się, że w jednym kącie jest bardzo dużo nagromadzonych roślin; spostrzegła też rozstawione tu i owdzie doniczki z kwiatami. Ale że szelest powtarzał się, więc pobiegła między tuje i oleandry.
— Co?... Co?... — zawołała, zdzierając czarny pokrowiec. — Klatka?... Kanarki?...
Istotnie były to kanarki: jeden żółty jak ciasto z szafranem, drugi nieco bledszy, ale zato z czubkiem na głowie. Ada przypatrywała się im zdziwiona, one jej — przestraszone.
Na drucianej klatce była karteczka z napisem: „Dzień dobry pani!...“
„Prezent Madzi“ — pomyślała Ada, nie wiedząc, czy śmiać się, czy gniewać. Usiadła znowu przy stole, ale już bez ochoty do rysowania. Intrygowały ją różowe dziobki i ciemno-szarawe oczy, a nadewszystko błyskawiczne ruchy ptaków, które przypatrywały się, uciekały do kątów klatki, skakały po drążku, huśtały się na kółku, robiąc przytem miny bardzo poważne, i kręcąc się na wszystkie strony, tak, że co chwilę jakaś główka ukazywała się na miejscu ogona, a biaława pierś zamiast żółtego grzbietu.
Lutowe słońce, które od rana kryło się lub ukazywało z poza chmur, oświetliło w tej chwili pracownię. Liście palm i oleandrów nabrały połysku, nieśmiałe kwiaty hiacyntów, róż i fiołków wysunęły się na pierwszy plan, kanarki zaczęły świergotać. Odezwał się czubaty, odpowiedział mu żółty, następnie czubaty usunął się w kąt klatki, a żółty, parę razy wypróbowawszy głosu, wyśpiewał taką melodję, że pracownia napełniła się jej dźwiękami, a klosze zcicha zaczęły jej wtórować.
Zdumienie ogarnęło pannę Solską. Zwiesiła ręce i przypatrywała się niepojętym zmianom.
Martwa altana miała w tej chwili barwy, życie, nawet zapachy. Naukowa pracownia stała się królestwem ptaków, gdzie tuje i oleandry były mieszkaniem, róże i fiołki dekoracją, a dotychczasowi władcy tej krainy — mchy i porosty, ledwie mogły przydać się na gniazdo dla śpiewaczej pary.
Kiedy Madzia powróciła z pensji, Ada, dziękując jej za niespodziankę, rzekła:
— Albo ja jestem niższa, albo ty jesteś wyższa od ludzi. Jakie na ciebie spadają natchnienia!
— Żadne natchnienia — odpowiedziała Madzia. — Ty jesteś zajęta nauką, więc drobiazgi nie przychodzą ci do głowy. A jednak i one mają wartość...
Ada podniosła palec do góry. Siedziały w trzecim pokoju od laboratorjum i mimo to dochodziły ich perliste trele kanarka.
— Jedno małe stworzonko pół domu ożywia — rzekła Ada. — Gdyby Stefanowi... — dodała zamyślona.
— Daj mu Helę... — uśmiechnęła się Madzia.
— Żonę on sam sobie znajdzie — odparła panna Solska. — Ja mu dam co innego.
W parę dni, kiedy Madzia z powodu święta nie poszła na pensję, wbiegła do niej Ada, ubrana w płaszczyk z kapturkiem.
— Weź co ciepłego na siebie — rzekła panna Solska — i zejdźmy nadół. Zobaczyć coś...
Przez kryte schody, sienie i korytarze, obie panny poprowadziły się na drugi koniec pałacu, do pralni, która w tej chwili niezwykły przedstawiała widok. Znajdowało się tam z dziesięciu mężczyzn i kilka kobiet, każda zaś z tych osób trzymała na sznurku psa.
Był tam wystrzyżony pudel, z wąsików i bródki wyglądający na starego kawalera; był taks na krzywych nogach, podobny do czarno-żółtej gąsienicy; były popielate mopsiki z aroganckiemi pyszczkami, ponury buldog, angielski wyżeł, odznaczający się łagodną fizjognomją i pieszczotliwemi ruchami. Po wejściu panien, psiarze i psiarki, prowadzący dotychczas gwarną rozmowę, nagle umilkli; lecz psy, pomimo targania ich za sznurki, niewiele robiły sobie z nowo-przybyłych. Jeden z mopsików umizgał się do czarnej szczurołapki, pudel zaglądał do pustej balji, angielski wyżeł usiłował zjednać dla siebie taksa, który ciągle stawał do niego bokiem.
— Pst!... Parol tu!... Muszka do nogi!... — wołali psiarze.
W tej chwili wysunął się z buldogiem mizerny chłopak w niebieskiej chustce, okręconej na szyi bez kołnierzyka, i zwracając się do Madzi, mówił przeraźliwym dyszkantem:
— Oto jest prawdziwy buldog angielski, żebym tak nogę złamał, proszę jaśnie panienki, urodzony z dzikiej krokodylicy...
— Cicho!... — groźnie odezwał się kamerdyner, z uszanowaniem stojący za Adą.
— Rzeźnickie bydlę, proszę jaśnie pani — wtrąciła tęga jejmość, patrząc na Adę. — Co innego moja Musia... o!... Musia służyć... no, służyć Musia...
— Do sztuby ją pani oddaj, a nie do takiego pałacu — przerwał właściciel pudla. — Suka ani myśli służyć...
— Bo ona się zawstydziła...
— Karo, hop!... — zawołał pudlarz.
Pies w jednej chwili porzucił balję i zaczął chodzić na przednich łapach jak pajac...
— Hii!... Czy ja tego komedjanta nie widziałem w jesieni w cyrku?... — rzekł chłopak w niebieskiej chustce. — Moja pani — zwrócił się do jejmości z ratlerką — o kamienicę, co naprzeciw, założę się, że to emigrant z cyrku.
— Sam widać kradniesz psy, kiedy posądzasz drugich — ofuknął go właściciel pudla. — Karo wychował się u mnie od szczenięcia... Ja go uczyłem...
— A sama pani go wykarmiła — dodał chłopiec z buldogiem.
— Cicho tam!... — znowu odezwał się kamerdyner, lękając się awantury.
Ale Ada nie uważała na kłótnię; pieściła bowiem psa, który kolorem i wspaniałą postacią lwa przypominał.
— Patrz, Madziu — rzekła po francusku — takiego samego miał Stefan za studenckich czasów. Co to za mądre i łagodne spojrzenie!... Siła i spokój...
Ile ma lat ten pies? — zapytała po polsku jego właściciela.
— Dwa lata.
— A jak się nazywa?
— Cezar.
— Proszę za mną — rzekła, kiwnąwszy głową pozostałym psiarzom.
— A z nami co będzie, jaśnie pani? — zawołał chłopiec z buldogiem. — Taki uczony pudel zarobiłby przez ten czas na podwórkach ze dwa złote... Pani z ratlerką, żeby tu przyjść, zamknęła na pół dnia magazyn z paryskiemi modami, a ja spóźniłem się na giełdę...
Ada, szepnąwszy coś kamerdynerowi, szybko wraz z Madzią opuściła pralnię, a za niemi Cezar i jego właściciel.
— Ten kawaler ma rację!... — zawołała dama z ratlerką.
— To też dostaniecie państwo po rubelku za fatygę — rzekł kamerdyner.
— Słyszane rzeczy!... — wrzasnął chłopak. — Ratlerka rubla i mój buldog rubla... Przecie taka wesz mogłaby za pchłę być u mojego i jeszczeby mu między zębami uciekła...
W rezultacie wszyscy wzięli po rublu, oprócz właściciela wyżła, który włożył czapkę na głowę i wyszedł, mrucząc, że nie jest żebrakiem.
— Widzieliście państwo coś podobnego?... — odezwała się z pogardą tęga jejmość. — Jaki elegant!...
— Zatkaj sobie pani grzdykę — wtrącił chłopak — bo to prowizor od samego pana Dytwalda... Wiem, przecie byliśmy razem na Sylwestrze w Resursie Obywatelskiej. Ja wyciągałem damy z furgonów, a on patrzył: czy każdy, idący na to wesele, ma tabliczkę z magistratu.
— Ech!... urodziłeś się na adwokata — rzekł właściciel pudla, spluwając.
— Namawiają mnie tam i dziś, ale ja wolę panu dotrzymywać sąsiedztwa.
Ponieważ Solski miał niedługo wrócić z miasta, więc Ada szybko skończyła z właścicielem Cezara. Pies był łagodny i posłuszny, nigdy nikogo nie ugryzł, u obecnego właściciela bawił dopiero dwa miesiące, a oceniony został, jak obwarzanek za grosz, na sto pięćdziesiąt rubli.
Kamerdyner chciał się targować, lecz Ada zapłaciła natychmiast, biorąc wzamian od sprzedawcy pokwitowanie, tudzież papiery osobiste Cezara, gdzie znajdował się jego rysopis, genealogja i świadectwa dawniejszych właścicieli.
Właśnie Ada karmiła psa cukrem, kiedy jego pan opuścił pokój, nie okazując wielkiej czułości. Cezar spojrzał za nim, rzucił cukier i pobiegłszy do drzwi, zaczął w nie skrobać. Przytem z początku piszczał, potem skamlał, wkońcu wył żałosnym głosem.
— Cezar... Cezar!... chodź tu, piesku — mówiła Ada. — Teraz będziesz miał lepszego pana, który cię nikomu nie sprzeda...
Pies spojrzał na nią pełnemi smutku oczyma, jeszcze skrobał do drzwi, wąchał. Widząc jednak, że nic nie pomaga, zbliżył się do Ady i oparł piękny łeb na jej kolanach. Lecz co parę chwil cicho skamlał lub wzdychał.
— Wiesz — mówiła Ada do Madzi, pieszcząc Cezara — zrobię tak... Ubiorę go w czepek, owinę w kołdrę i położę na szezlongu u Stefka... Dopiero się zdziwi!...
Nagle Cezar podniósł uszy i rzucił się, kręcąc ogonem, do drugich drzwi, w których niebawem ukazał się Solski. Pies pochylił ogon i przypatrywał mu się z uwagą.
— Co?... Co?... — zawołał Solski. — Panna Ada zaczyna handlować psami... Ależ to cień mojego Hektora!... Pójdź-no tu mały...
Poklepał psa, wziął go za mordę, wygłaskał wzdłuż ciała. Pies życzliwie przyjmował pieszczoty.
— Masz, Stefek, to twój Cezar — rzekła Ada. — Ale podziękuj za niego Madzi, która swojemi kanarkami przypomniała mi, że u nas niema żywej istoty w domu. Jakto, nie cieszysz się?... Widzę, że ród męski składa się z samych niewdzięczników, bo nawet i niegodziwy Cezar już nie chce patrzeć na mnie.
— Dziękuję ci, Adziuś — odparł, całując siostrę.
Usiadł przy niej i głaskał Cezara, który na jego kolanach położył głowę.
— Jesteś jakiś nieswój?... Myślałam, że zrobię ci niespodziankę...
— Gorzej, bo nie przywitałem się z panną Magdaleną — rzekł i ścisnął Madzię za rękę. — Ech! co za niespodzianka... Od wczoraj wiedziałem, żeś kazała naprowadzić psów do domu i tylko ostrzegłem Józefa, ażeby nie pozwolił kupić jakiego kundla. Ale myślę w tej chwili o czem innem... Zaraz... zaraz... już wiem!...
Wybiegł do swego pokoju, posłał kamerdynera do miasta, sam poszedł na górę do ciotki i odbył z nią długą konferencję.
Przy obiedzie zabrał głos:
— Słuchajcie panie, gdyż nie chcę was dłużej torturować. W dniu dzisiejszym... zgadnij Ada, co będzie?
— Czwartek.
— Co to czwartek!... Dziś będzie teatr. Idziemy z ciocią na „Zemstę za mur graniczny...“
— Cudownie! — zawołała Ada, klaszcząc w ręce. — W tym roku jeszcze nie byłam w teatrze...
— To nie wszystko — przerwał Solski. — „Zemstę“ bowiem dają w teatrze Wielkim, gdzie mamy lożę parterową...
— Aaa!... — zachwycała się Ada.
— To jeszcze nie wszystko, albowiem — słuchajcie, słuchajcie!... Po przedstawieniu idziemy na kolację do Stępkowskiego.
Oparł ręce na kolanach i z triumfem spojrzał po obecnych. Ada rzuciła mu się na szyję.
— Jesteś nadzwyczajny, Stefanie... Skądże ci to wszystko przyszło?...
— Słuchaj — odparł — i podziwiaj mądre urządzenie świata. Jak grudka śniegu, staczając się z niebotycznej góry, wyrasta w olbrzymią lawinę, tak w domu naszym drobne cnoty rodzą wielkie czyny. Panna Magdalena darowała ci parę kanarków, ważących ledwie kilkanaście łutów. Była to owa grudka śniegu, która, trafiwszy na ciebie, już urosła w Cezara, ważącego z pięćdziesiąt kilogramów. Cezar zaś, trafiwszy na mnie, przerodził się w teatr, który waży dziesiątki tysięcy centnarów.
— Już teraz wiem, dlaczego u was miewam większe migreny, aniżeli, gdy mieszkałam sama — rzekła ciotka.
— Ale ma ciocia i lekarza! — odparł Solski, spoglądając na Madzię. — Pod takim warunkiem chętnie przejąłbym migreny cioci...
— Stefek, nie pleć! — zgromiła go Ada.
— Gdzie Cezar? — rzekł nagle Solski i gwizdnął.
Mądre zwierzę odpowiedziało mu z trzeciego pokoju szczeknięciem, a za chwilę wbiegło susami.
— Wielki Boże, cóżto za potwór! — jęknęła ciotka. — Proszę cię, Stefan, niech on na mnie nie patrzy...
Powoli jednak uspokoiła się, a nawet pogłaskała Cezara, którego Solski zaczął karmić z ręki.
— Straszne rzeczy dzieją się w naszym domu!... — mówiła ciotka. — W pokojach kanarki wrzeszczą tak, że trzeba zatykać uszy, pies szczeka, aż ściany drżą, a Stefan gwiżdże przy obiedzie. Zdaje mi się, że dostałam się na pustynię...
— Przyznaj jednak, ciociu, że dzisiejsza nasza pustynia weselej wygląda od wczorajszego klasztoru — odpowiedział Solski. — Żyliśmy tu jak mnisi, albo więźniowie; doszło do tego, że ja sam bałem się głośniej mówić. Słowem — marnowaliśmy życie. Ale już się to nie powtórzy. Jak promień słońca spłynęła do nas panna Magdalena; topi lód, który ugniatał nam piersi, i z zatęchłych kątów wypędza mary smutku...
— Stefek!...
— Nie przeszkadzaj, Ada, bo jestem w natchnieniu. Lekcja pani — zwrócił się do Magdaleny — trafiła na pojętnych uczniów. Precz z nudami!... od tej pory nasze kółko stanie się ogniskiem rozrywek...
— Co?... chcesz otworzyć dom? — spytała Ada.
— Nie dla wszystkich. Chcę się tak urządzić, ażebyśmy nie rozdzierali płuc ziewaniem. Początkiem zaś nowej epoki będzie — dzisiejszy teatr...
Ciotka Gabrjela dała mu lekkie brawo.
— Lubię cię takim — rzekła. — I jeżeli takim zostaniesz, gotowam pogodzić się z Cezarem, a nawet z kanarkami Ady.
— Pogodzisz się z wieloma innemi rzeczami — odpowiedział, całując ciotkę w rękę, która bystro spojrzała na niego.
Madzia siedziała milcząca i zakłopotana. Nad wszelkie rozrywki lubiła teatr, tym razem jednak, zamiast radości, sprawiał on jej niepokój.
„Poco oni mnie biorą!“ — myślała, czując odległość, jaka dzieli ubogą nauczycielkę od osób wyższej sfery.
Wszystko ją raziło: prosty ubiór Ady i pani Gabrjeli, które oczywiście pragnęły zastosować się do niej; doskonałe konie i piękna kareta, a nawet to, że ona z ciotką zajęły siedzenie tylne, a Stefan z Adą przednie.
Ale dopiero w teatrze zaczęła się prawdziwa męka dla Madzi. Ledwie weszli do loży, wszyscy zaczęli przypatrywać się im. Nawet było słychać szept: „Solscy... Solscy...“ i pytanie: „A któż jest ta panienka?“
„Kto?... — myślała Madzia. — Zwyczajna dama do towarzystwa, która znajduje się na niewłaściwem miejscu.“
Siedziała zarumieniona, bez tchu, ze spuszczoną głową; ile razu musiała podnieść oczy, przerażał ją widok żywej ściany z kobiet i mężczyzn, zapełniających loże, amfiteatr, balkony. Tu i owdzie błyszczały szkła lornet, skierowanych na twarz Madzi, zaglądających jej w oczy.
Ktoś stanął przed lożą i złożył głęboki ukłon. Po wielkiej różowej łysinie, Madzia poznała Zgierskiego i — odetchnęła. Przynajmniej jeden znajomy i życzliwy!... Znowu jacyś dwaj panowie... Kazimierz Norski i Bronisław Korkowicz, od pewnego czasu złączeni węzłem nierozerwalnej przyjaźni. Może jeszcze jest kto? — myśli Madzia, obrzucając wejrzeniem teatr. A naturalnie! W amfiteatrze pierwszego piętra siedzi towarzystwo, wśród którego Madzia poznaje swoją koleżankę z pensji, pannę Żanetę, i pana Fajkowskiego, prowizora z Iksinowa.
Zawstydzona, spuszcza oczy i mimochodem trafia na olbrzymi kapelusz w krzesłach. To panna Howard — sama; nie, nie sama, piastuje bowiem w ręku artyleryjską lornetę, jak przystało na damę, która chce dorównać mężczyznom.
Nadomiar zbliża się do Ady stary, obrzydliwy baron Pantoflewicz i patrząc jednem okiem na bukiecik u jej stanika, drugiem na Madzię, zapytuje:
— Cóżto za cudny kwiatek?...
— Zwykła konwalja.
— A prawda! I nasze kwiatki bywają piękne, tylko je trzeba zmieniać...
— Bo na tym świecie, mój baronie — pochwycił Solski — wszystko zmienia się, oprócz peruki.
Baron prędko odszedł, ale Ada pobladła, a Madzi pociemniało w oczach. To ona należy do tych kwiatków, które trzeba zmieniać!
Teatr, mimo doskonałej gry artystów, nie udał się dla kółka Solskich. Panie były zmieszane i chmurne, Stefan zły. Przy końcu sztuki, Ada powiedziała, że ją boli głowa i że zamiast do Stępkowskiego, chce wracać do domu na kolację.
Kiedy znaleźli się w mieszkaniu, Ada rzekła do Madzi:
— Widzę, że teatr już nie dla mnie. Drażni mnie gorąco, mnóstwo osób... Byłam dziś tak rozstrojona, że wam zepsułam zabawę... Stefan odczuł to i gniewa się na mnie. Nigdy nie pójdę do teatru! — dodała z żalem w głosie.
Wobec jej zmartwienia, Madzia zapomniała o własnych przykrościach. Objęła Adę za szyję i powiedziała, śmiejąc się:
— Otóż pójdziesz i będziesz chodzić do teatru, ale powiem ci, jak zrobimy. Weźmiemy lożę drugiego piętra...
— Nie wypada...
— Zobaczysz, że wypada, tylko nikomu nic nie mówiąc, wymkniemy się we trójkę z panią Arnoldową naprzykład — na operę włoską.
— Wiesz, że podoba mi się ta myśl — zawołała Ada. — Pójdziemy incognito...
— Rozumie się, że nie tak jak dziś, karetami, z kamerdynerami.
— Jesteśmy przecie kobiety samodzielne...
— No, i pani Arnoldowa stanowi poważną opiekę. Jaka szkoda, że Hela jeszcze nie bywa w teatrze! — dorzuciła Madzia.
— Wolałaby to, aniżeli flirt ze swoimi wielbicielami — odparła posępnie Ada.
W tydzień później, Ada i Madzia istotnie były na operze włoskiej z panią Arnoldową i bawiły się doskonale. Dowiedziawszy się o tem, Solski machnął ręką i rzekł do siostry:
— Chciałem zrobić ci przyjemność, ale mi się nie udało... Widzę z tego, że nasz dom może być szczęśliwym tylko przez pannę Magdalenę. Ona jedna ma ten przywilej!...



XIII.
ECHA PRZESZŁOŚCI.

Od pewnego czasu Madzi zaczyna się zdawać, iż w jej stosunkach z ludźmi zaszła jakaś zmiana.
Jej uczenice podczas lekcji są spokojniejsze, aniżeli dawniej, co Madzię cieszy; ale zarazem są jakby mniej śmiałe, co ją trochę dziwi. Widocznie ona sama musiała się zrobić poważniejszą, co zawsze zalecała jej nieboszczka pani Latter, niezapomniana...
Podobny odcień nieśmiałości, a raczej delikatności, dostrzegła Madzia w obejściu swoich koleżanek. Przypisywała to jednak szacunkowi, jaki okazywali jej profesorowie, wstając w jej obecności, rozmawiając z nią grzecznie lub unikając niewinnych żartów, na które dawniej niekiedy pozwalali sobie. Profesorowie zaś traktowali ją uprzejmie, zapewne pod wpływem panny Malinowskiej, która także od pewnego czasu zaczęła wyróżniać Madzię z grona innych nauczycielek.
Za co? Madzia tylko domyślała się. Przecież ona ma założyć szkołę; więc, najpóźniej za rok, będzie także przełożoną jak panna Malinowska, która już dziś traktuje ją narówni ze sobą. Całkiem niepotrzebnie, gdyż Madzia rozumie, że nigdy i pod żadnym względem pannie Malinowskiej nie dorówna.
Prawda, że raz, kiedy Madzia zaczęła mówić o pensyjce, panna Malinowska przerwała ze śmiechem:
— Jakto, jeszcze myślisz o szkole?...
Madzia przecież rozumie dobrze, że przełożona powiedziała to żartem, ażeby ją zakłopotać.
W innych znajomych kółkach Madzia także dostrzegła zmianę. Raz, młody pan Korkowicz, jadąc powozikiem, wyskoczył z niego, ażeby przywitać się z Madzią; przyczem zachowywał się z elegancją, jakiej w nim nie dostrzegała dotychczas.
Pan Arnold (co ją bardzo zdziwiło) parę razy rozmawiał z nią o cukrowni, zachwalając angielskie kotły i maszyny, które, choć drożej kosztują, są jednak trwalsze i lepiej opłacają się w praktyce.
Pani Arnoldowa coraz częściej wtajemniczała Madzię w swoje domowe sprawy, a nawet opowiadała jej wiadomości z tamtego świata, komunikowane przez duchy piszące lub pukające.
Nawet Helena Norska, która ciągle mieszkała u państwa Arnoldów, pozbyła się wobec Madzi wyniosłego, a niekiedy ironicznego tonu. Ale poza chłodną uprzejmością Helenki, kryło się jakieś uczucie, nad którem Madzia nie lubiła się zastanawiać.
Tylko Ada Solska pozostała zawsze tą samą: dobrą i serdeczną, a pan Stefan — nieco spoważniał. Ile razy Madzia była w mieszkaniu jego siostry, przychodził tam ze swoim psem i słuchał w milczeniu rozmowy panien, bawiąc się grzywą Cezara. Ale już nie umizgał się do Madzi, nawet nie dowcipkował; widać jeszcze kłopotało go zajście w teatrze, tak przynajmniej myślała Madzia.
Drobna ta i zapewne tylko pozorna zmiana w stosunkach ludzi do niej zaniepokoiła Madzię. Nieraz zapytywała siebie: „Co to znaczy?... dlaczego to?...“ i odpowiedziawszy: „ach, coś mi się tylko zdaje!“ — wracała znowu do pytania: „A jednak, co to znaczy?... Bo przecież nie jestem dziś lepsza, ani mądrzejsza, aniżeli przed dwoma tygodniami...“
Pewnego dnia (było to w marcu) siedziała Madzia w swoim gabinecie, patrząc na ogród Solskich, niezbyt wielki, ale pełen starych lip i kasztanów. Słońce mocno grzało. Białe szmaty śniegu, leżące na szarej trawie, topniały, parowały i zerwawszy się wgórę, odlatywały na północ, niby stado srebrzystych ptaków. Ciepłe, a zarazem surowe podmuchy, potrząsały gałęziami drzew, strącając resztkę lodowych sopli.
Mimo pogodnego nieba, było parno i mokro. Mokro na ścieżkach, na gazonach, drzewach i dachach, skąd padał niby deszcz kroplisty.
Z pod białej skorupy śniegów wykluwała się wiosna, jak pisklę, jeszcze wilgotna i naga.
Zdaleka, za ogrodową kratą, widać było na chodniku snujących się tam i napowrót przechodniów, ruchliwych, ożywionych i ubranych już po wiosennemu.
„Oto dlaczego — myślała Madzia — ludzie wydają mi się lepszymi... Bo są weselsi. Wiosna daje im radość, jak drzewom młode listki; zielone drzewo jest piękniejsze od nagich konarów, a wesoły człowiek jest lepszy od ponurego...“
W jednym kącie ogrodu spostrzegła gromadę dzieci, które wynalazłszy suchy kawałek ziemi, ogradzały ją patykami, niby płotem. Był tam wnuczek kamerdynera, wnuczka szwajcara, dwóch synków lokaja, jeden kucharza, siostrzenica szafarki — drobna cząstka tej dzieciarni, której rodzice służyli Solskim.
Madzia przypomniała sobie, że w tym pałacu służby z rodzinami jest kilkadziesiąt dorosłych i małych osób — i przyszła jej dziwna myśl. Wszyscy ci ludzie jedzą, śpią, bawią się, lub smucą, żenią się i wychowują dzieci nietylko bez pozwolenia, ale nawet bez wiedzy Solskich. Żyją całkiem odmiennie od Solskich, jak żyją oto te drzewa w ogrodzie, nie troszcząc się o ziemię, która je karmi.
Któż więc tu należy do kogo: drzewa do ziemi, czy ziemia do drzew? służba do Solskich, czy Solscy do swej służby?... Czy Solscy są naprawdę władcami tego pałacu, w którym każda rodzina ma własne troski, uciechy i cele, niezależne od woli Solskich? I czem wreszcie są ci potężni Solscy, jeżeli nie biednymi niewolnikami, którym kucharz daje obiady, lokaje czyszczą i ogrzewają mieszkanie, garderobiane zmieniają bieliznę, a administrator dostarcza pieniędzy?
Możnaż dziwić się, że oni nie są szczęśliwymi!...
„Ojciec miał rację — pomyślała — mówiąc, że niema czego zazdrościć wielkim panom... Ale czemże ja tu jestem?...“
Spojrzenie jej pobiegło za kratę, kędy roili się przechodzący.
„Oto czem jestem: przechodniem, który ukazuje się na jednym końcu ogrodu, przez chwilę patrzy na jego drzewa, oddycha jego powietrzem i, za chwilę, znika na drugim końcu ogrodu...“
Przykrość robiły jej podobne myśli: uważała je za pewien rodzaj niewdzięczności względem Solskich. Więc, ażeby uwolnić się od drażliwych pytań, przeszła do saloniku.
Tam okna wyglądały na dziedziniec. Pod kolumnadą pałacu siedział na krześle szwajcar z siwemi faworytami, w długim liberyjnym surducie i rozmawiał z jakąś kobietą czarno ubraną, tak zawiniętą w czarny welon, że jej twarzy nie można było poznać.
Po chwili kobieta pożegnała szwajcara i chwiejnym krokiem poszła do bramy. Skręciła na chodnik i wnet rozpłynęła się w ruchliwym potoku przechodniów, który niewiadomo dokąd płynął i na jakie brzegi wyrzucał swoje krople.
„Może uboga z prośbą do Ady...“ — pomyślała Madzia i serce ścisnęło się jej.
Teraz szwajcar rozmawiał z młodym lokajem, a niebawem przyłączył się do nich froter.
Madzi znowu nasunęło się pytanie: co robią ci ludzie w pałacu?... Dla siebie bardzo wiele: bawią się, smucą, odpoczywają, wychowują dzieci... Ale co robią dla Solskich?... Szwajcar pilnuje porządku w sieni, kamerdyner pilnuje porządku w garderobie pana Stefana, panna służąca pilnuje porządku w garderobie Ady, administrator pilnuje porządku w dochodach państwa.
Tu nikt nic nie zmienia, nie tworzy, nie porusza, tylko wszyscy pilnują raz ustalonego porządku, w którym dwie szlachetne dusze: Ady i Solskiego konserwują się, jak przedpotopowe motyle w odłamie bursztynu. Cała ich służba, z której każdy człowiek żyje pełnem, indywidualnem życiem, cała ta służba pracuje tylko w jednym kierunku: ażeby ich panowie nie żyli, a nawet nie pomyśleli o tem, że jest jakieś życie trosk i radości, trudów i odpoczynków, walk, niepowodzeń i triumfów.
— Ach, ja niegodziwa!... — szepcze Madzia. — Skąd mi znowu przyszło krytykować Solskich, z których dobroci korzystam?
Zapukano do drzwi i weszła pokojówka z listem, mówiąc:
— Jakaś kobieta dopiero co oddała go szwajcarowi...
— Czarno ubrana?... w czarnym welonie?... — zapytała Madzia.
— Tak, proszę pani. Ona nawet musi być niedaleko, i pewnie czeka na odpowiedź. Niezamożna jakaś...
Madzia szybko rozdarła kopertę i oto, co znalazła w liście, pisanym nieznaną ręką.

Trzy razy byłam u Pani. Ale, gdy stale mi odpowiadano, że Pani niema w domu, domyśliłam się, że Pani nie chce mnie przyjąć. Rozumiem to i już godzę się z myślą, że niema dla mnie miłosierdzia, bom go niewarta.
Przepraszam za moje natręctwo, do którego skłoniła mnie dobroć, jakiej doznaliśmy od Pani w Iksinowie, a nadewszystko łzy, które widziałam w jej oczach, kiedy weszła Pani do naszego pokoju w oberży. Pamięta Pani? Płakałam wtedy, a przecież, Boże mój, to były nasze najlepsze czasy. Nędza nie jest nieszczęściem, nawet choroba; dopiero wówczas człowiek jest naprawdę nieszczęśliwym, kiedy zostaje sam ze swoją trwogą i boleścią, kiedy nie może wierzyć cudzym przysięgom, nawet łzom.
Niech mi Pani daruje ten list bez sensu i ładu, ale tak strasznie cierpię, tak muszę pogadać z kimś bodaj w myśli, że prawie czułabym się szczęśliwą, gdybym miała choć kamień własny, który wolnoby mi było całować i łzami oblewać. Wiem, że nikt mnie już nie uratuje, ale piszę — jak człowiek tonący, który woła o ratunek, chociaż go nikt nie słyszy.
Może to ostatnie słowa moje na tej ziemi. Zwracam je do Pani, która byłaś moją ostatnią nadzieją. Przez kilka dni mówiłam sobie: ona mnie ocali, a przynajmniej doda otuchy, bo ona ma anielskie serce. Ale przekonałam się, że to jest niepodobieństwem; są występki, które człowieka usuwają z pod wszelkiej litości.
Żegnam Panią i zaklinam, ażebyś mnie nie poszukiwała. Rozumiem, że pomoc na nic mi się nie zda, bo niema siły, która mogłaby odwrócić to, czego się lękam. Jeżeli łaska, niech Pani czasem wspomni o mnie; albo lepiej niech Pani nie wspomina, bo ta myśl, że jeszcze są serca życzliwe, rozpacząby mnie napełniła. Albo niech przynajmniej westchnie Pani na moją intencję. Boże, Boże, ja taka samotna, taka opuszczona, że gdyby mi choć czyj pacierz towarzyszył, byłoby mi pełno — jak na najlepszym koncercie.
Pamięta Pani nasz koncert w Iksinowie?... Ach, jeżeli ziemia nie otworzy się pode mną, to już niema miłosierdzia na świecie.
Jeszcze raz błagam: nie szukaj mnie, Pani, bo zrobisz mi więcej krzywdy, aniżeli dobrego. Dziś jedynem mojem życzeniem jest, ażeby nikt o mnie nie mówił, nie słyszał, nie wiedział. Może ja zresztą nie jestem tak nieszczęśliwa, tylko bardzo rozdrażniona, a to przecież mija. My, artystki, naprawdę mamy nerwy rozstrojone...

Stella.
Spłakana Madzia pobiegła do pokoju Ady, pokazała jej list i w niewielu słowach opowiedziała historję swojej znajomości ze śpiewaczką. Panna Solska spokojniej oceniała położenie.
— Przedewszystkiem, czy nie domyślasz się, co jej grozi? — spytała. — Samobójstwo?... chyba nie. Może porzucił ją ten towarzysz deklamator? A może ona jest?...
Obie panny zarumieniły się.
— Różne myśli przychodzą mi do głowy — odparła Madzia. — Może ona lęka się więzienia?...
Ada sposępniała.
— Stefan znalazłby ją — rzekła — przez policję. Gdyby jednak lękała się uwięzienia, nieszczególną oddalibyśmy jej usługę. W każdym razie... Czy znasz jej nazwisko?... Niech Józef jedzie przynajmniej do biura adresowego.
Józef pojechał i wrócił w pół godziny z notatką, że Marta Owsińska, śpiewaczka, zamieszkała na Nowem Mieście, w maju roku zeszłego opuściła Warszawę.
— Jeżeli teraz nigdzie nie jest meldowana — zauważyła Ada — więc ukrywa się. A w takim razie może i lepiej zrobiła, nie zbliżając się do ciebie.
— Czy ja wiem? — szepnęła Madzia, czując, że jest to jeden z najsmutniejszych wypadków w jej życiu. Tajemnica Stelli była czemś, co mogło porównać się tylko ze śmiercią pani Latter i Cynadrowskiego.
„Niby jest mi dobrze — myślała — a jednak od czasu do czasu pada obok mnie jak piorun cudze nieszczęście. Czy to przestrogi?...“
Strach ją ogarnął.
W parę dni, wracając z pensji, spotkała pannę Howard. Znakomita bojowniczka o prawa kobiece, zapominając wyrządzonych Madzi impertynencyj, powitała ją serdecznie, nawet z wymówkami:
— Zapomniała pani o mnie, a przecież byłyśmy w przyjaźni. Pamięta pani nasze wspólne troski o nieboszczkę Latterową i usiłowania, ażeby jej dopomóc?... Ale cóżto, widzę, że nie ma pani humoru? Może moje towarzystwo...
Ażeby nie obrazić nowoodkrytej przyjaciółki i ulżyć sobie w zmartwieniu, Madzia, nie wymieniając nazwisk, opowiedziała pannie Howard historję Stelli, tudzież treść jej rozpaczliwego listu.
— Nie rozumiem, co to jest — zakończyła Madzia — i nie wiem: szukać jej, czy nie?...
— Szukać, nigdy!... — wybuchnęła panna Howard. — Osoba, o której mówisz pani, jest kobietą, istotą świadomą i samodzielną; jeżeli więc pragnie zachować incognito, byłoby obrazą nie spełnić jej życzenia...
— Przedewszystkiem jednak nie wiemy: czy taka jest jej wola, czy może jej co grozi? Cała rzecz wygląda okropnie...
— Zaraz okropnie! — powtórzyła lekceważąco panna Klara. — Przypuszczam, że chodzi o zwyczajne odbycie połogu. A że zapewne trafiło się jej to pierwszy raz, więc biedaczka robi wielką awanturę i wstydząc się obwoływać na rynku swój wypadek, wynagradza sobie pisywaniem rozpaczliwych listów...
Madzię, jakby kto zimną wodą oblał. I biedna Stella z tragicznej bohaterki spadła w jej sercu na szczebel osoby nieprzyzwoitej, o której nawet niebardzo wypada mówić.
— W każdym razie — rzekła Madzia, rumieniąc się i spuszczając oczy — nieszczęśliwa ta gorzko narzeka na opuszczenie i może być bez środków...
W bladych oczach panny Howard zamigotała błyskawica natchnienia:
— Aaa!... — zawołała — trzeba było odrazu tak postawić kwestję... Kobieta, ofiara, okryta hańbą zato, że odradza ludzkość, porzucona przez swego wspólnika, co jest bardzo naturalne i... opuszczona, odtrącona, kopnięta przez inne kobiety, co już jest podłością!... Takim językiem niech pani do mnie przemawia, a wtedy odpowiem, że od pięciu lat boleję nad tym stanem rzeczy, że od pięciu lat nawołuję kobiety do walki — wszystko napróżno. Niechże nam raz nareszcie otworzą się oczy, niech raz zrozumiemy, że stowarzyszenie kobiet jest najpilniejszą potrzebą moralną, cywilizacyjną i społeczną... Złączmy się, podajmy sobie ręce, a żadna nie będzie narzekać na brak dachu, opieki, chleba, żadna nie będzie potrzebowała kryć się przed opinją publiczną...
Przechodnie zaczęli się tak oglądać, że Madzia przyśpieszyła kroku. Już dochodziły do pałacu Solskich, gdy panna Howard zapytała:
— Więc cóż, nie mam racji zachęcać kobiet do zawiązania towarzystwa?
— Prawda — rzekła Madzia.
— A pani należałabyś?
— Owszem i ja, i Ada...
— A więc — rzekła z triumfem panna Klara — stowarzyszenie kobiet już jest!... Sesje co tydzień... składka — złoty na miesiąc... Mam panie zapisać?... Chcecie być na sesji?...
— Zapytam Ady, choć prawie jestem pewna, że zapisze się do towarzystwa.
— Bodajby — odparła panna Howard tonem pełnym sceptycyzmu.
Pożegnawszy zapalczywą apostołkę praw kobiecych, Madzia swobodniej odetchnęła. Niemniej czuła w sercu radość na myśl, że istnieje stowarzyszenie kobiet, i podziw dla panny Howard, która, pomimo dziwactw, zdobyła się jednak na urzeczywistnienie szlachetnej idei.
Od tej pory każda kobieta, a więc i Madzia, może śmiało myśleć o jutrze. Gdy znajdzie się bez zajęcia, towarzystwo da jej pracę; gdyby kiedy nie miała gdzie mieszkać, ofiarują jej dom, a na wypadek choroby — dozór. W takich warunkach, nieszczęśliwe kobiety, podobne do Stelli, nie potrzebowałyby wpadać w nędzę i rozpacz. Towarzystwo udzieliłoby im pomocy, którą następnie możnaby spłacić z zarobków.
Kiedy Madzia zapytała Adę, czy chce należeć do towarzystwa, panna Solska aż zarumieniła się ze wzruszenia.
— Wątpiłaś o tem?... — rzekła. — Ależ ja z największą chęcią poświęcę tak pięknemu celowi moją pracę i majątek! Bo i co lepszego — dodała z uśmiechem — może zrobić kandydatka na starą pannę? Tylko...
I nagle ożywiona twarz Ady spochmurniała.
— Nie lubisz panny Howard?... — wtrąciła Madzia.
— Ach, nie! Miałam przecie czas oswoić się z jej oryginalnością. Tylko... chciałabym wiedzieć: kto należy do towarzystwa? Bo powiem ci — mówiła po namyśle — że te towarzystwa kobiece, z jakiemi zetknęłam się zagranicą, wcale mnie nie pociągały. Widywałam młode panny, zaniedbane w ubiorze, z wyzywającemi minami, które paliły tytoń, piły piwo i kłóciły się jak mężczyźni. Tylko, że mężczyźni nawet wśród awantur wyglądają dobrze, a te biedaczki były wprost obrzydliwe. Otóż ja z takiemi nie chciałabym się spotkać.
Skutkiem tej uwagi, Madzia przez parę dni zasięgała między znajomemi paniami informacyj o stowarzyszeniu panny Howard. Odpowiadano jej rozmaicie. Jedne z pań uważały towarzystwo za stratę czasu, inne — za nieszkodliwą zabawkę, inne mówiły o niem z zapałem. Ogólna jednakże opinja była taka, że Madzia, porozumiawszy się z Adą, oświadczyła pannie Howard gotowość przystąpienia do jej kółka.



XIV.
SESJA.

W parę dni obie panny otrzymały wezwanie, ażeby w sobotę przyszły na tygodniową sesję do domu pani Zetnickiej, właścicielki magazynu ubiorów damskich. W sobotę zaś z rana do Madzi przyszedł list z Iksinowa, dziwnie odpowiadający chwili i sytuacji.
Pisała panna Cecylja, siostra aptekarza, z prośbą, ażeby Madzia wyrobiła jej miejsce nauczycielki przy jakiej pensji klasztornej w Krakowie, albo Jazłowcu.
Wprawdzie brat i bratowa — pisała panna Cecylja — tak są dobrzy i tak ją kochają, że będzie musiała stoczyć z nimi walkę, zanim jej pozwolą opuścić swój dom. Ale ona czuje się już zmęczoną życiem światowem, tęskni do spokoju i do jakiegoś kącika, gdzie mogłaby doczekać starości, nie będąc dla nikogo ciężarem.
„Otóż mam temat na dzisiejszą sesję!“ — pomyślała Madzia, zgóry ciesząc się wrażeniem, jakie wywoła w pannie Cecylji, gdy doniesie, że — ma dla niej miejsce w klasztornej pensji, a to dzięki protekcji stowarzyszenia kobiet.
Co za triumf dla towarzystwa i co za ulga dla biednej Cecylji, która, zamiast dziękować jakiejś litościwej osobie, będzie korzystała z praw, przysługujących każdej kobiecie!...
A jak Madzi będą zazdrościły inne uczestniczki sesji, jak zdziwi się Ada!...
Kiedy około ósmej wieczorem, obie panny, skromnie ubrane, wymknęły się ze swych apartamentów, w dziedzińcu zetknął się z niemi Solski.
— A to pięknie! — zawołał. — Wycieczka w niepogodną noc... Dokądże?
— Nic mu nie mów, Madziu!... — odparła Ada. — Dowiesz się jutro.
— Weźcież panie przynajmniej kogo ze służby...
— Jeszcze czego?... Słyszałaś, Madziu: każe nam korzystać z opieki mężczyzny w podobnej chwili!... Adieu, mój panie — mówiła, śmiejąc się, Ada — i wiedz o tem, że masz do czynienia z kobietami samodzielnemi.
Skoczyły w dorożkę i wesołe, choć wzruszone, zajechały na miejsce.
Salonik pani Zetnickiej, duży, jasny, oświetlony przez lampę, wiszącą pośrodku sufitu, był pracownią. Na jednym stole leżała góra tkanin, zakrytych prześcieradłem; w kącie, obok pieca, tulił się druciany manekin do upinania sukien. Ściany były ozdobione sztychami Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, naprzeciw drzwi stało ogromne lustro. Wielka rozmaitość krzeseł wyściełanych i giętych świadczyła, że dom ten nie odznacza się bogactwem umeblowania.
Pań zgromadzonych było ze trzydzieści. W tej liczbie kilka młodych i bardzo wesołych, kilka starszych i jakby rozdrażnionych najpierwej rzucało się w oczy. Ogół wyglądał spokojnie i bezpretensjonalnie, jak osoby, które mają dużo kłopotów, nie kryją się z niemi, ani też ich okazują. Ada spostrzegła, że większość zebranych nie odznacza się wdziękami i -— odetchnęła. W towarzystwie pięknych kobiet czuła się skrępowaną.
Prezentacja nowoprzybyłych odbyła się krótko. W zagłębieniu jednego okna, Madzia spostrzegła Manię Lewińską, siostrzenicę Mielnickiego, która, pomimo nieukończenia szóstej klasy, wyglądała na kobietę dojrzałą i stroskaną. A że obok niej było parę krzeseł wolnych, więc Madzia pociągnęła tam Adę i wszystkie trzy siedziały razem. Dzięki temu wypadkowi, Ada miała sposobność dowiedzieć się niektórych szczegółów o uczestnikach zebrania.
Sama gospodyni domu, mimo obfitości obstalunków, robionych w jej pracowni, nigdy nie posiadała nawet dziesięciu rubli zaoszczędzonego kapitału: przypuściła bowiem swoje współpracowniczki do udziału w zyskach, a obok tego miała dwie wychowanice, zupełne sieroty. Panna Żetowska, introligatorka, ile razy nie miała roboty, chodziła pielęgnować ciężko chorych, za całe wynagrodzenie przyjmując tylko żywność. Panna Ulewska umiała szewctwo, hafciarstwo i malarstwo na porcelanie; pracowała od świtu do północy, miała początki suchot i brata, który na jej koszt chodził do gimnazjum. Natomiast panna Papuzińska grała na fortepianie jak Liszt, śpiewała jak Patti, malowała jak Siemiradzki, pisała powieści jak Wiktor Hugo i — gniewała się na cały świat, który żadnego z jej talentów nie chciał ocenić.
Pani Białecka, wdowa, od kilkunastu lat opiekowała się kobietami, wychodzącemi z więzienia, które mieszkały u niej, przez nią dostawały służbę i — niekiedy okradały ją na podziękowanie. Panna Zielińska, nauczycielka, z własnej pracy utrzymywała rodziców i dwu braci, którzy ciągle szukali odpowiedniego dla siebie zajęcia, a panna Czerwińska, także nauczycielka, biorąca po złotówce za lekcję, odznaczała się niezwykłą zdolnością wyzyskiwania swoich znajomych na rozmaite dobroczynne cele. Jeden z jej pupilów był dyrektorem fabryki, drugi poszukiwanym adwokatem, trzeci ożenił się z majętną panną. Ale ich opiekunka, już zagrożona ślepotą, wciąż brała po złotówce za lekcje i chodziła w podartych trzewikach.
Ukryta za firanką, Ada, słuchając tych objaśnień, wypowiadanych szeptem przez Manię Lewińską, doznała wstrząsających uczuć. W pierwszej chwili chciała wybiec na środek saloniku, upaść na ziemię i całować nogi tych świętych kobiet, które szły przez życie nikomu nieznane, ciche, proste, niekiedy lekceważone. Potem ogarnęła ją rozpacz: stało się bowiem dla niej jasnem, że cały majątek Solskich nie wystarczyłby na zaspokojenie tych potrzeb i niedostatków, których tu zaledwie drobną cząstkę poznała.
Zdumiewało ją, że na te nadzwyczajne kobiety nikt w stowarzyszeniu panny Howard nie zwracał uwagi. One same, nieśmiałe, jakby zawstydzone, kryły się po kątach; mówiła zaś najgłośniej i robiła najwspanialsze wrażenie albo panna Howard, nosząca tytuł członka-założyciela towarzystwa, albo niezadowolona ze świata panna Papuzińska, jej antagonistka, albo antagonistka ich obu, panna czy pani Kanarkiewiczowa, która uczyła się napamięć encyklopedji większej Orgelbranda.
Około kwadransa panował ruch i gwar. Uczestniczki przechodziły z jednego końca sali na drugi, przesiadały się, naradzały po kątach. Młode panny, rozmawiając głośno, śmiały się, najczęściej bez powodu; starsze i ubogo ubrane szeptały. Ogół nie zwracał uwagi na Madzię i Adę, tylko panna Papuzińska w rozmaity sposób usiłowała okazać, że lekceważy Adę, a pani Kanarkiewiczowa co chwilę zbliżała się do framugi okna, jakby pragnęła bliżej poznać bogatą pannę.
Przez ten czas panna Howard porządkowała papiery na stole, na którym gospodyni domu ustawiła karafkę wody, cukiernicę, parę szklanek i dzwonek ze szklaną rączką.
— Proszę członków o zajęcie miejsc — odezwała się panna Howard — i przypominam, że członek, bez upoważnienia zabierający głos, płaci złotówkę kary. Raz nareszcie musimy się nauczyć parlamentaryzmu...
Kilka ubogo ubranych pań chrząknęło, jedna westchnęła, jedna z młodych parsknęła śmiechem, lecz w tej chwili zatkała sobie usta chustką, a panna Papuzińska, siadając tyłem do Ady, rzekła:
— Proszę na mnie zapisać złotówkę, a jednocześnie, po raz już nie wiem który, zapytuję pannę Howard: dlaczego ona sama kar nie płaci?
— Bo ja kieruję dyskusją, więc muszę się odzywać.
— Rozumie się — nieustannie. Bardzo wygodny przywilej...
— Członkowi Papuzińskiej odbieram głos — przerwała chłodno panna Howard.
— Nie podzielając przekonań panny Papuzińskiej, protestuję przeciw dyktatorskiemu tonowi panny Howard — wtrąciła pani czy panna Kanarkiewicz.
— I płaci pani karę — dodała w dalszym ciągu panna Howard, zapisując.
Potem zadzwoniła i w sali zrobiło się cicho.
— Czytam protokół sesji poprzedniej — mówiła panna Howard. — Na ostatniej sesji członek Papuzińska przedstawiła zebraniu wyjątki ze swej pracy: „Czy dla społeczeństw nie byłoby korzystniej zastąpić dzisiejsze małżeństwa wolną miłością...“
Czytanie tych interesujących wyjątków — rzekła w nawiasie panna Howard — zostało przerwane... naturalnie z powodu braku czasu...
— Zbyteczne objaśnienie — syknęła panna Papuzińska.
— W dyskusji, powstałej stąd — mówiła panna Howard — członek Kanarkiewiczowa postawiła wniosek (żądając uznania go za niecierpiący zwłoki), ażeby dziewczęta uwiedzione pobierały dożywotnią pensję. Przy głosowaniu wniosek został odrzucony trzydzieści jedną gałkami przeciw jednej...
— A że wszystkich nas było trzydzieści, więc któraś uczestniczka rzuciła dwa głosy, zamiast jednego — rzekła blada z gniewu pani Kanarkiewiczowa.
— Członek Czerwińska — czytała panna Howard — postawiła wniosek o otworzeniu domu schronienia dla starych i chorych nauczycielek, motywując go, że w tej chwili są trzy nauczycielki, potrzebujące przytułku. Zgromadzone jednomyślnie uchwaliły nagłość wniosku, a członek założycielka Howard zaleciła agitację między nauczycielkami w celu zebrania funduszów, rachując, że gdyby każda płaciła tylko po rublu miesięcznie, towarzystwo posiadałoby co najmniej sześć tysięcy rubli rocznie.
Członek Papuzińska zaproponowała wysłanie kilku młodych kobiet do uniwersytetów zagranicznych...
W jednem z okien szeptano. Nagle odezwała się Madzia.
— A cóż dzieje się z temi trzema nauczycielkami?
— Nic — odparła panna Howard. I bystro popatrzywszy na framugę, dodała:
— Członek Brzeska płaci karę.
— Dlaczego nic? — nalegała Madzia. — Więc one są bez opieki...
— Opiekuje się niemi potrochu każda z nas. Ażeby im jednak zapewnić byt nieco pewniejszy, potrzeba z dziewięćset rubli rocznie, a takiej sumy obecnie nie posiadamy...
— Owszem, taka suma będzie — odezwał się głosik zmieniony i drżący.
— Skąd?... Co?... — zaszemrano w sali.
— Jest osoba, która dostarczy dziewięciuset rubli rocznie — już płaczliwym tonem dodał ten sam głosik.
— Panna Solska płaci złoty za karę — odezwała się ze złością panna Papuzińska.
— Członek Solska płaci karę — szybko powtórzyła panna Howard. — My zaś, szanowne uczestniczki, uczcijmy jej szlachetny dar przez powstanie...
Rozległ się hałas rozsuwanych krzeseł i wszystkie panie (z wyjątkiem panny Papuzińskiej i pani Kanarkiewiczowej) powstały, kłaniając się i uśmiechając w kierunku okna, gdzie kryła się za firanką panna Solska.
— To nie ja... to mój brat... — protestowała Ada.
— Niech się członek nie zapiera — zgromiła ją panna Howard. — Wreszcie, nasze towarzystwo nie przyjmuje darów od mężczyzn...
— Proszę o głos — nieśmiało odezwano się w sąsiedztwie manekina do upinania sukien.
— Dyskusja zamknięta! — odparła panna Howard, nie chcąc powiększać zakłopotania Ady. I czytała dalej:
Członek Papuzińska zaproponowała wysłanie kilku młodych panien do uniwersytetów zagranicznych...
— Tego wymaga honor społeczeństwa!... — wykrzyknęła panna Papuzińska. — Bo podczas gdy w Ameryce kobiety już są lekarzami, adwokatami, pastorami, u nas niema nawet kobiety-lekarza...
— Ani funduszów na wykształcenie — wtrąciła panna Howard.
— Więc zamknijcie waszą bankrutującą pracownię kaftaników trykotowych — zawołała panna Papuzińska.
— Zapewne!... I wypędźmy na bruk dwadzieścia dziewcząt, które wydarłyśmy rozpuście, ażeby im dać pracę — rzekła panna Howard.
— Kosztują nas trzydzieści rubli tygodniowo...
— Ale mamy już gotowych trzysta pięćdziesiąt kaftaników, co znaczy siedemset rubli kapitału.
— Kaftaników, których nikt nie kupuje...
— Jakto nikt?... — wybuchnęła panna Howard. — Niech powie członek Wyskoczyńska, ile w tym tygodniu sprzedaliśmy kaftaników?...
— Dwa — cicho odezwała się z pod ściany osoba w średnim wieku.
Panna Howard zapaliła się.
— Nie sprzedajemy kaftaników, bo w naszych kobietach nie wzbudziło się jeszcze poczucie solidarności, ani nawet godności... Bo uczestniczki tego towarzystwa, zamiast propagować ideę, szkodzą jej złośliwemi krytykami. Jakto, w kraju, mającym siedem miljonów ludności, nie może rozejść się kilkaset kaftaników trykotowych?...
— Proszę o głos — odezwano się znowu z pod manekina.
— Czy w tej kwestji?
— Nie.
— No, więc niech członek nie zabiera nam czasu — opryskliwie odpowiedziała panna Howard.
— Ja zawsze twierdzić będę — rzekła panna Papuzińska — że ważniejszem dla sprawy naszej jest wysłanie kilku kobiet do uniwersytetu, aniżeli utrzymywanie jakiejś dobroczynnej pracowni...
Wisząca lampa rzucała na salę krwawe blaski, ale nikt na to nie zważał.
— Protestuję przeciw uniwersytetowi — odparła pani Kanarkiewiczowa — bo każda kobieta sama może kształcić się jak najwyżej...
— Ucząc się napamięć encyklopedji — wtrąciła panna Papuzińska.
— Lepsze to, aniżeli gra na fortepianie bez taktu, albo śpiewanie, kiedy się nie ma głosu — rzekła pani Kanarkiewiczowa. — Ważniejszem od uniwersytetu jest zawiązać stosunki z kobietami wyższej cywilizacji. Dlatego proponuję, ażebyśmy wysłali kilka delegatek do różnych krajów Europy i Ameryki...
— Słyszałyśmy już o tem — sucho przerwała panna Howard. — Członek Brzeska ma nam zakomunikować jakiś projekt praktyczny. Członek Brzeska ma głos.
Kilka ubogich pań z pod pieca zaczęło szeptać między sobą.
Z poza firanki wysunęła się Madzia, zarumieniona jak wisienka.
— Proszę pań — mówiła, jąkając się — znam jedną nauczycielkę w Iksinowie, pannę Cecylję... Panna Cecylja skończyła instytut, nawet dostała cyfrę... Jest bardzo zdolna, ale... jest zniechęcona do świata.
— I ja mam prawo być zniechęcona — rzekła półgłosem panna Papuzińska.
— Więc proszę pań, panna Cecylja chciałaby zostać nauczycielką pensji w Jazłowcu... I dlatego zwracam się do towarzystwa, ażeby towarzystwo przez swoje stosunki wyrobiło miejsce pannie Cecylji (nazwisko powiem kiedy indziej) w Jazłowcu.
— Dzika pretensja! — zawołała panna Papuzińska. — Cóż my, kobiety postępowe, możemy mieć wspólnego z klasztornemi pensjami?...
— Jestem jak najbardziej przeciwna podobnym pensjom — rzekła panna Howard.
— Gdzie hodują się przesądy! — dodała panna Papuzińska.
— Należałoby raz na zawsze usunąć z naszych zebrań wnioski, dotyczące metafizycznych hipotez!... — dodała pani Kanarkiewiczowa.
Zawstydzona Madzia cofnęła się w głąb framugi.
— Ach, ty niedobra!... — szepnęła do niej Ada. — Dlaczegożeś mnie nic nie powiedziała o tej pannie Cecylji?
— Chciałam ci zrobić niespodziankę — odparła zmartwiona Madzia.
— Wracając do funduszów naszej bankrutującej pracowni kaftaników trykotowych... — mówiła panna Papuzińska.
— Chyba dlatego nazywasz ją pani bankrutującą, że powstała z mojej inicjatywy?... — ostro odparła panna Howard.
— Mało zajmują mnie instytucje pani — ciągnęła panna Papuzińska — a nierównie więcej fundusze... Otóż, po raz nie wiem który, radzę podnieść miesięczną składkę członków...
— Nigdy! — zawołała panna Howard. — Złoty na miesiąc może płacić każda kobieta, a przecież jesteśmy towarzystwem demokratycznem...
— I posiadamy około trzydziestu złotych miesięcznie...
— Ale gdyby wszystkie nasze kobiety należały do stowarzyszenia, miałybyśmy trzy miljony pięćset tysięcy złotych miesięcznie, czyli... zaraz... dwa razy trzydzieści pięć jest siedemdziesiąt, tak, miałybyśmy siedemdziesiąt siedem miljonów rocznie...
Nastała chwila ciszy.
— Co?... co?... co?... — zawołała pani Kanarkiewiczowa, przerabiając cyfry na papierze. — Miałybyśmy ledwie czterdzieści dwa miljony rocznie...
— Cóż znowu pani pleciesz? Dwa razy trzydzieści pięć jest siedemdziesiąt i dwa razy...
— Ależ, panno Howard, pani nie umiesz mnożyć...
— Ja nie umiem?... — zawołała panna Howard, zrywając się od stołu.
— Proszę, tu jest rachunek...
— Co mi tam pani rachunek!
— Tak... tak... tylko czterdzieści dwa miljony... — odezwały się głosy z rozmaitych kątów sali.
Panna Howard upadła na krzesło, przygryzając wargi.
— Pani chciałabyś narzucić swoją wolę nawet tabliczce mnożenia — wtrąciła panna Papuzińska.
— Proszę o głos!... — odezwano się jeszcze raz z pod modelu do upinania sukien.
— Członek Siekierzyńska ma głos.
— Lampa strasznie kopci — odparła cicho członek Siekierzyńska.
Istotnie, krwawy płomień wiszącej lampy sięgał do połowy kominka, którego grzbiet ozdobił się aksamitnym grzybem. W całej sali unosiły się płatki sadzy, podobne do czarnych muszek.
— Ach, moja nowa suknia!...
— Wyglądamy jak kominiarze...
— Pyszna rzecz, te sesje!... Właśnie miałam wstąpić na raut...
— Dlaczego pani nie powiedziała o tem wcześniej? — rzekła z gniewem panna Papuzińska do wystraszonego członka Siekierzyńskiej.
— Regulamin zabrania.
— Co mi tam jakiś niedorzeczny regulamin, przez który zniszczyłam nowe rękawiczki...
— Członek Siekierzyńska — wtrąciła z mocą panna Howard — zasługuje na pochwałę, złożyła bowiem dowód, że zaczynamy uczyć się porządku...
Kilka panien roześmiało się, inne uczestniczki zaprotestowały.
— Ależ pani swojem pojęciem o porządku przerobi nas na gromadę pomywaczek!... — zawołała pani Kanarkiewiczowa.
Tymczasem gospodyni przykręciła lampę, ale uczestniczki zaczęły się rozchodzić.
— Za pozwoleniem — odezwała się skromnie panna Czerwińska — jakże będzie z naszemi pracownicami? Bo już na przyszły tydzień nie mamy dla nich ani na żywność, ani na dzienną płacę.
— Cóż wielkiego — odparła panna Howard. — Na żywność wychodzi dwa ruble dziennie, a na płacę trzy. Złóżmy zaraz, co która może, a resztę zbierzemy w ciągu tygodnia, u znajomych. Oto pięć rubli... Przecież kiedyś zaczną kupować kaftaniki.
Panna Howard położyła na stole papierek, inne uczestniczki z rezygnacją zaczęły sięgać do portmonetek, albo szeptać gospodyni:
— Ja przyszlę jutro rubla...
— Ja przyniosę pięć złotych we środę...
Niektóre kładły na stole złotówki; było jednak widoczne, że ciężko rozstawać się im nawet i z tym małym grosikiem.
Ada nieśmiało zbliżyła się do panny Howard i, zarumieniona, coś szepnęła jej do ucha.
— Niech członek Solska mówi głośno — zawołała panna Howard. — Moje panie, możecie cofnąć składki, ponieważ członek Solska zakupuje wszystkie gotowe kaftaniki... Jest to wysoce pocieszający fakt, który dowodzi, że naszym kobietom nareszcie zaczynają się otwierać oczy...
— Ciekawam, co panna Solska zrobi z trzystu pięćdziesięcioma kaftanikami? — zapytała drwiącym tonem panna Papuzińska.
— Zapłaci siedemset rubli i na pół roku zapewni byt naszym pracownicom — odpowiedziała wyniośle panna Howard.
— A sprzedażą kaftaników zajmie się sama?
— Kaftaniki mogą zostać na składzie — cicho odezwała się Ada.
— Wierzę pani, że wolałabyś dodać jeszcze siedemset rubli, byle cię nie obdarowano tym stosem rupieci, który nas do rozpaczy doprowadza — odparła zgryźliwie panna Papuzińska.
Uczestniczki zaczęły zbierać ze stołu swoje pieniądze. Im zaś która miała mniej do wzięcia, tem większą radość było widać na jej twarzy. Tylko panna Howard nie tknęła swoich pięciu rubli, a gdy jedna z pań podała jej papierek, panna Howard rzekła obojętnie:
— Niech to zostanie w kasie.
Znalazłszy się z Madzią na ulicy, Ada była zachwycona.
— Ach, droga Madziu — mówiła, ściskając ją za ręce — jakżem ci wdzięczna!... Bo gdyby nie ty, nigdybym się tu nie wpisała, nawet nigdyby mi to na myśl nie przyszło... Dziś dopiero zaczynam żyć... widzę jakiś cel... jakąś uczciwą pracę. Cóżto za zacne kobiety, z wyjątkiem paru krzykaczek...
— Nie podoba ci się panna Howard? — zapytała Madzia.
— Ależ przeciwnie. Ona zawsze była dziwaczką, ale w gruncie dobra kobieta. Tylko te jej dwie pomocnice, Boże!... Ale, ale — dodała nagle — wiesz, Madziu, że gniewam się na ciebie? Jak mogłaś prosić obcych pań o poparcie dla twojej przyjaciółki, nie wspomniawszy mi o niej ani słówka? Przecież my mamy w Jazłowcu takie stosunki, że ją natychmiast przyjmą. A tu, słyszałaś, jak ci odpowiedziano...
— Nie śmiałam nadużywać twojej dobroci — odparła zmieszana Madzia.
— Ach, nie śmiałaś nadużywać dobroci!... Więc w taki sposób przemawiasz do mnie?... Dajesz nam codzień i co godzinę jałmużnę ze swej osoby, wniosłaś radość do naszego domu, a sama nie przyjmujesz najmniejszej usługi, nawet dla twoich znajomych. Więc to tak?...
— No, nie gniewaj się, Adziuś, już nigdy tego nie zrobię.
Wsiadły w dorożkę, która lekkim truchtem odwiozła je do domu.
— Pamiętaj, Madziu, pamiętaj i już nie rób z nami tak źle — mówiła Ada. — Ty nawet nie przeczuwasz, jaką to dla mnie było przykrością... Pamiętaj, że nasz dom, to twój dom i że każdy człowiek, który ciebie obchodzi, nas obchodzi... Zapamiętaj to sobie, Magduś, bo inaczej krzywdę wyrządzisz ludziom, którzy wiele ci zawdzięczają i bardzo kochają.
Uściskały się w dorożce i powróciła zgoda.
— A do tej panny... jakże ona?...
— Cecylja.
— Do panny Cecylji napisz, że miejsce ma i tylko musi zaczekać parę tygodni...
— A jeżeli nie wakuje teraz posada nauczycielki? — zapytała Madzia.
— Moja droga — odparła Ada ze smutnym uśmiechem — wszędzie i zawsze znajdzie się miejsce dla tego, za kim przemawia Solski. Ja dopiero dziś zaczynam rozumieć potęgę stosunków i pieniędzy. Ach, straszna to siła!... A jeszcze Stefek mówi, że znajdują się ludzie, gotowi padać na twarz przed każdym workiem pieniędzy, choćby z nich nie odnieśli pożytku.
Madzia ze zdumieniem przysłuchiwała się przyjaciółce. Nigdy Ada nie była tak ożywiona, nigdy w jej głosie nie było tego tonu pewności, co dziś. Widać, że sesja otworzyła przed nią nowe horyzonty, a może tylko dała jej sposobność zakosztowania potęgi majątku.
„Tysiąc sześćset rubli rzuciła w ciągu jednego wieczora... Stworzyła schronienie dla trzech starych nauczycielek i utrzymanie dla dwudziestu ubogich dziewcząt“ — myślała Madzia i patrząc zboku na twarz Ady, co chwilę oświetlaną błyskami latarni ulicznych, pierwszy raz wobec niej doznała uczucia bojaźni czy wstydu.
„To naprawdę jest wielka pani... Ja naprawdę znam wielką damę, której jedno słówko zapewnia byt kilkudziesięciu osobom!... Ale, co ja robię przy niej? Poco ja się tu dostałam, nauczycielka, córka lekarza?... Ha, zapewne poto, ażeby służyć innym... Chociaż wolałabym, ażeby to już się skończyło...“
Dotychczas Madzia w wyobraźni swojej stała na jednym poziomie z panną Solską: były przyjaciółkami od szkolnej ławy. Dziś uczuła, że ów grunt wspólny pomiędzy nią i Adą zaczyna pękać, a ich stanowiska rozchodzić się.
„Może ona myśli — mówiła do siebie stroskana Madzia — że i ja upadnę na twarz przed workiem pieniędzy?...“
Dorożka stanęła obok bramy pałacu, do którego Ada weszła uradowana, Madzia smutna. Jeszcze nigdy ten gmach nie przygniatał jej, jak dziś, swoim ogromem; nigdy piękne pokoje nie wydały się bardziej obcemi; nigdy nie czuła tego wstydu wobec wygalowanej służby, co dziś.
„Lokaje, pokojówki, salony ze złoconemi ścianami, palisandrowe sprzęty!... To nie mój świat, nie mój... nie mój...“ — myślała Madzia.
Na drugi dzień, w południe, ciocia Gabrjela zaprosiła do siebie Madzię. Ady nie było, ale był pan Stefan.
— Czy wie pani, co w tej chwili robi moja siostra? — zapytał.
— Zdaje mi się, że wyjechała do miasta... — odparła Madzia.
— Tak. Pojechała między naszych kuzynów i znajomych zbierać podpisy na założenie instytucji, opiekującej się staremi nauczycielkami...
Solski zająknął się, lecz po chwili mówił dalej:
— Jeżeli projekt ten uda się, moja siostra będzie miała udział w utworzeniu szlachetnej instytucji... Spełni dobry czyn, obywatelski... Ona to rozumie i czuje się bardzo szczęśliwą... Ani ciotka, ani ja nigdy nie widzieliśmy jej tak uradowanej.
Wszystko to zawdzięczamy pani — ciągnął Solski. — Zagranicą lekarze przepowiadali Adzie ciężką chorobę nerwową, jeżeli nie znajdzie celu w życiu... No i pani wprowadziła ją na tę drogę... Ada będzie szczęśliwa, a my — spokojni o nią. Wszystko to dzięki pani, która stajesz się opiekuńczym aniołem tego domu...
Madzia słuchała bez tchu, nie śmiejąc spojrzeć na niego.
— Dziękuję pani, dziękuję... — rzekł, mocno ściskając jej rękę.
— Ale nie przypuszczałam, że panna Brzeska jest tak gorącą apostołką emancypacji — wtrąciła ciotka Gabrjela.
— Ja?... — spytała Madzia.
— Ludzie mówili to zawsze, a fakta choćby dziś... Powiedz, Edyto — zwróciła się ciotka do swej panny do towarzystwa — czy nie słyszeliśmy, że panna Brzeska jest zapaloną emancypantką?
— Ależ tak — potwierdziła panna. — Tak utrzymuje cała Warszawa...
— Mniejsza o to — przerwał Solski. — Jeżeli takiemi są emancypantki, a choćby tylko trzecia część ich, zapisuję się do ich stronnictwa. Mam jednak z panią inny rachunek — zwrócił się do Madzi. — Wczoraj zrobiła pani przykrość mojej siostrze... Pani wie, o czem mówię... Otóż mamy prośbę do pani. Ile razy ktoś z bliskich, albo choćby tylko znajomych pani, będzie potrzebował zajęcia, czy poparcia, niech pani zrobi nam zaszczyt i najpierwej — zwraca się z żądaniem o pomoc do siostry, albo do mnie...
— Proszę pana, czy ja mogę robić coś podobnego?... — odparła Madzia. — Ja przedewszystkiem za mało znam ludzi... A powtóre — dom państwa nie może być przytułkiem moich znajomych...
— Szlachetna duma!... — szepnęła panna Edyta, z zachwytem patrząc na Madzię.
Solski niecierpliwie machnął ręką.
— Zaraz pani wytłomaczę moją prośbę ze stanowiska kapitalisty. My, ludzie majętni, niezawsze mamy rozum, ale jedno wiemy, że gdy otaczają nas uczciwi, nasze majątki są pewniejsze i dają większy procent. Czy uznaje pani tę zasadę?
— Zapewne... Zresztą nie znam się na tem — odpowiedziała Madzia.
— Otóż widzi pani... Ja dzisiaj potrzebuję wielu ludzi do cukrowni, może niezawsze fachowych, ale uczciwych. A wierzę niezachwianie, że jeżeli pani zarekomendowałaby mi kogoś ze swoich znajomych, byłby to z pewnością człowiek uczciwy, bo przed hultajem ostrzegłby dobry instynkt, który pani posiada w wysokim stopniu. Panno Magdaleno — kończył, biorąc ją za rękę — mam parę... nawet kilka niezłych posad... Gdyby więc ktoś bliski pani potrzebował, zrób nam tę łaskę... i rozporządzaj nami...
Madzi przyszedł na myśl własny ojciec lekarz i brat technolog. Ale jednocześnie uczuła, że tych ludzi nie może zalecać Solskiemu.
Więc, podziękowawszy za obietnicę, odpowiedziała, że gdyby kto z jej znajomych zgłosił się z prośbą, nieomieszka zawiadomić Solskiego.
Pożegnała ciocię Gabrjelę, pana Stefana i starą damę i wróciła do siebie. Wpół godziny później wpadła do niej zawinięta w szal, z miną tajemniczą, panna Edyta i oglądając się na wszystkie strony, rzekła dramatycznym szeptem:
— Niema nikogo?
— Nie — odpowiedziała Madzia.
Panna Edyta schwyciła ją w objęcia i tuląc do serca, mówiła cicho, ciszej, aniżeli szelest skrzydeł motylich:
— Wybornie... cudownie postawiłaś się, drogie dziecię, wobec pana Stefana i ich wszystkich... Oszaleje... straci rozum!... Tak ciągle postępuj: niczego nie żądaj, wszystko przyjmuj chłodno, obojętnie, jakbyś robiła łaskę... Tym sposobem zdobędziesz niezachwiane stanowisko...
Dajże mi twego rozkosznego buziaka i... pamiętaj o moich radach!...
To powiedziawszy, dama do towarzystwa wymknęła się z pokoju, w sposób równie tajemniczy, jak do niego weszła.



XV.
ODGŁOSY Z INNEGO ŚWIATA.

— Proszę pani, przyszła pani Arnold.
— Dawno?
— Czeka z kwadrans.
Taką wiadomość na schodach udzieliła pokojówka Madzi, powracającej z miasta.
— A panna Ada jest?
— Nie. Pani wyszła o jedenastej do tych tam robotnic...
Madzia szybko wbiegła do swego mieszkania, ale ani w saloniku, ani w gabinecie nie zastała pani Arnoldowej. Dopiero, gdy zajrzała do pokoju Ady, którego drzwi były otwarte, za portjerą spostrzegła panią Arnold, z notatnikiem i ołówkiem w ręku. Amerykanka przypatrywała się portretom rodziców Ady, zawieszonym naprzeciw łóżka i — jak zdawało się Madzi — przerysowywała je.
„Ci Amerykanie mają zwyczaj wszystko notować!“ — pomyślała Madzia.
Na szelest jej kroków pani Arnold odwróciła się i szybko zamknęła notatnik.
Potem, nie tłomacząc się z obecności w pokoju Ady, przeszła do saloniku Madzi.
— Chciałam z panią rozmówić się o ważnych rzeczach — rzekła pani Arnold po francusku. — Ale proszę nie szydzić ze mnie, co zresztą byłoby naturalne w kraju, gdzie ludzie nie wierzą w świat duchów, albo wcale nie zajmują się nim.
Madzia słuchała, usiłując zapanować nad zdziwieniem. Pani Arnold usiadła na kanapce, schowała notatnik i mówiła dalej:
— Od pewnego czasu weszłam w stosunki z nieboszczką... z matką Heleny i pana Kazimierza...
Madzia otworzyła oczy. Wiedziała, że pani Arnoldowa jest spirytystką; głośne to było w Warszawie. Ale dotychczas nie prowadziła z nią rozmowy o tych kwestjach.
— Przykry to dla mnie stosunek duchowy — ciągnęła pani Arnold — nie dlatego, ażebym była zazdrosna o przeszłość mego męża, o nie!... Ale ta nieszczęśliwa bardzo cierpi i żąda czegoś ode mnie, czego zrozumieć nie mogę...
— Cierpi?... — powtórzyła Madzia.
Pani Arnold machnęła ręką.
— Ach, jest to jeden z najokropniejszych stanów, w jakim może znaleźć się dusza... Wyobraź sobie pani: ona biedaczka nie zdaje sobie sprawy z tego, że umarła...
Madzię dreszcz przebiegł.
— Jakto?... Więc cóż może się jej zdawać?...
— Zdaje się jej, że jest w domu zdrowia, gdzie nietylko gwałtem ją zatrzymują, ale nawet nie przepuszczają wiadomości o dzieciach. Stąd wyrodził się w niej nadzwyczajny niepokój.
Madzia przeżegnała się. Zdania, przed chwilą wypowiedziane, były tak nowe dla niej, że mogła posądzać panią Arnold o mistyfikację, albo o obłąkanie. Lecz Amerykanka mówiła w sposób naturalny, z odcieniem współczucia, jak osoba, która opisuje fakt, nie mający w sobie nic dziwnego.
— Pani odwoziłaś nieboszczkę w dniu opuszczenia przez nią pensji?... — spytała pani Arnold.
— Ja... Ale tylko przez jedną ulicę... Mówiła, że wyjeżdża na parę dni... — Zresztą, wszyscy o tem odprowadzeniu wiedzieli, nie kryłam się... — tłomaczyła się wylękniona Madzia.
— Nieboszczka uważała panią, jakby za drugą córkę, kochała panią...
— Tak... dosyć lubiła mnie.
— Nie wiem, czy nawet nie wspomniała kiedy, że pragnie, ażeby jej syn ożenił się z panią?
Madzia zaczerwieniła się i zbladła. Tchu jej zabrakło.
— Nigdy... nigdy!... — odparła zduszonym głosem.
Pani Arnold przypatrzyła się jej z uwagą i mówiła dalej spokojnie:
— Nie zrobiłaby pani świetnej karjery, ale mniejsza o to. Jak duży majątek zostawiła nieboszczka?
— Żadnego... — odpowiedziała Madzia.
— Czy tylko nie mylisz się pani? Helena ma kilka tysięcy rubli, złożonych w banku, a pan Kazimierz nie ma wprawdzie nic, bo stracił, ale znowu spodziewa się jakiejś sumy po matce. Tak przynajmniej mówi memu mężowi, od którego pożycza pieniądze. Więc majątek został...
— Proszę pani, nic nie zostało — zaprzeczyła Madzia. — W jesieni, zaprzeszłego roku, pani Latter pożyczyła od Ady sześć tysięcy rubli... Wreszcie, zdaje mi się, iż opuściła pensję z tego powodu, że brakło jej pieniędzy. Pozostałe długi uregulował pan Solski, albo Ada...
Pani Arnold sposępniała.
— W takim razie — rzekła półgłosem — i mój mąż musiał im coś dać... No, dzieci jego żony...
Potem, biorąc Madzię za rękę, rzekła podniecona.
— Na moją wiarę zapewniam panią, że nie żałuję ani tego, co mąż zrobił dla nich, ani tego, że Helena mieszka u nas. Gdzież ma mieszkać — u brata?... Dochody nasze w tym kraju są tak znaczne, że możemy wiele wydawać, i jeszcze coś zostanie dla mego Henrysia. Ale rozumiem przyczynę niepokoju nieboszczki: jej dzieci są na łaskawym chlebie, a to musi ranić serce matki.
Madzia uczuła na twarzy rumieniec.
— I niech pani doda — mówiła Amerykanka — że nie widać końca tego stanu rzeczy. Pan Kazimierz jest próżniak i hulaka, nad którym wisi jakaś przykrość, czy niebezpieczeństwo (ostrzegły mnie o tem duchy); a Helena, mogąc zrobić świetną karjerę, burzy ją własnemi rękoma. Proszę pani, pan Solski, choć niedowiarek, ale człowiek nietuzinkowy. Bogaty, wysoka inteligencja (ma nawet zdolności do interesów, jak zapewnia mąż), a nadewszystko szalenie kochał Helę. Patrzyłam na to... wulkan!... Ale dziś widzę zmianę. Jeszcze i dziś, kiedy znajduje się przy niej, poszedłby za nią do piekła; niemniej — nie jest to już tamta miłość.
— Hela niepotrzebnie drażni go, kokietując innych panów — wtrąciła zmartwiona Madzia.
— To jeszcze byłoby mniejsze — mówiła pani Arnold. — Ale pan Solski ma za dużo rozumu i uczucia, ażeby od swej żony nie żądał jakiejś wiary, miłości dla ludzi, ideału... Tymczasem dla Heleny podnioślejsze sprawy nie istnieją, ona drwi z nich. A ponieważ jest za dumna, ażeby chciała udawać, więc z panem Solskim postępuje nieledwie w cyniczny sposób. „Ja dam ci moją piękność, a ty mi dasz twój majątek i nazwisko“ — oto jej dewiza!... Pan Solski niezupełnie wierzy w to, posądza ją o pozowanie; niemniej zniechęca się i może całkiem opuścić.
— Pani nie zwracała jej uwagi na to? — zapytała Madzia.
— Próbowałam, ale bez skutku. Zresztą, nie śmiem przynaglać do małżeństwa, ażeby nie sądziła, że żałuję jej domu. A tu czas płynie i swoje robi. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa i pan Solski, który dziś, odpowiednio zachęcony, możeby się ożenił, jutro straci do niej sympatję.
— Oni już byli narzeczonymi i zerwali — rzekła Madzia.
— Takie zerwanie nic nie znaczy. Piękne kobiety mogą się drożyć; na mężczyzn działa to zbawiennie. Tylko — nie należy przeciągać struny.
Madzia patrzyła na nią pytającym wzrokiem. Pani Arnold, spostrzegłszy to, rzekła:
— Otóż na czem polega moja prośba do pani. Ja Heli nie mogę mówić ani o zamążpójściu, ani o niepokojach jej matki. Niech więc pani rozmówi się z nią jako przyjaciółka...
— Pani Latter bardzo życzyła sobie tego związku i bardzo cierpiała, dowiedziawszy się o zerwaniu.
— Otóż to. Może nawet zerwanie stało się jedną z pobudek jej śmierci... Zwracam nareszcie uwagę, że pani w delikatnej formie może Heli wspomnieć o tem, co Solscy zrobili dla nieboszczki... Gdy w sercu Heleny obudzi się wdzięczność i nieco obawy o jutro, wówczas inaczej zacznie traktować pana Stefana...
Temat rozmowy został wyczerpany i pani Arnoldowa wróciła do kwestji spirytyzmu. Ubolewała, że w tym kraju klasy oświecone i majętne za mało dbają o świat duchów, a jako przykład, postawiła Adę, która więcej zajmuje się rzeczą tak materjalną jak mikroskop, albo tak doczesną jak stowarzyszenie kobiet, aniżeli przyszłością własnej duszy i obecnem położeniem swoich rodziców.
— Niech ją pani przekona, a będzie z niej gorliwa apostołka — rzekła Madzia.
Pani Arnold patrzyła w jakiś nieokreślony punkt i kiwała głową.
— Droga pani — odparła — wiele ja myślałam, ażeby bodaj tę jedną rodzinę nawrócić do prawdziwej wiary, bo ludzie majętni, światli i wpływowi dużo dobrego mogliby zrobić bliźnim. Ale — jak ich przekonać?... Duchy nie są naszymi sługami i nie przychodzą na każde zawołanie. My, pośrednicy między tym a tamtym światem, niezawsze rozumiemy ich głos, więc możemy się mylić. Nieraz potrzebne nam są środki czysto ziemskie, pomoc ludzi, a ci, niezawsze, o! niezawsze godni są zaufania... Wierz mi, pani, że gdyby nie poczucie obowiązku, gdyby nie nadzieja, że religja nasza zmieni świat do gruntu, poprawi go i uszczęśliwi, wierz mi pani, wyrzekłabym się mego powołania. Jakież ono ciężkie!... Same stosunki z duchami zadają dużo cierpień... Gdy zaś, jako istoty niedoskonałe, potkniemy się, ileż spada na nas drwin i obelg?... A jak to przeszkadza rozszerzaniu się wiary, pomimo jej prawdziwości!
Żegnając się, pani Arnold zapytała Madzi:
— Pani dawniej zna pana Zgierskiego; czy to jest dobry człowiek?
— Czy ja wiem?... Zdaje się, że tak...
— Człowiek zręczny i umiałby być użytecznym, ale... on tak prędko nawrócił się, że aż się waham... A pani Edyta, która mieszka u ciotki państwa Solskich, czy nie jest osobą interesowną?
— Tego nie wiem.
— Można ufać temu, co ona mówi?
— Prawie, że nie znam jej — odparła zakłopotana Madzia.
— Oto widzi pani, jak trudno zebrać między ludźmi najprostszych informacyj! — westchnęła pani Arnold. — A przecież nie mogę zapytywać ducha Cezara o opinję o Zgierskim, albo Marji Antoniny o panią Edytę...
No, dowidzenia — rzekła, mocno ściskając Madzię za rękę. — Sądzę, że nie mam potrzeby prosić panią o oględne posługiwanie się wiadomościami, których udzieliłam. Dzieciom niewszystko można mówić o ich matce, ani profanom o trudnościach, z jakiemi musimy walczyć my, pośrednicy. Nie tracę też nadziei, że wkrótce i panią zobaczymy między poświęconymi. Duchy nieraz dawały mi to do zrozumienia. No — adieu!...
Po odejściu gadatliwej Amerykanki, Madzi przez kilka chwil zdawało się, że ona jeszcze mówi. Pokój krążył jej przed oczyma i zaczęła się lękać, sama nie wiedząc: czy duchów, czy pustych salonów, które ją ze wszystkich stron otaczały.
„Boże!... — myślała, chwytając się za głowę. — Dusza, która nie wie o tem, że już opuściła ciało, i wyobraża sobie, iż jest w domu zdrowia!...“
Przypomniała sobie postawę i fizjognomję pani Arnoldowej. Obłąkana, czy mistyfikatorka? Ale gdzież tam! Zwyczajna, dobra kobieta, trochę wielomówna, która z najgłębszą wiarą opowiadała swoje przywidzenia, czy widzenia...
„Skąd znowu przyszło jej do głowy, że pani Latter chciała mnie wydać za swego syna?... Druga córka!... No, mogła jej coś powiedzieć Hela... W każdym razie dziwna ta apostołka przypomniała mi mój obowiązek. Hela musi... musi wyjść za pana Stefana...“
Gdy tak myślała, stanął jej w pamięci pan Stefan, prawie piękny mimo swej brzydoty, a imponujący naturą energiczną, szlachetnością, zresztą uprzejmością dla niej.
„Arnoldowa ma słuszność, mówiąc, że gdy pan Stefan jest przy Heli, wówczas znajduje się pod jej wpływem. Ile razy sama to widziałam... Ach, nieznośny kobieciarz... Jak on nawet na mnie spogląda!... Zresztą Ada nie ukrywa tego, że on wybucha wobec każdej kobiety... Rozumie się, że gdy Hela zechce, będzie go miała. I tak stanie się najlepiej...“
Cicho westchnęła i usiłowała nie myśleć o panu Stefanie. Cóż ją obchodził pan Stefan? Szanuje go, podziwia i na tem koniec. Ale jaki on szlachetny, jaki wspaniały w swoich porywach, a jaki dobry, gdy hamuje się, ażeby nie umizgać się do Madzi, która jest przecie gościem jego siostry. Nie dziw, że arystokratyczne panny radeby go odciągnąć od Heleny. Ale on musi zostać mężem Heleny... Niczyim tylko Heleny, naprzekór wszystkim pannom z towarzystwa... Ona przecież także arystokratka z upodobań, z postawy, a nadewszystko z piękności. Któraż jej dorówna, choćby najbardziej utytułowana?



XVI.
PAN ZGIERSKI WCHODZI.

W kilka dni na rogu ulicy Marszałkowskiej i Królewskiej, z ciężkiego szafirowego tramwaju wyskoczył pan Zgierski i, jak duża piłka, zatoczył się prawie pod nogi Madzi. Kłaniał się szeroko, ocierał pot z łysiny i mówił:
— Jakie szczęście, że panią tu spotykam!... Już nawet chciałem złożyć pani w jej mieszkaniu najgłębsze uszanowanie... Czy nie idzie pani przez Saski ogród?...
— Owszem, mogę pójść.
— Zawsze ta sama dobroć. Co za gorący dzień!... Nie chce się wierzyć, że dopiero jesteśmy w kwietniu. Ogród wydaje mi się chłodniejszym niż ulica; wreszcie wiosenny krajobraz jest dla pani najwłaściwszem otoczeniem. Czy uważa pani, że tu i owdzie już przezierają jasno-zielone listki trawy?... I pączki... słowo honoru!... Malutkie, zaledwie pączusiami nazwać je można, ale już są. A niebo?... Proszę pani — taki błękit... I tych kilka obłoków białych jak łabędzi puszek, którym panie zasłaniają szyjki podczas balów... Cudownie pani dziś wygląda, tak... jak zwykle, bo trudno mi o ściślejsze porównanie. Nie wiem, czy to wpływ wiosny, czy widok pani, ale czuję się odrodzonym...
— Pan ma do mnie interes? — przerwała Madzia.
— A zawsze ta sama skromność — mówił Zgierski, słodko uśmiechając się i pieszcząc ją bystremi oczkami. — Tak, interes i to niejeden...
— Zaciekawia mnie pan.
— Przedewszystkiem osobisty. Ile razy widzę panią, choćby w przelocie, w pierwszej chwili doznaję czegoś przykrego, jakby uczucia wstydu, że jednak ja jestem zły... Ale wynagradzają mi to chwile następne: czuję bowiem, że stałem się jakby lepszy.
Mówił tak gorąco a delikatnie, z tak głębokiem przekonaniem, że zakłopotana Madzia nie mogła się na niego gniewać.
— A ten drugi interes? — spytała z lekkim uśmiechem, dodając w myśli:
„Zabawny komplimencista!...“
— Drugi interes jest nie mój i dlatego poważniejszy — odparł, zmieniając ton. — Chodzi o kogoś, kto panią interesuje...
— Domyślam się, o Helę... O, pan może przypuszcza, że ja zapomniałam naszej umowy!... Wtedy u państwa Korkowiczów.
— Naszej umowy?... — zdziwił się Zgierski.
— Mieliśmy pracować nad ustaleniem jej przyszłości, a ja zaraz zgadłam, że chodzi o nawiązanie małżeństwa z panem Stefanem, które Hela tak niebacznie potargała... Ale mam nadzieję, że to się zrobi...
— Co?... Małżeństwo panny Heleny... Z jakim panem Stefanem?... bo i ja jestem Stefan. Ale jeżeli mówi pani o małżeństwie panny Heleny z panem S... to, wybaczy pani, ale ja o tem nie myślałem.
— Ależ pamiętam słowa pańskie: musimy zająć się przyszłością tych dwojga dzieci, to jest Helenki i jej brata...
— Ja?... — pytał zdumiony Zgierski, stając w alei i kładąc rękę na piersi. — Z tych dwojga dzieci, jak pani je nazywa, panna Helena interesuje się teraz, naturalnie po swojemu, młodym Korkowiczem. A zaś pan Kazimierz, jest to utracjusz, który potrzebuje tylko pieniędzy, i impertynent, który za przyjacielskie uwagi płaci... najniewłaściwszemi odpowiedziami. Ja do tego planu, o którym pani mówi, ani myślę należeć... Chciałem zaś zakomunikować pani wiadomość ważną, dotyczącą naszego szlachetnego pana Stefana.
— Prawda, jaki szlachetny?... — powtórzyła Madzia z zachwytem.
— Ależ to nadzwyczajny człowiek!... To, pani, genjusz: inteligencji, charakteru, energji... To człowiek, który — poprostu — robi uszczerbek ludzkości przez to, że nie zajmuje jak najwyższego stanowiska. Umysł — serce — wola, a wszystko w wielkiej potędze — to jest, mojem zdaniem, pan Solski...
Zdawało się, że Zgierski, mówiąc to, z nadmiaru uniesienia, wzleci ponad Saski ogród.
— Ach, jak pan dobrze go ocenia!...
— Ale ile ja walk muszę staczać o niego — odparł Zgierski, wymownie spoglądając na Madzię. — Jakie się to pod nim doły kopią... Jakie intrygi...
— Co pan mówi?... — zawołała wylękniona Madzia.
— W tej chwili — prawił Zgierski zniżonym głosem — tworzy się spółka kapitalistów, która chce użyć wszelkich środków, ażeby pana S... odsunąć od cukrowni, na której zbudowanie już kazał zwozić materjały... Powiadają, że zabrał im pomysł, gdyż to oni mieli zamiar budować w roku przyszłym cukrownię w tej okolicy, a z panem S... zrobić kontrakt o dostawę buraków...
— Któż to są ci panowie?
— Kapitaliści, no... i zależna od nich arystokracja. Ludzie tacy nie znoszą, aby im kto wchodził w drogę, i nie cofają się przed niczem!... — dodał ciszej.
— Ależ to okropne — szepnęła Madzia, z przerażeniem wpatrując się w bystre oczki Zgierskiego, które w tej chwili skromnie przysłonił rzęsami.
— Ja, choć obcy panu Solskiemu, zapobiegam i będę zapobiegał katastrofie, o ile mogę...
— A cóż oni mu zrobią?
— Będą psuli roboty, buntowali robotników, podstawiali złe materjały, burzyli przeciw niemu sąsiadów i w rezultacie — doprowadzą go do bankructwa. Niech więc pani ostrzeże pana Solskiego, zresztą... nie wspominając mu o mnie...
— Co też pan mówi! — oburzyła się Madzia. — A któż lepiej może go informować, aniżeli pan?
— Jak się pani podoba — odparł lodowatym tonem pan Zgierski, ale czarne oczki jeszcze głębiej przysłonił rzęsami. — Pan Solski — dodał — o jednem nie powinien wątpić: że ma we mnie poświęconego człowieka, który, choć nieznany, będzie czuwał nad jego interesami i doniesie o każdej intrydze.
— Okropność! — westchnęła Madzia, zarówno przejęta niebezpieczeństwami, grożącemi Solskiemu, jak i poświęceniem Zgierskiego.
— Otóż i jesteśmy u kresu — rzekł jej towarzysz, znowu jak najniżej zdejmując kapelusz i schylając się do ziemi, o ile mu na ten wybryk pozwalały okrągłe formy. — Dziękuję pani za udzieloną mi chwilę szczęścia — westchnął — i polecam interes pana Solskiego.
Potem, biorąc ją za rękę i miłośnie patrząc w oczy, dodał:
— Panno Magdaleno, połączmy wspólne usiłowania, a nasz ukochany genjusz pokona wszystkie przeszkody...
Jeszcze jedno spojrzenie, jeszcze jeden ukłon, jeszcze jedno odwrócenie głowy i — pan Zgierski potoczył się jak bilardowa kula, gdzieś w nieznaną przestrzeń. Gdy zaś Madzia zniknęła mu z oczu, zawrócił w przeciwnym kierunku i filuternie oglądając się za damami, poszedł na kawę do pewnej cukierni. Tam codzień zgromadzali się panowie, czuwający, jak on, nad cudzemi interesami, pośrednicy w kupnie i sprzedaży, w udzielaniu pożyczek, robieniu nowych znajomości i zbieraniu informacyj o wszystkiem i o wszystkich, co tylko mogło przynieść dochód człowiekowi, mającemu skromne fundusze.
Wróciwszy do domu, wzburzona Madzia wpadła do pokoju Ady i zażądała, ażeby przyszedł pan Stefan. Gdy wezwany ukazał się, opowiedziała mu rozmowę ze Zgierskim.
— Ale czego pani taka wzruszona?... — odparł Solski, patrząc na nią z uśmiechem.
— Przecież grozi panu niebezpieczeństwo...
— I panią to obeszło?... — spytał Solski.
Madzia umilkła i zawstydziła się.
Brat i siostra przelotnie spojrzeli po sobie.
— Uspokój się, Madziuś — rzekła Ada. — Panowie ci nic nie zrobią Stefkowi... O ich pretensjach wiemy oddawna; zaś pan Zgierski widocznie ma do Stefana interes i dlatego cię nastraszył.
— Ale on jest bardzo życzliwy dla pana Solskiego — żywo odpowiedziała Madzia. — On bardzo trafnie scharakteryzował twego brata i mówił, że choć nieznany i obcy, jednak będzie czuwał... Bo go obchodzi człowiek niepospolity...
— Ach, ach!... — zawołał Solski, klaszcząc w ręce. — Pan Zgierski doskonale trafił. Muszę się z nim zapoznać.
— Czemże on jest? — spytała Ada.
— Zręcznym aferzystą, może trochę lepszym od innych — odparł brat. — Będzie mi znosił plotki, z których może się coś przyda, a ja — dam mu z pięćdziesiąt rubli na miesiąc. Tyle, ile brał procentów od nieboszczki Latterowej, co mu się niestety urwało!
Madzia słuchała nadąsana.
— Czy to gniewa panią?... — zwrócił się do niej Solski.
— Bo... pan nie ufa człowiekowi, który mówi o panu z największem uwielbieniem...
— Ależ ufam, ufam! — odparł Solski. — Jeżeli zapewni mnie pani, że Zgierski ma skrzydełka cherubina, gotów jestem nawet i w to uwierzyć. — Zresztą — kiedyś poznamy go bliżej.
Pożegnał obie panny i nucąc, poszedł do swego gabinetu.
Ada jakiś czas przypatrywała się Madzi. Potem usiadła przy niej i objąwszy ją wpół, spytała:
— Powiedz mi, ale szczerze, jak najszczerzej: co myślisz o Stefanie?
— Myślę to, co dziś słyszałam od Zgierskiego, że twój brat posiada wszystkie zalety w najwyższym stopniu: umysł — serce — wolę... I jeszcze, że jest najszlachetniejszym człowiekiem, jakiego znam — odpowiedziała Madzia tonem głębokiego przekonania.
Ada ucałowała ją.
— Dobrze, bardzo dobrze, że tak myślisz — rzekła, tłumiąc westchnienie.
— I dlatego, powiem ci — prawiła Madzia — taki człowiek powinien być szczęśliwym... My wszyscy mamy obowiązek pracować nad jego szczęściem... I powiem ci, że on — powinien się ożenić...
— Masz słuszność — rzekła cicho Ada.
— I my obie, a z nami pani Arnold, musimy zrobić to, ażeby oni pogodzili się z Helą... Ona ma wady, ale któż jest bez wad?... Tymczasem panu Stefanowi taka właśnie żona potrzebna.
Ada cofnęła się i głęboko spojrzała w oczy Madzi.
— Ty to mówisz?... — spytała.
— Bo mam słuszność. Pan Stefan jest niepospolity człowiek, a i Helenka jest niepospolitą kobietą... Jaka ona piękna, zdolna, a jaka dumna!... Ja, powiem ci, nie kocham jej, nawet tak jak Cecylję, tę, której wyrabiasz posadę w Jazłowcu. Ale, mówię ci, że kiedy patrzę na Helenę, korzę się przed nią, bo czuję, że w tej kobiecie jest coś królewskiego. Prawda, że ona ceni tylko siebie, ale widocznie zna swoją wartość i ten czar, który bije od jej istoty.
Ada wstrząsnęła głową. W słowach i oczach Madzi było tyle szczerości, że niepodobna było wątpić o tem, co mówi.
— I nie przypuszczasz, że mogą być doskonalsze kobiety niż Hela? — spytała Ada.
— Może w wyższych towarzystwach, albo zagranicą — naiwnie odpowiedziała Madzia.
Panna Solska roześmiała się.
— Oj, ty, ty!... — rzekła i ucałowała ją po kilka razy.
Potem zaczęła jej opowiadać o sprawach towarzystwa kobiet. Że zapewne będzie ufundowane schronienie dla nauczycielek, a może kiedy i przytułek dla biednych matek. Że w pracowni trykotowych kaftaników jest trzydzieści pracownic i że damy z towarzystwa, zachęcone przez nią, kupiły szesnaście kaftaników. Że nareszcie ją, Adę, dziś zajmują tylko pracujące kobiety i biedne dziewczęta i że ona doznaje niekiedy wyrzutów sumienia z tego powodu, iż nieco zaniedbała swoje mchy i porosty.
— Wyobraź sobie, teraz nie robię nawet czwartej części obserwacyj, co dawniej — zakończyła zmartwiona panna Solska.
Minęły Wielkanocne święta, pamiętne dla Madzi, bo w tym czasie poznała kilka osób z rodziny Solskich. Wszyscy panowie starzy i w średnim wieku, więcej i mniej utytułowani, byli dla Madzi uprzedzająco grzeczni. Ale wiał od nich taki chłód, że dla biednej dziewczyny rozmowa z nimi była męką. Wyrzekłaby się bogactw i stanowiska, uciekłaby na pustynię, gdyby jej przyszło częściej widywać tych czcigodnych panów, którzy każdem słowem, spojrzeniem i ruchem okazywali, że jest im obcą, a nawet niemiłą.
Młodsze damy z towarzystwa udawały, że nie spostrzegają Madzi; zaś witając się z nią, lub żegnając, patrzyły na ścianę lub sufit. Tylko jakaś wiekowa pani rozmawiała z nią dość łaskawie przez parę minut, ale poto, ażeby powiedzieć z uśmiechem, że przekonania jej, Madzi, mają wielki wpływ na Adę, gdyż panna Solska żadną miarą nie dała się namówić na przyjęcie udziału w wielkotygodniowej kweście.
Trzeciego dnia Madzia powiedziała sobie, że jeżeli te wizyty i znajomości pociągną się dłużej, ona, pomimo całego przywiązania do Solskich, opuści ich dom. Jednocześnie przyszło jej na myśl, czy ci państwo w taki sam sposób postępowaliby z Heleną Norską i czy ona wytrzymałaby w ich towarzystwie? Wytłomaczyła sobie jednak, że panna Helena potrafi traktować ich zgóry i właśnie, między tak wyniosłymi ludźmi, znajdzie się w swoim żywiole.
— O, Helenka, to nie ja!...
Ale święta minęły, wizyty wielkich dam i panów skończyły się. Madzia wróciła do zajęć na pensji, gdzie ją otaczano coraz większym szacunkiem; Ada do towarzystwa kobiet, które, dzięki jej, wzrosło w liczbę członków i fundusze; pan Stefan do swoich narad nad cukrownią z przedsiębiorcami i technikami.
Tymczasem słońce coraz wcześniej wschodziło, później zachodziło, coraz wyżej podnosząc się na niebie. Miasto obeschło; ludzie włożyli wiosenną odzież; na ulicach zaczęto sprzedawać niebieskie przylaszczki, posypywane korzeniem fiołkowym; ogród Solskich pokrył się młodą trawą, a jego odwieczne drzewa pączkami, które tylko czekały na deszcz, ażeby się rozwinąć.
Pewnego dnia Solski wszedł do pokoju siostry i zastawszy Madzię, rzekł wesoło:
— Nareszcie zrobiliśmy układ z wielbicielem panny Magdaleny.
— Któż to taki? — spytała zarumieniona Madzia.
— Nie jedyny, ale jeden z gorętszych. Pan Zgierski.
— Jakież robi wrażenie? — wtrąciła Ada.
— Salonowiec, gładki i do znudzenia grzeczny. Wreszcie jest to człowiek, któremu nie potrzeba otwierać drzwi, bo sam otworzy, gdzie zechce.
Kręcił się po pokoju i strzelał z palców.
— Jesteś zadowolony? — spytała Ada.
— Jestem. To, zdaje mi się, gracz!... Wolę go mieć za sobą, niż przeciw sobie... To jest — za sobą nieradbym go mieć; raczej obok siebie. W każdym razie rekomendacja panny Magdaleny jest bardzo szczęśliwa. I jeżeli pani ma jeszcze kogo do zalecenia mi, a nawet kilku, czy kilkunastu, będę wdzięcznym.
— Nie... Pan już coś musiał słyszeć... Jestem pewna, że pan słyszał!...
— O kim? — spytał ciekawie.
— O panu Fajkowskim...
— Fajkowski?... Pyszne nazwisko. Czy ma skład tytoniu?...
— Ale gdzież tam, to aptekarz... prowizor apteczny...
— Niechże nam pani opowie o Fajkowskim, który tak chybił powołania — nalegał Solski.
— Ach, to cała historja — mówiła Madzia. — Pana Fajkowskiego poznałam w Iksinowie, gdzie był w aptece. To jest poznałam o tyle, że on kłaniał mi się, a ja jemu... Kłaniałam się, bo był dobry dla tej biednej Stelli, kiedy do nas przyjechała z koncertem, pamiętasz Ada?... (Ach, Boże, co się z nią dzieje... Pewnie biedaczka umarła)...
— Nowa historja — wtrącił Solski. — Ale cóż z tym panem Fajkowskim?
— Otóż — prawiła Madzia — pan Fajkowski przyjechał tu do apteki. (Wiesz, Ada, stracił tam miejsce, gdyż był lunatykiem i, wyobraź sobie, na pierwsze piętro łaził po rynnie do kuchni!)
— Aha — rzekł Solski — ale w Warszawie już nie jest lunatykiem?
— Nie wiem. Ale tu poznał się z nauczycielką od panny Malinowskiej, znasz ją, Ada, z Żanetą...
— Ona ma taką smutną minkę? — rzekła Ada.
— Już nie... A raczej — była jakiś czas wesoła, ale teraz jest jeszcze smutniejsza. Bo, wyobraź sobie, że poznali się z panem Fajkowskim, no — i pokochali się...
— To: no — jest paradne! Czy każda znajomość prowadzi do miłości, czy też tylko aptekarze mają taki przywilej?...
— Nie przeszkadzaj, Stefek! — zgromiła go siostra.
— Więc — mówiła Madzia — kochają się, ale pobrać się nie mogą, dopóki on nie będzie miał własnej apteki, albo lepszego miejsca, które wystarczyłoby dla dwojga. Zresztą Żaneta mówi, że gotowa jest dawać lekcje, byle się to już raz skończyło...
— Bah!... — wtrącił Solski.
— Ach, Stefek, nie przerywaj...
— Tymczasem, wyobraź sobie, co się dzieje. Onegdaj zaczepia mnie Żaneta, zapłakana, i mówi: „Moja Madziu, podobno pan Solski przy swojej cukrowni będzie miał doktora i aptekę. Spytaj się więc, czy biedny Fajkowski nie dostałby tam miejsca? To ogromnie zdolny aptekarz (mówiła Żaneta), on sam robi analizy. A jaki cichy, pracowity...“
— Oczywiście, już wyleczył się z lunatyzmu — mruknął Solski. — Rozumiem — dodał głośno — więc pani chce uszczęśliwić tę kochającą się parę?...
— Cóż ja mogę? — odparła zmartwiona Madzia, wzruszając ramionami.
— A ja mam temu panu Fajkowskiemu (dlaczego on się nie nazywa — naprzykład: Retortowski?), a ja temu panu mam oddać aptekę przy fabryce?
— Ach, gdyby pan to zrobił! — zawołała Madzia. — Oni tacy smutni, tak się kochają...
— Ada, siostro moja — rzekł uroczyście Solski, stając na środku pokoju — Ada, powiedz pannie Magdalenie, że jej protegowany, pan Fajkowski, już ma aptekę przy naszej fabryce. Ale pod warunkiem, ażeby poślubił zapłakaną pannę Żanetę... No, i rozumie się, ażeby mnie nie wyrzucili stamtąd nasi antagoniści...
Madzia, zamiast odpowiedzi, schwyciła Adę w objęcia i zaczęła całować ją po twarzy i rękach.
— Ada — rzekła półgłosem — powiedz twemu bratu, że jest aniołem...
I łzy zakręciły się w jej oczach, gdy spojrzała na pana Stefana.
Solski zbliżył się i pocałował Madzię w rękę.
— Pani to jesteś aniołem — odpowiedział — bo nietylko dajesz nam możność przyczyniać się do szczęścia ludzi, ale jeszcze myślisz, że robimy im łaskę. A tymczasem jest odwrotnie... Tak, tak — dodał — niech pobierają się zakochani, a my im pomagajmy...
— Właśnie Madzia i tobie chce pomóc do szczęścia — odezwała się Ada. — Przed świętami wciągnęła mnie do spisku, ażeby pogodzić cię z Heleną i, naturalnie, połączyć was...
— Ach, Ada! — zawołała przerażona Madzia, zasłaniając oczy. — Jak mogłaś powiedzieć coś podobnego?...
Na twarzy pana Stefana ukazał się wyraz przykrego zdziwienia.
— Pani tak radzi? — spytał po chwili namysłu. — Ha, może pani usłucham i w tym wypadku...
— Jakby to było dobrze! — szepnęła Madzia.
— Może, może... — odparł Solski. — Zobaczymy, o ile rada pani jest słuszną... Tymczasem pan Fajkowski dostanie aptekę przy fabryce.
Kręcił się jeszcze po pokoju i wyszedł chmurny.
— Czy pan Stefan obraził się na mnie?... — spytała Ady wylękniona Madzia.
— Cóż znowu?... Tylko widać przyszedł mu na myśl jego stosunek z Heleną i zasępił go. Ale to minie — odparła Ada.
— Jaki on dobry... jaki on szlachetny... jaki on święty!... — mówiła Madzia, tuląc głowę na ramieniu Ady.



XVII.
BRAT I SIOSTRA.

W domu Arnoldów panna Helena zajmowała duży, wesoły pokój, urządzony jak niegdyś u matki. W oknach wisiały te same firanki, u sufitu ta sama lampa z niebieskim kloszem, na podłodze stały te same sprzęty i sprzęciki, między któremi najokazalej wyglądało lustro, cieszące się największą sympatją właścicielki.
Na schyłku kwietnia, po południu, w pokoju tym znajdowała się panna Helena z bratem. Ona, posępna, siedziała na niebieskiej kanapce, przypatrując się swemu bucikowi, pan Kazimierz chodził rozgorączkowany.
— Więc ojczym — rzekła siostra — nie chce pożyczyć ci pieniędzy?
— Dałby mi, ale sam potrzebuje.
Panna Helena smutnie uśmiechnęła się, kiwając głową.
— I sądzisz, że ja nigdy nie będę potrzebowała pieniędzy — odparła. — Mam wielki majątek i częścią jego dochodów mogę pokrywać twoje szalone wydatki?...
— Daję ci słowo, Hela, że to ostatni raz. Przyjąłem miejsce na kolei i będę pracował... Niech licho porwie znajomości, które mnie kosztowały tyle czasu i pieniędzy, a nie przyniosły nic. Ale ten ostatni dług muszę spłacić, dla przecięcia stosunków.
— Tysiąc rubli... — mówiła panna Helena. — Ja tyle nie wydałam zagranicą.
— No, już, moja droga!... — przerwał brat. — Wydałaś więcej, choć nie potrzebowałaś niczego.
Na pięknej twarzy panny Heleny zapłonął rumieniec.
— Kiedy obejmujesz posadę? — spytała.
— W przyszłym tygodniu.
— A pensja?
— Tysiąc pięćset.
— Za cóż oni będą ci tyle płacić?
— A to dobre — wybuchnął pan Kazimierz. — Będą płacić za moją znajomość języków, za wiadomości ekonomiczne, wreszcie za stosunki...
Pan Kazimierz musiał być mocno rozdrażniony, stanął bowiem przed siostrą i prawie drżącym głosem odparł:
— Nie moja wina. Traciłem pieniądze, bo szedłem do czegoś lepszego. I z pewnością inaczej miałbym się dzisiaj, wszystko byłoby odzyskane z lichwą, gdyby — nie twój kaprys... Zrywając z Solskim, mnie podstawiłaś nogę... Szwagier Solskiego inaczej byłby traktowany.
— Byłeś przecie jego — przyszłym szwagrem — i cóżeś zyskał oprócz długów? Zresztą, o ile wiem, Solski trzyma się zdaleka od tych panów, którzy rozdają posady...
— On sam byłby coś dla mnie obmyślił, bo niejednokrotnie robił wzmianki o mojej przyszłości. Teraz zakłada cukrownię... Mógłbym zostać administratorem z pensją czterech... pięciu tysięcy...
— Cha! cha! cha! — zaśmiała się panna Helena. — Ty, administratorem, i w dodatku — Solskiego!...
— Tak, śmiej się, kiedyś mi zwichnęła karjerę. Ja, doprawdy, pytam się nieraz: czy ciebie w życiu kto obchodził? Bo chyba nie ja, a nawet i nie matka...
Panna Helena spoważniała i surowo patrząc na brata, odparła:
— Jak tobie nie wstyd rzucać podobne frazesy? A ciebie kto obchodzi? Czy matka, dla której o tyle byłeś sentymentalnym, o ileś potrzebował pieniędzy? Czy może ja, która, zamiast mieć w tobie opiekuna, muszę przyjmować dom od ludzi obcych?
— Ojczym nie jest obcym. Wreszcie on ma rodzinę, a ja jestem kawalerem.
— Więc żeń się, zostań porządnym człowiekiem, a ułatwisz mi życie. Kto wie, czy to raczej ja nie straciłam karjery przez ciebie.
W przedpokoju rozległ się głos dzwonka. Panna Helena umilkła, a pan Kazimierz, który gotował się do odpowiedzi, przygryzł usta.
— Zdaje się, że któryś z twoich wielbicieli — mruknął.
— Poprośże go o posadę administratora — odparła panna Helena.
Weszła Madzia.
Na jej widok, po obliczu panny Heleny przemknął wyraz niechęci, a pan Kazimierz zmienił się. Nieśmiało przywitał Madzię, a w jego gniewnych przed chwilą oczach błysnęło tkliwe uczucie.
Madzia również zmieszała się. Nie spodziewała się spotkać pana Kazimierza.
— Jak się masz, Madziu — rzekła panna Helena, oddając jej chłodny pocałunek. — Oto widzisz — zwróciła się do brata — jej poproś o posadę, a będzie lepsza niż ta na kolei.
— Mnie?... — spytała Madzia.
— No, droga Madziu, tylko nie udawaj — mówiła panna Helena. — Wszyscy wiedzą, że wyprotegowałaś Zgierskiego, potem narzeczonego Żanety... Aha... i jeszcze jakąś guwernantkę z prowincji...
W tej chwili wbiegł w podskokach śliczny chłopczyk i zawoławszy po francusku:
— Helenko, papa cię prosi...
Schwycił ją za rękę i gwałtem wyciągnął z pokoju.
— Nie przywitałeś się, Henryku — ostrzegła go panna Helena.
— Ach, prawda, przepraszam! — odparł, śmiejąc się.
Podał rękę Madzi i znowu zaczął ciągnąć pannę Helenę.
Gdy w dalszych pokojach ucichnął odgłos śmiechu chłopca i kroków panny Heleny, Madzia odezwała się do pana Kazimierza:
— Czy Helenka jest na mnie rozgniewana?
— Rozgniewana — tak, ale nie na panią, tylko na mnie — odpowiedział pan Kazimierz. — Trudno jej pogodzić się z myślą, że po takich nadziejach i tylu wydatkach zdecydowałem się objąć posadę, naturalnie biurową, na kolei żelaznej. Wyobrażam sobie — mówił z goryczą — jak zdziwią się moi wczorajsi przyjaciele, kiedy dojdzie ich nieprawdopodobna wiadomość, że Norski został kolejowym urzędnikiem za tysiąc pięćset rubli!
Biedna moja matka — dodał po chwili — nie takiej spodziewała się przyszłości. A i ja sam, ledwie rok minął, uznałem za konieczne pożegnać się ze złudzeniem. Nie pod tym tylko względem...
— Pocóż pan tak spieszy się z wyborem zawodu? — spytała Madzia, patrząc na niego ze współczuciem.
— Raczej spóźniłem się, proszę pani — odparł, siadając obok niej. — Gdybym to samo zrobił przed rokiem, nie straciłbym pieniędzy na te obrzydłe stosunki — miałbym już ze dwa lub trzy tysiące pensji i... mógłbym pomyśleć o szczęściu rodzinnem — dodał ciszej, spuszczając oczy.
— Ale skąd ten nagły zamiar?... Poco to? — mówiła zmieszana Madzia, cofając rękę, którą ujął pan Kazimierz. — Dopiero wchodzi pan w świat, więc skąd to rozczarowanie?
— Nie rozczarowanie, tylko logiczny wniosek. Całą moją zasługą, że pomimo młodości spostrzegłem, iż nanic się nie zdało walczyć z losem.
— Alboż los pana prześladuje?... Ja myślałabym przeciwnie — zaprotestowała Madzia.
Potrząsnął głową.
— Kiedym był dzieckiem — mówił, jakby marząc, a piękne jego oczy pociemniały — matka roiła dla mnie o karjerze dyplomatycznej. Mówiła mi o tem często, kazała uczyć języków, gry na fortepianie, tańca, ukłonów i — bardzo obszernie historji powszechnej. Mając szesnaście lat, prawie napamięć umiałem Mommsena, nie licząc mnóstwa dzieł ekonomicznych i prawnych.
Bardzo prędko matka przekonała się, że o karjerze dyplomatycznej nie mogę myśleć, z powodu okoliczności zewnętrznych. Ale we mnie cel już był zasiany. Więc gdy musiałem pożegnać się z przyszłym tytułem ekscelencji, powiedziałem sobie: będę trybunem.
Jak mi szło w tym kierunku, może pani słyszała. Gdziekolwiek byłem, młodzież widziała we mnie swego kierownika, a starsi nadzieję. „Ten coś zrobi...“ mówili. Wszedłem między arystokrację i plutokratów, raz — ażeby zdobyć odpowiednie stanowisko, drugi raz — ażeby poznać ich bliżej i wybrać między nimi narzędzia do mych celów. Bawiłem się z nimi, wydawałem pieniądze — prawda! — Ale nie robiłem tego na ślepo, lecz z zamiarem. To były szczeble dla mojej karjery, nie ideały.
Madzia słuchała go jak proroka; pan Kazimierz zapalał się i z każdą chwilą piękniał.
— Ale tam — ciągnął — w złoconych salonach, spotkało mnie najcięższe rozczarowanie. Byli tacy, którzy chętnie korzystali z mojej hojności, ale nie było takich, którzy potrafiliby mnie zrozumieć. Bawiono się mojemi zaletami towarzyskiemi i pod każdym względem wyciskano jak gąbkę.
Muszę dodać, że nietylko mitry i korony szlacheckie mają przywilej osłaniania tępych głów. Pod frygijską czapką demokracji jest nierównie więcej głupców, w dodatku źle wychowanych, wrzaskliwych i ambitnych. Młodzież demokratyczna, z którą wreszcie nie robiłem ceremonij, widząc, że żyję wśród wyższego świata, w którym ich ojcowie zapełniali przedpokoje, ta młodzież — opuściła mnie. Niezdolni pojąć moich planów, sądzili, iż zdradziłem ich sprawę, tem bardziej, że nie mam zwyczaju spowiadać się z moich zasad przy piwie i kiełbaskach. Niemało także — dodał w nawiasie — u tych sankjulotów zaszkodziła mi wiadomość, że Helena wychodzi za Solskiego.
Tak skończyła się moja karjera trybuna — mówił z ironją, z którą mu było bardzo do twarzy. — A ponieważ nie mam majątku, więc... cóż lepszego mogę zrobić, jeżeli nie dobijać się stanowiska w biurach kolejowych?... Nie wątpię, że tam wypłynę; ale jest to nadzieja rozbitka, który z potężnego okrętu znalazł się na pustym brzegu, pewny, że choć nie umrze z głodu.
Z dalszych pokojów doleciał głos panny Heleny, która po chwili weszła.
— Kaziu — rzekła do brata, już stojącego w oknie — ojczym na ciebie czeka. Podziękuj!... — dodała, wyciągając rękę.
— Dajesz?... — spytał. — Ach, jakaś ty poczciwa... — I gorąco kilka razy pocałował ją w rękę, a potem w usta.
— Ojczym daje pieniądze, ja tylko poręczam — odparła. Gdy zaś brat wybiegł z pokoju, panna Helena zwróciła się do Madzi.
— Czemżeś tak zeszofowana? — zapytała, patrząc na nią z ironją. — Mieliście jaką wzruszającą rozmowę z moim bratem?
— Z tobą chciałam pomówić o ważnych rzeczach — odpowiedziała Madzia tonem, który ją samą zadziwił.
— O, to coś musi być!... — rzekła panna Helena.
Wygodnie zasiadła na kanapie i zaczęła przypatrywać się swej nóżce. Madzia zajęła miejsce obok, na foteliku.
— Wiesz — zaczęła Madzia — że ostatnią osobą, z którą przed śmiercią rozmawiała twoja matka, byłam ja...
— No... no... no...! Cóżto za wstęp?... a jaki ton?... Przypomina mi się panna Howard!... — przerwała panna Helena.
Ale Madzia z niezwykłym u niej chłodem mówiła dalej:
— Posiadałam trochę zaufania u twej matki...
— Aaa!...
— Często od niej słyszałam o tobie. I powiem ci: nie masz pojęcia, jak matka pragnęła twego małżeństwa z panem Stefanem; a nie domyślasz się, jaki to był dla niej cios, gdy dowiedziała się o nieporozumieniach między wami... Wtedy... we Włoszech...
— Cóż dalej? — spytała panna Helena. — Bo, po takim prologu, muszę spodziewać się dramatycznego zakończenia.
— Nie mam prawa mówić ci wszystkiego, o czem wiem — ciągnęła Madzia. — Ale o jedno cię proszę: ażebyś do moich słów przywiązywała więcej znaczenia, aniżeli do mojej osoby. Otóż — pogódź się z panem Stefanem i spełnij wolę matki.
Panna Helena zaczęła dłonią uderzać się w ucho.
— Czy ja dobrze słyszę?... — spytała, patrząc na Madzię. — Ty, Magdalena Brzeska, grobowym głosem zalecasz mi, w imieniu zmarłej matki, ażebym wyszła za Solskiego?... Wiesz, moja droga, że na tak zabawnej komedji jeszcze nie byłam!...
— Któraż z nas gra komedję?... — spytała obrażona Madzia.
Panna Helena skrzyżowała ręce na piersiach i płomiennym wzrokiem patrząc na Madzię, odparła:
— Ty, przychodzisz swatać mnie z Solskim, ty, która od kilku miesięcy kokietujesz go z całej siły?...
— Ja... pana Stefana?... Ja kokietuję kogokolwiek?... — zapytała więcej zdumiona, aniżeli rozgniewana Madzia.
Panna Helena zmieszała się.
— Tak mówią... — rzekła.
— Tak mówią!... — Przebacz mi, ale... cóż mówią o tobie, o twoim bracie?... Co wreszcie mówiono o...
Tu Madzia zamilkła, jakby przestraszyła się własnych słów.
— Solski kocha się w tobie... I mówią, że się z tobą ożeni... Widocznie w jego sercu nadszedł twój sezon — rzekła panna Helena.
Madzia roześmiała się tak szczerze, iż ten śmiech więcej przekonał pannę Helenę, aniżeli wszelkie objaśnienia.
— Może go nie kokietujesz — odparła coraz więcej zmieszana. — Ale jeżeli on zechce się z tobą ożenić, wyjdziesz z pocałowaniem ręki...
— Ja?... Ależ o tem nigdy nie było mowy... Nigdy nie pomyślałam o tem i nie myślę, a nawet gdyby pan Stefan dostał (czego Boże broń!) bzika i oświadczył mi się, nigdybym za niego nie wyszła. Ja ci się nawet nie tłomaczę — mówiła Madzia — bo nie rozumiem, jak można wierzyć w podobne brednie, będąc przy zdrowych zmysłach? Przecież gdyby był cień czegoś podobnego, nie mieszkałabym w ich domu. A tak — mieszkam teraz i będę mieszkała, choćby dla zamknięcia ust plotkarzom, którymi, doprawdy, pogardzam. Jest to to samo, co gdyby powiedziano, że w tobie kocha się pan Arnold, i że ty masz wyjść za niego!...
— To inna rzecz. Za Solskiego wyjść możesz.
— Nigdy! — zawołała Madzia.
— Wybacz, ale nie rozumiem powodów — odparła panna Helena. — Nie jesteś przecie jego siostrą.
— Szanuję pana Stefana, podziwiam go, życzę mu szczęścia, bo to najszlachetniejszy człowiek — mówiła Madzia z zapałem. — Ale wszystkie przymioty, jakie posiada, nie zasypałyby przepaści, leżącej między nami. Boże!... — tu otrząsnęła się — a toż dla ubogiej dziewczyny lepszą jest śmierć, aniżeli wdzieranie się do towarzystwa, które już dziś odwraca się ode mnie.
Ja także mam dumę — zakończyła z uniesieniem Madzia. — I wolałabym być sługą w domu biedaków, aniżeli członkiem rodziny, która traktowałaby mnie jak przybłędę.
Panna Helena słuchała ze spuszczonemi oczyma, a na jej twarz wystąpił rumieniec.
— No, w dzisiejszych czasach — rzekła — ukształcenie i wychowanie zaciera między ludźmi różnice majątkowe...
— I dlatego ty możesz zostać żoną pana Stefana — pochwyciła Madzia. — Twój ojciec był bogatym obywatelem, miał wsie... Matka od stóp do głów była wielką damą... A i ty sama, pomimo braku majątku, jesteś wielką damą i możesz imponować rodzinie męża. Ale ja, córka lekarza w małem miasteczku, której najwyższem marzeniem jest mieć kilkuklasową pensję!... Naturalnie, że jestem przywiązaną do Solskich, boć oni obiecali mi dać szkołę przy swojej cukrowni. Będę uczyła dzieci oficjalistów i robotników, oto moja rola w ich domu...
Zasępione dotychczas oblicze panny Heleny rozjaśniło się, jak piękny krajobraz, kiedy z poza chmur wyjrzy słońce.
— Przepraszam cię... — rzekła i pochyliwszy się do Madzi, serdecznie ją ucałowała.
— A widzisz... a widzisz, niedobra!... — mówiła Madzia, tuląc ją. — Za wszystkie niesprawiedliwości, jakiemi mnie obrzuciłaś, musisz... musisz pogodzić się z panem Stefanem. Pamiętaj — dodała ciszej — tego chce biedna matka twoja...
— Przecież pierwszego kroku zrobić nie mogę — odparła, zamyślając się, panna Helena.
— On zrobi... tylko go już nie odpychaj. O, ja coś o tem wiem... wiem!... — szepnęła Madzia.
W drugim pokoju rozległo się ciche skrzypienie butów i na progu stanął pan Kazimierz. Był rozpromieniony: śmiały mu się usta, oczy, twarz, cała postawa... Ale na widok Madzi radosne objawy znikły; na czole ukazała się delikatna zmarszczka, a w oczach cień melancholji. Z takim wyrazem bywał najpiękniejszy, osobliwie, kiedy mu się włosy nieco powichrzyły.
Panna Helena była tak zajęta sobą, że, nie pytając brata o rezultat konferencji z ojczymem, zawołała:
— Wiesz, że to są plotki o Madzi i Solskim?...
Pan Kazimierz wyglądał w tej chwili, jak człowiek zbudzony ze snu. Patrzył na Madzię.
— Ona, pod słowem, mówi — ciągnęła siostra — że nigdy nie wyszłaby za Solskiego i że zresztą Stefek ani myśli kochać się w niej...
Madzia doznała jakby ukłucia w serce.
— Przytem — mówiła panna Helena — poczciwe Madzisko wybornie określiła swoją rolę w ich domu. Stefek obiecał oddać jej szkołę przy cukrowni, a ona mówi: będę uczyła dzieci ich służby i oficjalistów i dlatego jestem przywiązana do Solskich...
Każde słowo pięknej panny, wypowiadane z drwiącym śmiechem, szarpało duszę Madzi.
„Ach, jaka ona nielitościwa, jaka niedelikatna!...“ — myślała.
— Nic nie rozumiem — odezwał się pan Kazimierz.
— Zrozumiesz, gdy ci dodam — rzekła poważniej — że Brzeska namawia mnie, ażebym najpierwej pogodziła się ze Stefkiem, a powtóre, wyszła za niego... Słyszysz: tak mi radzi Brzeska, przed którą oni prawie nie mają sekretów...
— Wiwat!... — zawołał pan Kazimierz i zaczął skakać po pokoju. Jego melancholja pierzchła, jak wystraszony zając z brózdy. — W takim razie, moja Helu, nie zechcesz chyba upominać się o te tysiąc rubli...
— Bądź spokojny — odparła z postawą triumfatorki — oddam ci i to, co mi jeszcze zostało.
Madzia nigdy nie mogła zdać sobie sprawy z uczuć, doświadczonych w tej chwili. Zdawało jej się, że wpadła w odmęt, z którego trzeba się wydrzeć.
Podniosła się i podała rękę Helenie.
— Idziesz? — spytała panna Norska, nie uważając ani na milczenie Madzi, ani na jej bladość.
— Dowidzenia z panią — rzekł pan Kazimierz, tonem, który przyniósłby zaszczyt najdumniejszemu kuzynowi Solskiego.
„Co się to dzieje?...“ — myślała Madzia, powoli zstępując ze schodów.
W żaden sposób nie mogła pogodzić głębokich rozczarowań pana Kazimierza ze skokami, ani czułości, jaką okazywał jej przed chwilą — z lekceważącem pożegnaniem. A ta Hela, która już nazywa ją Brzeską!...
Gdy jednak przeszła się po ulicy, na świeżem powietrzu, wśród wiosennego dnia i wesołych przechodniów, myśli jej przybrały inny kierunek.
„Przecież ja sama, gdy ucieszę się, zapominam o obecnych. A jeżeli im to tak wielką sprawiło radość, mam dowód, że robię dobrze. Biedny pan Kazimierz nie będzie już potrzebował zabijać zdolności biurową pracą i prędzej urzeczywistni swoje wielkie zamiary... A Hela? — cóż?... Taka, jak wszystkie damy z towarzystwa... Ona właśnie da sobie z niemi radę i pan Stefan będzie szczęśliwy.
Kochana pani Latter, gdyby mogła widzieć ich radość, niezawodnie powiedziałaby mi: Madziu, jesteś dobrą dziewczyną, jestem z ciebie zadowolona... I dom Solskich ożywi się, do czego tak wzdycha Ada. I pan Stefan, ten szlachetny człowiek...“
Tu urwał się dalszy bieg myśli. Zabrakło jej odwagi do zastanawiania się nad przyszłem szczęściem pana Stefana.



XVIII.
CO ZROBIŁ SPIRYTYZM A CO ATEIZM?

W końcu kwietnia państwo Arnoldowie zaprosili Solskich i Madzię na wieczór, mający odbyć się w rocznicę ich ślubu. Oznajmili, że zgromadzi się nieliczne kółko znajomych, między którymi znajdował się profesor Dębicki.
Istotnie, jedną z pierwszych osób, które spotkała na wieczorze Madzia, był Dębicki. Stał ze zmartwioną miną przy drzwiach wchodowych, tuż obok gospodarza. Możnaby go wziąć za lokaja, gdyby nie wytarty frak, który w dodatku nie pasował mu do figury.
— Dlaczego profesor nie przyjechał z nami? — zawołał Solski, przywitawszy się z Arnoldem.
— Ja tu już jestem od siódmej — mruknął skrzywiony Dębicki, kłaniając się wszystkim wchodzącym, którzy go nie znali. Chciał pokazać, że nie są mu obcemi światowe zwyczaje.
Na szczęście, Ada Solska schwyciła go pod rękę, szepcząc:
— Mój profesorze, musi mi pan cały wieczór dotrzymać towarzystwa, nawet przy kolacji...
— Doskonale! — odparł z dobrodusznym uśmiechem — bo nawet nie wiedziałbym, co robić w tym chaosie.
Usiedli w kąciku, rozmawiając. Niebawem jednak Dębicki utkwił niebieskie oczy w przestrzeń i zapomniał o pannie Solskiej, co zresztą w jego życiu nie należało do niespodzianek.
Tymczasem Madzia, wprowadzona przez Solskiego, oglądała się między zebranymi. Pomagał jej w tem zajęciu pan Kazimierz, który dziś był tak uprzejmy, jakby chciał zatrzeć w jej pamięci ślady ostatniego spotkania.
„Jaki on dobry!... — myślała zachwycona Madzia. — Choć myli się, jeżeli przypuszcza, że byłam wtedy obrażona. Ja przecież wiedziałam, że radość zrobiła ich tak roztargnionymi...“
— Niech pani uważa, jacy tu są ludzie — mówił pan Kazimierz. — Ci panowie tędzy, w średnim wieku, to rozmaici przedsiębiorcy, którzy z moim ojczymem robią wielkie interesa. A ten między nimi Niemiec, z rudawym zarostem, będzie ustawiał maszyny w cukrowni pana Stefana.
— Aha!... — szepnęła Madzia, na znak, że ją bardzo interesuje Niemiec, ustawiający maszyny.
— Ci młodzi panowie, o ten blondynek ze znaczkiem przy klapie fraka, inżynier, tamten piękny brunecik doktór, o... i znajomy pani — Bronisław Korkowicz, który wygląda, jakby uczył się roli Otella do teatrzyku na Pradze — to wszystko wielbiciele mojej siostry. Mogę panią zapewnić, że każdy ubóstwia ją bezinteresownie, gdyż każdy jest majętnym. Hela innych nie toleruje przy sobie.
— Czy to potrzebne, proszę pana? — spytała Madzia.
— Czy majątek potrzebny zakochanym?... Ja myślę, że tak; szczególniej przy pannach pięknych, a wymagających.
— Nie... Czy potrzebni są tu ci panowie przy panu Stefanie — rzekła Madzia ciszej.
— A to już taktyka mojej siostry i wogóle pań — odpowiedział pan Kazimierz. — Panie odkryłyście, że najsilniejszemi okowami dla mężczyzn jest zazdrość. Prawda?...
— Nie wiem, proszę pana — odpowiedziała Madzia.
Pan Kazimierz lekko przygryzł usta i objaśniał dalej:
— A teraz niech pani uważa najciekawszą grupę. Te damy, niemłode i nieładne, ten pan z siwemi faworytami i ten drugi z błędnemi oczyma... Widzi pani, jacy oni wszyscy poważni?... To są adepci spirytyzmu, uczniowie i uczenice pani Arnoldowej. Ruchliwa kobiecina!... Niedawno mieszka w Warszawie, a już w kilkunastu domach stołowe nogi i ekierki głoszą nadziemską mądrość. Gdybym nie wiedział, że moja macocha drugiego stopnia jest w najwyższym stopniu bezinteresowna, wróżyłbym jej, że zrobi majątek. Na nieszczęście, zdaje się, że mój autentyczny ojczym grubo dokłada do stosunków z duchami. Pani, lepiej wydać bal na sto osób, aniżeli jeden pomyślny seans spirytystyczny!...
— Pan żartuje z tego?... — zapytała Madzia.
— Jeszcze jak!...
Nagle ktoś odwołał pana Kazimierza, i Madzia przysiadła się do panny Solskiej.
Ada, zarumieniona, gorączkowo bawiła się wachlarzem.
— Mówią, że pan Norski — rzekła do Madzi — jest wielki bałamut. Czy i do ciebie się umizga?
— Nie — odparła Madzia, czując, że dopuszcza się połowicznego kłamstwa. — W tej chwili opisywał mi zebrane towarzystwo i nielitościwie drwił ze spirytyzmu.
— Kto wie, czy nie ma słuszności... Prawda, profesorze — zwróciła się Ada do Dębickiego.
— A o czem pani mówi? — spytał, jak przebudzony.
W tej chwili ubrana w białą suknię przybiegła do nich panna Norska i po raz drugi jak najczulej powitała Adę i Madzię. Potem, wyciągając rękę do Dębickiego, rzekła z filuternym uśmiechem:
— Ja czuję, że u profesora nie mam łaski jeszcze od nieszczęsnego dwumianu Newtona... Jeżeli naprawdę gniewa się pan, to przepraszam... Dziś nie zrobiłabym tego, jestem inna — dodała z westchnieniem. — Własne cierpienia uczą, że nikomu nie trzeba robić przykrości...
Była czarująca. Zbliżyła się tak, że Dębicki czuł zapach jej ciała, i patrzyła w niego wielkiemi, ciemnemi oczyma. Ale stary matematyk odparł z kamiennym spokojem:
— Proszę pani... bo i naco przydałby się pani dwumian Newtona?... Dobre to, jako wstęp do szeregu Taylora, ale tak!...
— Ach, potworze! — zawołała Ada. — Mówi do pana kobieta jak niebiańskie widzenie, a pan, zamiast wpatrywać się w jej oczy, myślisz o Taylorze?...
Zmieszany Dębicki rozłożył ręce, nie wiedząc co odpowiedzieć. Zastąpił go Solski, który przysłuchiwał się rozmowie.
— On cały swój zapał dla piękności panny Heleny mnie odstąpił — rzekł pan Stefan. — I dlatego ja mam przyjemność zachwycać się podwójnie...
— Na dzisiaj?... — zapytała panna Helena, podnosząc oczy.
— Niekoniecznie — odparł Solski. — Pani Arnold prosi panią na gospodarską rozmowę.
Podał jej rękę, na której z pełnem wdzięku zaniedbaniem oparła się panna Helena, i odszedł, przelotnie spoglądając na Madzię.
Ale Madzia tego nie spostrzegła. Siedziała ze spuszczonemi oczyma, wsłuchując się w ostry ból, który przeniknął jej serce.
— Prześlicznie wygląda Helenka!... — szepnęła do Ady.
— Jeżeli mam być szczerą — odparła tym samym głosem panna Solska — to... nie!... Jest w niej coś sztucznego...
Madzię jeszcze mocniej zabolało serce.
„Jak prędko zapominają o swych sympatjach wielcy panowie...“ — pomyślała.
Zbliżył się pan Kazimierz i zaczął bardzo elegancką rozmowę z Adą, tkliwie patrząc na nią, a ukradkiem rzucając spojrzenia na Madzię. Ale panna Solska bawiła się wachlarzem, odpowiadała obojętnie i skorzystawszy z pierwszej okazji, odeszła z Dębickim poszukać chłodniejszego pokoju.
— Nie rozumiem, co się stało pannie Adzie — rzekł zaniepokojony pan Kazimierz. — W Szwajcarji była dla mnie taka łaskawa...
— Za rzadko odwiedza ją pan — odpowiedziała Madzia.
— Bo już od pewnego czasu spostrzegłem w niej zmianę. A że nie cieszę się względami i pana Solskiego, więc... Wie pani, co stąd wynika?... Że zbyt rzadko, na moje nieszczęście, widuję panią...
Gdy to mówił, twarz i oczy pałały mu. Madzia naprawdę wyglądała prześlicznie, a kilku panów zastanawiało się nad pytaniem, która piękniejsza: czy posągowa panna Helena, w której każdym ruchu było widać, że zna się na swojej wartości, czy łagodna i cicha Madzia, która myślała, że jest brzydką?
W zebraniu powstał szmer. Szpakowaty adept pani Arnoldowej z wielkiem przejęciem dowodził, że medjum jest dziś usposobione jak nigdy i że należy ją poprosić, aby urządziła seans.
— Założyłbym się — mówił do pana z błędnemi oczyma — że zobaczylibyśmy coś niezwykłego. Pani Arnold znajduje się w tym stopniu podniecenia, w którym wola medjów podnosi stoły, a nawet zmusza duchy do ukazania się w materjalnej postaci.
Na to pan z błędnemi oczyma odpowiedział, że w interesie nowej nauki leży, aby profani zobaczyli bodajby stół, latający w powietrzu. Zaś pan Zgierski, który, jak z pod ziemi, znalazł się obok nich, oświadczył gotowość poproszenia szanownej gospodyni o seans.
— No — rzekł pan Kazimierz do Madzi — jeżeli pan Zgierski wmieszał się do tego, widowisko jest pewne... Przejdźmy tymczasem do dalszych pokojów...
Przeszli i prawie otarli się o pana Bronisława Korkowicza, który, ukrywszy się za futrynę drzwi, blady, z pobielałemi ustami, wpatrywał się w pannę Helenę, nie na żarty kokietującą Solskiego.
— Oto widzi pani — mówił pan Kazimierz do Madzi, gdy znaleźli się w zacisznym gabinecie — dziś można sprawdzić: w jaki sposób tworzą się religje. Znajduje się medjum, o którem Charcot miałby dużo do powiedzenia; znajduje się kilku fanatyków, którzy tak muszą w coś wierzyć, jak po obiedzie wypijać czarną kawę; jest jakiś pan Zgierski, gotów do pośrednictwa dla utrzymania swej pozycji, no — i jest gromada słabych głów, czyli: ogół, który, jeżeli przestanie myśleć o Bogu i życiu przyszłem, natychmiast oddaje się pijaństwu, kradzieży, rozbojom, albo grze w winta...
— Więc pan nie wierzy w duchy? — ciekawie spytała Madzia.
— Ja?...
— Ale w nieśmiertelność duszy...
— Jakiej duszy i w jaką nieśmiertelność?...
— No, ale już w Boga musi pan wierzyć... — rzekła prawie z desperacją Madzia.
Pan Kazimierz uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
— Musiałbym tu — odparł — wyłożyć pani cały kurs filozofji, jaki wykładałem kolegom uniwersyteckim, między którymi bywało wielu pobożnych. Nie łudźmy się, panno Magdaleno... Bierzmy życie, jakiem jest, i troszczmy się przedewszystkiem o to, ażeby nic nie tracić z jego rozkoszy... O goryczach pomyślą za nas ludzie... A gdy przyjdzie ostatni moment, będziemy mieli tę przynajmniej pociechę, żeśmy nie zmarnowali cennego daru natury...
Madzia zaczęła się naprawdę niepokoić.
— Ależ, proszę pana, jak można wątpić o duszy?... — mówiła. — Ja przecież czuję, ja myślę i... no, jestem pewna życia przyszłego...
— Gdzie ona jest, ta dusza? — spytał pan Kazimierz. — Uczeni odkryli w mózgu tłuszcz, krew, fosfór, miljony komórek i włókien, ale duszy nie spostrzegli. A gdzie owa dusza kryje się podczas twardego snu, albo zemdlenia, i dlaczego przestaje wiedzieć o wszystkiem, nawet o sobie, jeżeli do mózgu przypłynie o kilka kropel mniej krwi, niż w stanie czuwania? Gdzie była nasza dusza przed naszem urodzeniem? Dlaczego nie było jej wówczas, gdy mieliśmy miękkie ciemiona; dlaczego dusze nasze rosły i dojrzewały razem z ciałem; dlaczego dosięgają szczytu w wieku dojrzałym, a słabną w starości? I czy owa dusza nie jest podobna do płomienia świecy, który w pierwszej chwili po zapaleniu ledwie błyszczy, potem rośnie, a gdy zabraknie stearyny, poczyna gasnąć? Mówić o nieśmiertelnej duszy, jest to samo, co twierdzić, że płomień trwa, choć świeca się wypali. Płomień jest tylko palącą się świecą, a dusza żyjącem ciałem.
— Więc niema życia przyszłego?...
— Gdzieżby ono istniało? W grobie, czy w tak zwanem niebie, które jest międzygwiazdową pustynią zimniejszą i ciemniejszą, aniżeli sam grób? Skąd zresztą te dzikie pretensje do wiecznego bytu? Czy nie byłaby komiczną iskra, która, błyszcząc przez kilka chwil, zakładałaby sobie życie stuletnie? Wszystko, co miało początek, musi mieć koniec...
— Straszne to!... — szepnęła Madzia.
— Dla chorej wyobraźni — mówił pan Kazimierz. — Ale człowiek normalny jest o tyle pochłonięty życiem, iż nie ma czasu myśleć o śmierci. Gdy zaś jej ulegnie, nawet nie wie, że go spotkała; śpi bez marzeń i zapewne bardzoby się gniewał, gdybyśmy go chcieli rozbudzić.
— Co pan mówi... — zaprzeczyła Madzia, wstrząsając głową. — Wiem, co jest ludzki organizm, tak mądrze zbudowany. Lecz skądże on się wziął, kto go stworzył i w jakim celu? Jeżeli śmierć jest snem, to poco było budzić nas z niego? Przecież to niesprawiedliwość.
— Znowu złudzenie — odpowiedział pan Kazimierz — bo nie możemy pozbyć się myśli, że natura została stworzona przez siłę podobną do człowieka, który ma jakieś cele, lubi swoje dzieła i lituje się nad ich zagładą.
W naturze niema miejsca na żadną siłę tego rodzaju. Ziemia krąży naokoło słońca, bo pcha ją naprzód siła rzutu, a utrzymuje przy słońcu siła ciążenia. Tlen łączy się z wodorem i daje wodę, nie dlatego, że ludziom chce się pić, lecz na mocy powinowactwa chemicznego; ziarno, rzucone w ziemię, wydaje roślinę, nie dlatego, że tak chce jakiś anioł, ale pod wpływem ciepła, wilgoci i ciał chemicznych, znajdujących się w gruncie...
— Dobrze, ale... poco to?... poco?... — nalegała Madzia.
Pan Kazimierz znowu z uśmiechem wzruszył ramionami.
— A poco nad naszą głową chmury układają się niekiedy w formy wysp, drzew, zwierząt i ludzi? Czy i tamte kształty, istniejące po kilka minut, robią się w jakimś celu, czy i one chcą żyć wiecznie?...
Madzia, rozgorączkowana, przestraszona, szarpała chusteczkę. Pan Kazimierz był dla niej genjalnym człowiekiem i wątpić o prawdzie jego słów nie potrafiłaby; przynajmniej teraz, kiedy patrzy w jego cudowne oczy, głęboko rozumne, a tak smutne.
On widać już pogodził się ze strasznym losem człowieka; więc dlaczegóżby ona miała oburzać się przeciw nieugiętemu prawu?
Ale jak jej było żal tych wszystkich, którzy pomarli, a których już nigdy nie zobaczy; jak było żal własnej duszy, która musi zgasnąć, pomimo że cały świat kocha!... I nikt nie ulituje się nad nią, nikt nie wyciągnie ręki z międzygwiazdowej pustyni, okropniejszej od grobu.
Ach, ciężki to był wieczór dla Madzi. Zdawało jej się, że pan Kazimierz w ciągu półgodzinnej gawędki, prowadzonej wesołym tonem, rozwalił niebo i ziemię, jej przeszłą wiarę i przyszłe nadzieje. I z całego tego pięknego świata nie zostało nic... nic, tylko — ich dwoje, skazańców.
Milczała, nie wiedząc, co się dzieje dokoła niej, zasłuchana w burzę, która wybuchła tak nagle i tyle spustoszeń porobiła w biednej duszy. Wewnętrzna istota człowieka doznaje niekiedy wzruszeń, podobnych do trzęsienia ziemi.
Pan Kazimierz w tej chwili nie myślał o Madzi: patrzył na młodego Korkowicza, którego zachowanie zaczęło go niepokoić. Spostrzegłszy to, pan Bronisław zbliżył się do nich, stanął przed Madzią i rzekł zmienionym głosem:
— Dobry wieczór pani...
Madzia zatrzęsła się, jakby koło niej runęło coś ciężkiego. Podniosła oczy i zobaczyła nad sobą bladą twarz pana Bronisława, okrytą potem, i — włosy rozczochrane jak konopie.
— Jak się masz, Kazik... — mówił Korkowicz, nie patrząc na Madzię. — Ale z twojej siostry amazonka!... Nie wystarcza jej jeden koń, musi mieć całą stajnię i jeszcze lubi wracać do wyranżerowanych... Cha!... cha!... gust...
Madzi zdawało się, że młody Korkowicz jest pijany. Ale on był zazdrosny.
— Nie awanturujże się!... — szepnął do niego pan Kazimierz.
— A... bo panna Helena tak się przypiła do tego Solskiego...
— Przepraszam panią — rzekł do Madzi pan Kazimierz, wstając.
Wziął pod rękę Korkowicza, chwilę rozmawiał z ożywieniem, a następnie wyprowadził go do dalszych pokojów.
„Może będzie pojedynek!...“ — pomyślała Madzia i serce jej zaczęło bić niespokojnie.
Lecz w tej chwili zrobił się ruch między gośćmi, a do Madzi zbliżyła się Ada z Dębickim.
— Siądźmy razem — rzekła — będzie doświadczenie spirytystyczne. — O czemżeście tak gorąco rozmawiali z panem Norskim?
— Ach, nieszczęśliwy on — szybko odparła Madzia. — Wyobraź sobie, przez cały czas tłomaczył mi, że niema duszy...
Panna Solska przygryzła usta.
— Tyle już razy wykładał to rozmaitym pannom — odpowiedziała — że mógłby wymyślić coś nowszego.
— Dla mnie było to strasznie nowe!... — rzekła Madzia.
Tłum gości rozdzielił ich i na chwilę zbliżył Madzię do stolika, przy którym stał Korkowicz i panna Helena z bratem.
— Pan Bronisław musi być grzeczny — mówiła panna Norska, wymownie patrząc na swego wielbiciela.
— Dziś łatwiej na świecie o grzeczność, aniżeli o uczciwość — odparł gniewnie Korkowicz.
— Pan Bronisław musi i... powinien być spokojny — dodała panna Helena.
Lekko uderzyła Korkowicza wachlarzem po ręku i rzucając mu jeszcze jedno spojrzenie, odeszła szukać Solskiego.
Korkowicz parę chwil patrzył za nią odurzony. Nagle twarz jego zmieniła się: gniew zniknął, a ukazała się radość.
— Przepraszam cię, Kazik!... — zawołał, pokazując w szerokim uśmiechu białe zęby. — Jak Boga kocham, że twoja siostra anioł... Ale ma ostre pazurki... Czasami tak drapie, aż serce się krwawi...
W wielkim salonie Madzia znowu połączyła się z Adą i Dębickim, a jednocześnie cały tłum zebranych począł wychodzić do obocznego pokoju; ktoś bowiem powiedział, że tam odbędzie się posiedzenie. Na parę minut salon opustoszał.
Wnet jednak wpadł Zgierski i jegomość z błędnemi oczyma, który zdawał się być zupełnie nieprzytomny. We dwu schwycili okrągły stoliczek i zaczęli ustawiać go na środku, spoglądając kolejno na podłogę i sufit, jakby upatrywali szczelin, przez które duchy mają odwiedzić uprzejmy dom państwa Arnoldów.
Ruch gości zaczął się na nowo. Weszły najpierwej, umieszczając się blisko drzwi, damy bardzo ciekawe duchów, gotowe natychmiast uwierzyć w nie, lecz — strasznie lękające się ich przybycia. Wnet jednak zostały popchnięte naprzód i rozmieszczone wzdłuż ścian przez falę już wtajemniczonych spirytystów i spirytystek. Gdy ci usiedli na miejscach, ukazała się promieniejąca panna Helena, z Solskim pod rękę i wesoło rozmawiając, zajęli miejsce tuż obok stolika.
— Spojrzyj, Madziu — szepnęła z ironicznym uśmiechem Ada — czy Stefek i Helena nie wyglądają na państwa młodych?
— Ślicznie im razem — odparła Madzia, czując ściskanie w gardle.
Potem zaczęli się przekradać przez tłum gości — wielbiciele panny Heleny: blondyn inżynier, brunet lekarz i młody Korkowicz. Na twarzy dwu pierwszych widać było jednakową troskę; obaj też z jednakową niechęcią patrzyli na Solskiego. Lecz nawet wspólna niedola nie zdołała ich zbliżyć i każdy umieścił się jak najdalej od rywala.
W sali ucichło. Z bocznego pokoju wyszła pani Arnold, wsparta na ręku siwego jegomości z orderem. Na jej bladej twarzy i w całej postaci uwydatniało się znużenie, jakgdyby ciężko chorą wydobyto z łóżka. Tylko w oczach niekiedy zatliła się iskra.
Powstał szmer, który ciągle rosnął. Zebrani pobudzali się do uwagi, uspakajali się wzajemnie, mówili: „Prosimy!“ lub: „Dziękujemy!“ nawet ktoś klasnął, a ktoś drugi zawtórował mu. Ale ich uciszono.
Pani Arnold usiadła przed stolikiem na drewnianem krześle. Natychmiast przybiegł do niej niezbędny Zgierski i spirytysta z błędnemi oczyma, a jegomość z orderem przeszedł między widzów, z taką miną, jakby to on stworzył duchy i swoją władzę nad niemi przekazał pani Arnoldowej.
Tymczasem gospodarz, wynalazłszy pod ścianą Adę z jej dwojgiem towarzyszów, przeprowadził ich na środek i usadowił obok Heleny i Solskiego. Tym sposobem Madzia znalazła się o parę kroków od medjum.
— Zdaje mi się — szepnął Solski do Arnolda — że te posiedzenia niezbyt korzystnie oddziaływają na zdrowie pani. Wygląda na kompletnie chorą.
Arnold wzruszył brwiami i rękoma i odparł tym samym tonem:
— Cóż ja poradzę, kiedy ona widzi w tem swoje szczęście?...
Pani Arnold musiała coś usłyszeć; podniosła bowiem głowę i przelotnie spojrzała na Solskiego.
Nowy szmer w sali; dwaj służący wnieśli parawan i postawili go obok stolika.
Teraz pan siwy zbliżył się do Arnolda i zawiązała się krótka rozmowa. Jegomość nalegał, Arnold z widoczną niechęcią opierał się; wkońcu jegomość ustąpił, zaś pan Arnold cofnął się w najdalszy od stolika kąt sali.
Zkolei pan z obłąkanemi oczyma zwrócił się do medjum i o coś zapytał po angielsku. Odpowiedziała głosem cichym i bezdźwięcznym, a jegomość położył jej rękę na czole i rzekł głośno:
— Czy szanowni państwo są przygotowani do ujrzenia duchów, czy też wolą poprzestać na drugorzędnych objawach spirytystycznych?
— Prosimy o duchy!... Nie!... Nie!... Nigdy!... Umarłabym!... — wołali zgromadzeni.
Ogromna większość nie życzyła sobie widzieć duchów.
— Muszę objaśnić — dodał jegomość — że moje śmiałe pytanie bynajmniej nie dowodzi, ażeby duchy koniecznie miały się ukazać. Znaczy ono tylko, że nasze szanowne medjum jest dziś wyjątkowo dobrze usposobione.
— To prawda!... — mruknął Solski, spoglądając na Dębickiego, który założył ręce na brzuchu, wysunął dolną wargę i patrzył przed siebie tak obojętnie, jakgdyby, zamiast świata duchów, miał zobaczyć ser szwajcarski, którego nie jadał.
Twarz medjum zaczęła ulegać dziwnym zmianom. Z początku zdawało się, że pani Arnold zapadła w spokojny sen, w ciągu którego chorowita bladość ustąpiła miejsca zwykłej cerze, a na ustach ukazał się łagodny uśmiech. Potem otworzyła oczy, w których malowało się wzrastające zdziwienie. Nagle spostrzegła Solskiego i włosy jej zaczęły się jeżyć, twarz przybrała wyraz grozy, a wielkie oczy zamigotały żółtawą barwą jak u rozgniewanej lwicy.
— Podajcie mi papier!... — rzekła po angielsku, głosem silnym i metalicznym jak dzwon, nie spuszczając z oczu Solskiego.
Jej spojrzenie było tak przejmujące, że Ada zaczęła drżeć, panna Helena cofnęła się z krzesłem do drugiego rzędu, a Madzia spuściła głowę, ażeby nie patrzeć. Solski sposępniał, a Dębicki wyprostował się zaciekawiony.
Tymczasem pan Arnold wybiegł do gabinetu żony i po chwili, z zakłopotaną miną, przyniósł ołówek i kilka niedużych kartek brystolu, które podał jegomościowi z błędnemi oczyma.
— Pani raczy wybrać jedną z nich — rzekł jegomość, zbliżając się do Madzi.
Wybrała. On kartkę i ołówek położył na stoliku obok medjum, a resztę papieru zwrócił jej mężowi.
— Zwiążcie mi ręce... — rzekła tym samym co pierwej potężnym kontraltem pani Arnold.
Przyniesiono długą tasiemkę i lak.
— Może panowie raczą związać i opieczętować medjum — zwrócił się jegomość o błędnych oczach do Dębickiego i Solskiego, który miał na palcu herbowy pierścień.
Wezwani zbliżyli się do stolika.
— Mogą panowie wiązać, jak im się podoba — rzekł jegomość.
Dębicki złożył pani Arnoldowej ręce wtył, a Solski omotał ją we wszystkich kierunkach. Potem przywiązali medjum do krzesła i przypieczętowali końce tasiemki do poręczy.
Wtedy jegomość poprosił obu panów, ażeby pomogli mu otoczyć medjum parawanem. Po chwili pani Arnoldowa była jak w szafie, ze wszystkich stron zasłonięta od widzów.
— Proszę przygasić lampy — zakomenderował jegomość z błędnemi oczyma.
Kilku panów rzuciło się do przykręcenia lamp gazowych, w których pozostały tylko niebieskie płomyki.
— Panowie strasznie mocno wiązali... — szepnęła do Dębickiego wylękniona Madzia. — Cóżto będzie?...
— Znana sztuka amerykańskich spirytystów — odpowiedział Dębicki.
— Ach!... — krzyknęła w głębi salonu jedna z dam, obok której siedział pan Norski.
Zaczęto odwracać głowy, pytać, lecz wnet ucichło. Za parawanem bowiem wyraźnie słychać było szelest piszącego ołówka. Po upływie paru minut ołówek zastukał o stolik, a jegomość dyrygujący posiedzeniem kazał rozświetlić lampy i zaczął odsuwać parawan.
Pani Arnoldowa spała z głową opartą na poręczy krzesła, ręce jej znajdowały się w dawniejszej pozycji. Kiedy zaś Solski z Dębickim zbliżyli się, ażeby ją rozpętać, znaleźli pieczęcie nienaruszone, a na tasiemce nie brakło ani jednego węzła.
— Rozumiesz pan co? — spytał Solski profesora.
Ten wzruszył ramionami.
— W czwartym wymiarze możnaby się tak rozwiązać, albo...
W tej chwili Solski spojrzał na kartkę, leżącą na stoliku, pobladł i rzekł zmienionym głosem:
— Ależ to rysy mojej matki!... Patrz, profesorze.
Na kartce był napis po francusku:
„Pragnę, ażeby dzieci moje częściej myślały o rzeczach wiekuistych...“
A zamiast podpisu, znajdował się nakreślony także ołówkiem szkic bardzo wyrazistej twarzy kobiecej, otoczonej obłokami.
Pan z błędnemi oczyma zbudził panią Arnold, która wstała z krzesła uśmiechnięta. Wszyscy goście ruszyli się z miejsc, pragnąc obejrzeć pisaną przez duchów kartkę, którą medjum ofiarowało na pamiątkę pannie Solskiej.
Ada w osłupieniu przyglądała się rysom swej matki. Wtem zwróciła się do brata:
— Czy wiesz — rzekła — że to jest pismo naszej mamy?...
— Czy nie zdaje ci się? — spytał pan Stefan.
— Jakże!... Mam w książce do nabożeństwa modlitwę, pisaną ręką mamy... Ależ tak... ten sam charakter...
Obecni po raz drugi zaczęli oglądać kartkę, która wreszcie dostała się do rąk Madzi.
Na kartce były rysy zmarłej matki Solskich, zupełnie podobne do portretu, który wisiał w pokoju Ady. Nadto, zdawało się Madzi, że kartka papieru jest inna. Na tamtej, którą wybrała, był w jednym rogu ledwie dający się dojrzeć ciemny punkcik.
„Może pan Kazimierz ma słuszność, mówiąc, że ani dusza, ani duchy nie istnieją?...“ — przemknęło jej przez myśl.
Ale nikomu nie wspomniała o swem spostrzeżeniu. Mogła się mylić. Cóż wreszcie stracą Ada i pan Stefan, jeżeli będą wierzyć, że matka ich żyje i troszczy się o nich tak samo, jak wówczas, gdy byli małemi dziećmi?
Towarzystwo było wzburzone. Jedni otwarcie głosili się stronnikami spirytyzmu, inni po kątach usiłowali wytłomaczyć fakt magnetyzmem zwierzęcym, elektrycznością lub sztuką magiczną. Solski był zamyślony, Ada zirytowana, a Dębicki znowu obojętny. Niemniej jednak, gdy około północy zaproszono do kolacji, wszyscy znaleźli się na stanowisku i bodaj czy nie z większym zapałem, aniżeli podczas wywołania duchów.
Madzia usiadła przy stole, tuż obok Solskich, mając z jednej strony Dębickiego, z drugiej jakiegoś spirytystę, który we wszystkich językach nawracał swoją dalszą sąsiadkę. Naprzeciw zaś miała starego pana z miną urzędową, który zawiązawszy serwetę na szyi, brał na talerz wielkie porcje każdej potrawy i niszczył ją do ostatniego okruszka, od czasu do czasu potrząsając głową, jakby prowadził z kimś dysputę i nie zgadzał się na jego zdanie. Przykład ten, a może i głód, tak oddziałał na Madzię, że i ona jadła wszystko, co jej podano: ryby, zwierzynę, kurczęta, lody... zapijając różnemi gatunkami wina, które ciągle nalewał jej Dębicki. Przyczem taka między nimi toczyła się rozmowa:
— Może pani nalać wina? — pytał Dębicki.
— Proszę — odpowiedziała Madzia.
— A w który kieliszek?
— Wszystko jedno.
Dębicki nalewał w największy, zamyślał się i po krótkiej pauzie powtarzał pytanie:
— Może pani nalać wina?
W głowie Madzi szumiało jak pod wodospadem wezbranej rzeki, która, zniszczywszy okolicę, ciskała w odmęt szczątki rzeczy, niegdyś pięknych i użytecznych, będących obecnie rupieciami. Co się przesunęło na rozhukanych falach jej duszy!... Pan Stefan z Heleną, całe posiedzenie spirytystyczne i portrety rodziców Solskich, wieczność i życie przyszłe, podarte na miljony komórek i włókien mózgowych, starte na bezkształtną masę tłuszczu, fosforu, nawet żelaza w postaci zardzewiałych blach, gwoździ i zawiasów, które kiedyś widziała na Pociejowie.
A na dnie tego chaosu wciąż, uporczywie, powtarzała się zwrotka: używać życia, bo przyjdzie długi sen!... używać życia, bo przyjdzie długi sen!...
Więc Madzia jadła zwierzynę, ryby, kurczęta i piła różnych gatunków wino, z jednego wielkiego kieliszka. Co jej tam nieboszczka pani Latter... już przecie śpi, zamieniona na tłuszcz, fosfór i żelazo. Co białowłosy proboszcz, który kiedyś, stojąc nad nią z opłatkiem, mówił: „Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł do przybytku mego..“ Co major, a nawet ojciec, skoro oni wszyscy prędzej lub później przemienią się w tłuszcz, fosfór i stare żelastwo!...
Podano kawę.
— Może pani nalać likieru? — spytał Dębicki.
— Owszem.
— A w który kieliszek?
W tej chwili Madzia uczuła brak tchu. Zdawało jej się, że umiera. Wstała od stołu, chwiejnym krokiem przeszła do dalszych pokojów i upadłszy na małą kanapkę, zasłoniętą oleandrami, wybuchnęła płaczem.
Zaniepokojona Ada wyszła za nią, a ponieważ był już koniec kolacji, więc i Solski, przeprosiwszy Helenę, wybiegł za siostrą. Spotkał ją na progu pokoju, do którego nie dała mu wejść i grożąc palcem, szepnęła:
— Widzisz, Stefek, ostrzegałam cię...
Solski spojrzał w głąb pokoju. Zdawało mu się, że między drżącemi oleandrami słyszy ciche szlochanie. Odsunął siostrę, przypadł do kanapki i schwyciwszy za rękę płaczącą Madzię, rzekł:
— Więc to ja jestem winien?...
Madzia podniosła na niego zdumione oczy.
— Pan?... — spytała. — Pan za szlachetny jest nato, ażeby kto płakał z jego winy...
A potem, oprzytomniawszy, dodała prędko:
— To nic... Tyle dziś widziałam i słyszałam nadzwyczajności, że mnie to rozdrażniło... Jestem dziecinna!... — dodała, śmiejąc się.
Ada z uwagą przypatrywała się bratu, który stał obok Madzi wzruszony, z fizjognomją człowieka zdecydowanego na jakiś krok stanowczy. Już chciał przemówić, gdy wtem ukazał się pan Kazimierz i wesoło zapytał Madzi:
— Cóżto, chce nam pani zemdleć?...
— Ach, nie! jestem tylko rozdrażniona... Za dużo spadło na mnie wrażeń — odpowiedziała Madzia, rumieniąc się i spuszczając oczy.
— Może i naszą dzisiejszą rozmowę zalicza pani do tych wrażeń?... — spytał pan Kazimierz, ze spojrzeniem triumfatora.
— Do pewnego stopnia... tak...
Solski usunął się z Adą do sąsiedniego pokoju i rzekł gniewnie:
— Ciekawym, o czem rozmawiali?
— Dałbyś wiarę, że o nieśmiertelności duszy — odparła Ada. — Pan Kazimierz dowodził, że dusza nie istnieje...
— Nieśmiertelność duszy!... — powtórzył Solski. — Gdyby pod tym tytułem był jakiś nowy balet, albo nowy rodzaj preferansa, uwierzyłbym, że pan Norski zajmuje się nieśmiertelnością duszy...
— Trzeba zawsze wierzyć temu, co mówi Madzia — rzekła Ada. — Ona mówi prawdę...
— Zobaczymy... zobaczymy...
— A jednak przed chwilą miałeś minę, jakbyś chciał się jej oświadczyć.
— I może zrobiłbym to... za wcześnie, albo za późno...
— O, widzisz — odparła Ada — tego zawsze bałam się w tobie... Jesteś gotów zbyt szybko działać i równie szybko porzucać...
Weszła panna Helena z wymówką, że ją Solski na tak długo opuścił. Ale pan Stefan wytłomaczył się dość obojętnie. Więcej, niż panna Helena, zajmowała go myśl, że on, chcąc obudzić zazdrość w Madzi, sam pada ofiarą zazdrości. I to jeszcze o pana Kazimierza!...
Była blisko druga w nocy; goście państwa Arnoldów zaczęli się rozchodzić i rozjeżdżać.
Wracając do domu, Madzia znowu wpadła w chaos nieśmiertelności, nicości, żelaza, fosforu i tłuszczów; Ada przysłuchiwała się rozmowie brata z Dębickim.
— Cóż profesor mówi o tem, na cośmy patrzyli? — spytał pan Stefan.
— Takie węzły — odparł Dębicki — rozwiązywał podobno Slade, amerykański spirytysta, twierdząc, że robi to w czwartym wymiarze.
— Rzecz możliwa?...
— Mojem zdaniem — mówił profesor — czwarty wymiar o tyle jest dostępny dla człowieka, o ile wysłanie i odbieranie depesz telegraficznych dla ostrygi...
— A rysunek naszej matki?
— Jużci pani Arnold widywała w waszym domu portrety rodziców... W zwykłym stanie może ich nie pamiętać; podobno jednak są takie nerwowe podniecenia, w czasie których człowiek najdokładniej odtwarza sobie rzeczy mało znane lub zapomniane.
— A szybkość, z jaką zrobiony został rysunek? — nalegał Solski.
— Może w takiem podnieceniu powstają i szybsze odruchy... Czy ja zresztą wiem? — odparł Dębicki.
„Mówcie wy sobie, co chcecie — przemknęła Madzi myśl — a ja, co wiem, to wiem... Portret nieboszczki przerysowała pani Arnold i nawet nie na tym papierze, który położono jej na stoliku...“
Była w tej chwili pod wpływem zupełnego sceptycyzmu, a raczej — wierzyła w świeżo upieczony dogmat, że duch ludzki jest produktem tłuszczu, fosforu, żelaza...


KONIEC TOMU TRZECIEGO



  1. Przypis własny Wikiźródeł Edward Manteuffel-Szoege (1908-1940).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.