Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chy biedaków, przed którymi — świat jest zamknięty. Nadzmysłowość ma wynagrodzić głód, jakiego doznają ich zmysły... Ludzie jednak, dla których przystępne są powaby doczesności, okradają samych siebie, jeżeli tracą czas na podobnych spekulacjach... Jest to to samo, jakgdyby ktoś spragniony wzdychał do malowanej brzoskwini, zamiast zjeść świeżą z puszkiem...
— Poeta!... — roześmiał się Solski, spoglądając na Madzię.
— Poeta obecnych czasów — dodał Dębicki.
— Myśli pan, że przyjdą inne? — spytała Ada.
— One są ciągle... Tylko ciągle stoją za drzwiami tych, którzy lubią brzoskwinie z puszkiem.
Do Madzi zbliżyła się panna Helena i odprowadziwszy ją nabok, usiadła z nią na kanapie.
— Cóżto — rzekła, patrząc na swój wachlarz — zaczynasz kokietować Solskiego?...
— Ja?...
— Jest tobą zachwycony... Zwierzał mi się... Jesteśmy przecie przyjaciółmi...
— A powinnabyś już być jego żoną — odparła Madzia tonem tak naturalnym, że panna Helena spojrzała na nią uważnie.
Nagle Madzia, przysunąwszy się do niej, zaczęła mówić ciszej:
— Poco ty tak robisz, Helenko?... Poco zwłóczysz i drażnisz człowieka, którego twoja matka bardzo... bardzo pragnęła dla ciebie...
— Czy tak?...
— Wierz mi, że tak... wierz mi... I bardzo ją martwiło, kiedy dowiedziała się o zerwaniu...
Panna Helena rzuciła się na kanapie.
— Ach, wiem coś o tem!... Matka, brat, nawet ojczym zawsze zalecali mi tę świetną partję... Im się nie dziwię, ale