Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mowy w saloniku, na twarzy staruszki kolejno malowała się obawa, duma, gniew, zachwyt.
— Ona taka zawsze... Felunia!... — mówiła matka, składając ręce i trzęsąc głową ze wzruszenia. — Co to za wyjątkowa kobieta!...
Prawda panno... przepraszam, ale?
— Magdalena... — przypomniała jej Madzia.
— Tak... panno Magdaleno... bardzo przepraszam. Ale prawda, że Felunia jest nadzwyczajną kobietą?... Drugiej takiej, ja przynajmniej, nie spotkałam na świecie.
W progu ukazała się przełożona.
— Cóż, mamo — rzekła — bielizna Gniewoszówny zgadza się z rejestrem?
— Bielizny ma dosyć — odparła staruszka — ale żadnego rejestru.
— Jak zwykle!... Gniewoszówna nie pójdzie dziś na spacer, tylko z mamą porachuje bieliznę i zrobi rejestr, który da do podpisania ojcu, gdy ją odwiedzi. Wieczny nieład!...
Teraz panna Malinowska zwróciła na Madzię spokojne oczy.
— Proszę cię, panno Magdaleno. Rzeczy twoje są w dawnym pokoju Solskiej, który możesz zająć do piątej. Do tej godziny jesteś wolna.
Madzia podziękowała staruszce za śniadanie i przeszła do wskazanego pokoju. Znalazła tam swój kufer i pudełka, ogromną miednicę wody, ręcznik śnieżnej białości, ale z ludzi — nikogo. Widocznie wszyscy byli zajęci i nikt nie myślał jej bawić.
Brr!... jak tu chłodno... Madzi jeszcze huczał w głowie turkot pociągu, jeszcze odurzał ją dym lokomotywy, jeszcze nie mogła oswoić się z myślą, że jest w Warszawie. Stojąc na środku pokoju, przymknęła oczy, ażeby mieć złudzenie, że ona jeszcze nie opuściła Iksinowa. Za drzwiami słychać szelest... może idzie matka?... Ktoś odchrząknął — to pewnie ojciec,