Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Tysiąc sześćset rubli rzuciła w ciągu jednego wieczora... Stworzyła schronienie dla trzech starych nauczycielek i utrzymanie dla dwudziestu ubogich dziewcząt“ — myślała Madzia i patrząc zboku na twarz Ady, co chwilę oświetlaną błyskami latarni ulicznych, pierwszy raz wobec niej doznała uczucia bojaźni czy wstydu.
„To naprawdę jest wielka pani... Ja naprawdę znam wielką damę, której jedno słówko zapewnia byt kilkudziesięciu osobom!... Ale, co ja robię przy niej? Poco ja się tu dostałam, nauczycielka, córka lekarza?... Ha, zapewne poto, ażeby służyć innym... Chociaż wolałabym, ażeby to już się skończyło...“
Dotychczas Madzia w wyobraźni swojej stała na jednym poziomie z panną Solską: były przyjaciółkami od szkolnej ławy. Dziś uczuła, że ów grunt wspólny pomiędzy nią i Adą zaczyna pękać, a ich stanowiska rozchodzić się.
„Może ona myśli — mówiła do siebie stroskana Madzia — że i ja upadnę na twarz przed workiem pieniędzy?...“
Dorożka stanęła obok bramy pałacu, do którego Ada weszła uradowana, Madzia smutna. Jeszcze nigdy ten gmach nie przygniatał jej, jak dziś, swoim ogromem; nigdy piękne pokoje nie wydały się bardziej obcemi; nigdy nie czuła tego wstydu wobec wygalowanej służby, co dziś.
„Lokaje, pokojówki, salony ze złoconemi ścianami, palisandrowe sprzęty!... To nie mój świat, nie mój... nie mój...“ — myślała Madzia.
Na drugi dzień, w południe, ciocia Gabrjela zaprosiła do siebie Madzię. Ady nie było, ale był pan Stefan.
— Czy wie pani, co w tej chwili robi moja siostra? — zapytał.
— Zdaje mi się, że wyjechała do miasta... — odparła Madzia.
— Tak. Pojechała między naszych kuzynów i znajomych zbierać podpisy na założenie instytucji, opiekującej się staremi nauczycielkami...