Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powiedziała pokojówka, odznaczająca się brakiem wdzięków i poważnym wyrazem twarzy.
Mimochodem na jej widok Madzia zrobiła w duchu uwagę, że w domu Solskich wszyscy służący mężczyźni byli piękni, a wszystkie kobiety brzydkie.
Teraz Solski zatrzymał się przy otwartych drzwiach, Madzi zaś Ada podała rękę.
— Wejdź z nami, Stefek — rzekła siostra — Madzia dziś wyjątkowo pozwala ci... Twoje mieszkanie, Madziu — mówiła wzruszonym głosem. — Widzisz... salonik... To, pokój do pracy, a to sypialnia, która może łączyć się z moją, jeżeli zechcesz.
Pokoje były duże, widne, wesołe; gabinet miał balkon, wychodzący na ogród, obecnie zasypany śniegiem.
Pozwoliwszy rozebrać się pokojówce, Madzia stała na środku saloniku bez ruchu. Zdumiona patrzyła na wielkie lustra w złoconych ramach, na adamaszkowe krzesła i fotele, na niebieskiem tle ozdobione haftowanemi pasami, na ogromne wazony świeżych kwiatów...
— Więc ja już nie jestem u państwa Korkowiczów?... — cicho spytała Ady.
— Już nie — kochanko... na twoje i nasze szczęście — odpowiedziała panna Solska, okrywając ją pocałunkami. — Rzeczy przywiozą dziś wieczór...
— Więc czemże ja teraz jestem?...
— Naszą przyjaciółką... naszym drogim gościem — mówiła Ada. — Pozwól mi — mówiła dalej — wynagrodzić ci choć cząstkę tych przykrości, jakie miałaś z naszego powodu...
— Ja?...
— No, tylko nie ukrywaj!... Dziś całe miasto wie, że pani Korkowiczowa kazała ci podawać obiad dopiero po swoim mężu, że ulokowała cię w jakiejś komórce i nawet nie pozwalała ci być litościwą. A wszystko z tego powodu, że nie umiałaś ściągnąć nas do jej salonów...