Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyszła za Solskiego... Przecież to było największe pragnienie jej matki, której tyle zawdzięczam... Nawet, że tu dziś jestem... To pewna, że nie jestem tu przez siebie, ani dla siebie...“
Wejście Ady przerwało rozmyślania.
Około szóstej podano obiad, w ogromnym pokoju jadalnym i w asystencji dwu służących, ale przy małym stole, na którym były cztery nakrycia.
W chwili, gdy Madzia miała zapytać się: kto będzie czwartym biesiadnikiem, niewidzialna ręka szeroko otworzyła drzwi, przez które majestatycznie weszła ciotka Solskich, pani Gabrjela. Była to osoba wysoka, szczupła i chorowita, ale ubrana z elegancką prostotą. Ledwie raczyła spojrzeć na zmieszaną Madzię, którą jej przedstawiła Ada, i usiadłszy na swem miejscu, kazała podawać obiad.
— Jakże ciocia spała dziś? — spytał Solski.
— Jak zwykle nie zmrużyłam oka.
— A nerwy?
— Czy możesz o to pytać?... Od śmierci waszej matki nie opuszcza mnie bezsenność i niepokój.
Następnie, po raz setny w życiu i wśród głębokich westchnień (które jednak nie odstraszały jej apetytu), ciotka Gabrjela zaczęła upominać Solskich, ażeby nie usuwali się od towarzystwa.
— Dziczejecie — mówiła — odwykacie od widoku ludzi, narażając się przytem na opowiadanie dziwnych historyj...
— Pasjami to lubię — wtrącił Solski.
— Wczoraj naprzykład zaręczono mi u Władysławów, że Stefan ma zostać dyrektorem swojej własnej cukrowni... Dlaczegoż — odpowiedziałam — nie awansujecie go odrazu na rządcę domu, albo stangreta?...
— Mówiono cioci prawdę — rzekł Solski — bo już kieruję przygotowaniem planów do cukrowni...
— Ależ, na Boga! — zawołała ciotka Gabrjela, spogląda-