Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odparła Madzia. — Ja przedewszystkiem za mało znam ludzi... A powtóre — dom państwa nie może być przytułkiem moich znajomych...
— Szlachetna duma!... — szepnęła panna Edyta, z zachwytem patrząc na Madzię.
Solski niecierpliwie machnął ręką.
— Zaraz pani wytłomaczę moją prośbę ze stanowiska kapitalisty. My, ludzie majętni, niezawsze mamy rozum, ale jedno wiemy, że gdy otaczają nas uczciwi, nasze majątki są pewniejsze i dają większy procent. Czy uznaje pani tę zasadę?
— Zapewne... Zresztą nie znam się na tem — odpowiedziała Madzia.
— Otóż widzi pani... Ja dzisiaj potrzebuję wielu ludzi do cukrowni, może niezawsze fachowych, ale uczciwych. A wierzę niezachwianie, że jeżeli pani zarekomendowałaby mi kogoś ze swoich znajomych, byłby to z pewnością człowiek uczciwy, bo przed hultajem ostrzegłby dobry instynkt, który pani posiada w wysokim stopniu. Panno Magdaleno — kończył, biorąc ją za rękę — mam parę... nawet kilka niezłych posad... Gdyby więc ktoś bliski pani potrzebował, zrób nam tę łaskę... i rozporządzaj nami...
Madzi przyszedł na myśl własny ojciec lekarz i brat technolog. Ale jednocześnie uczuła, że tych ludzi nie może zalecać Solskiemu.
Więc, podziękowawszy za obietnicę, odpowiedziała, że gdyby kto z jej znajomych zgłosił się z prośbą, nieomieszka zawiadomić Solskiego.
Pożegnała ciocię Gabrjelę, pana Stefana i starą damę i wróciła do siebie. Wpół godziny później wpadła do niej zawinięta w szal, z miną tajemniczą, panna Edyta i oglądając się na wszystkie strony, rzekła dramatycznym szeptem:
— Niema nikogo?
— Nie — odpowiedziała Madzia.