Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sekundowego istnienia, raczej zakopywały się w ziemię, albo dobrowolnie przygaszały własne światło... własną radość... Coby pani powiedziała?... Śmierć, która pogrąża nas w zapomnieniu, nie jest nieszczęściem. Ale odtrącanie prostych a potężnych rozkoszy, odsuwanie spragnionych ust od czystej wody, to jest udręczeniem i samobójstwem.
Oparł rękę na ławce, tak, że dotknął palców Madzi, i uczuł, że były równie gorące jak jego. Na mgnienie oka zapomniał, gdzie się znajduje i czy dokoła nich jest widno, czy ciemno. W rękach i nogach czuł mrowienie: głos przytłumiał mu się coraz bardziej. Przysunął się do Madzi. Jej ramię dotykało jego ramienia. Zaczął szeptać:
— Niekiedy dwie iskry padają tuż obok siebie... Wówczas ich blask... ogień, który je trawi, potęguje się... Dwa istnienia wyrastają na tysiąc istnień... dwie iskry błyszczą jak najjaśniejsza gwiazda... Czy nie byłoby nikczemnością rozdzielać te dwa byty?... A czy nie byłoby szaleństwem, gdyby jedna z nich zdusiła własne światło i... swej sąsiadki?...
Robiło się coraz ciemniej i wzmagał się szum. Nad ogrodem kolejno przelatywały dwa powiewy: ciepły od miasta, chłodniejszy od strony Łazienek. Po alejach nikt już nie chodził, tylko rozkołysane drzewa gięły się ku ziemi, albo odsuwały od siebie wierzchołki, odsłaniając granatowe chmury. Czasem w górze zatrzeszczała gałąź, albo oderwała się gałązka i w fantastycznych podskokach spadała na trawnik.
— Straszne to, ale piękne! — rzekła Madzia, opierając głowę na poręczy ławki.
— Jak moja miłość dla ciebie... — szepnął pan Kazimierz.
Schwycił Madzię wpół i przycisnąwszy usta do jej ust, zaczął całować bez pamięci.
Przez chwilę Madzia siedziała martwa. Nagle wydarła się z objęć pana Kazimierza, a gdy wyciągnął rękę, odtrąciła go, jakby ją chciał uderzyć.