Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha! — powtórzyła panna Cecylja. — Zapewne, że musi być to... Niezawodnie to...
Po obiedzie, panna Cecylja wyszła do miasta, a gdy wróciła, nie rozstały się z Madzią do wieczora.
O dziewiątej Madzia odwiozła przyjaciółkę na kolej, gdzie pożegnały się, płacząc i obiecując jak najczęściej pisywać do siebie.
— Nie mogę pogodzić się z myślą — mówiła Madzia — że dobrowolnie zamykasz się w klasztorze... w więzieniu...
— Bo nie wiesz, jak świat może zmęczyć, i nie pojmujesz, jaką ulgę sprawia uczucie, że się jest bliższym wieczności...
— Gdybyż choć ona była, ta wieczność! — szepnęła Madzia.
— Nie wierzysz?... — spytała zdziwiona panna Cecylja. — A jednak ona jest...
Konduktorzy naglili do wsiadania i z trzaskiem zamykali drzwi wagonów.
— Bądź zdrowa, Cesiu!...
Panna Cecylja wychyliła się z wagonu i rzekła:
— Jest, Madziu, jest!...
Dzwonek — świstawka... pociąg ruszył.
— Bądź zdrowa, Cesiu! — zawołała jeszcze raz Madzia.
— Jest!... jest!... — odpowiedział słodki głos na tle zgiełku odlatujących wozów.
„Jest... jest... fosfór, tłuszcz, żelazo i — nicość!... — myślała Madzia. — Ale co tam... wszystko jedno, byle w tem życiu zakosztować szczęścia...“
Nazajutrz, prawie w chwili, kiedy Madzia myślała, co się też dzieje z panem Kazimierzem — przyszedł on sam. Punkt o szóstej wieczór zapukał do drzwi, przywitał się nieśmiało i znowu ofiarował Madzi amarantową różę.
Madzia zarumieniła się, spostrzegłszy dopiero teraz, że na stoliku jeszcze stoi pierwsza róża, bardzo zwiędła, bladej barwy. Gdyby kto inny obdarzał ją tak gwałtownie potęgują-