Żebrak murzyn/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Żebrak murzyn
Podtytuł Powieść
Wydawca Ruben Rafałowicz
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa, Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le mendiant noir
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŻEBRAK MURZYN
POWIEŚĆ
PAWŁA FEVAL.
Przekład z francuzkiego.

WARSZAWA.
Nakładem Księgarni Rubena Rafałowicza w Wilnie.
W DRUKARNI GAZETY CODZIENNEJ

1852.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.

W Warszawie, dnia 9 (21) Listopada 1850 r.
Starszy cenzor
L. T. TRIPPLIN.






PO NIESZPORACH.

W roku 1816, w połowie jesieni, dwóch młodych ludzi paląc fajki rozmawiało na balkonie domu, przytykającego do kościoła i położonego na placu Saint Germain de Prés. Było to w niedzielę, czwarta godzina wybiła na zegarze wieżowym. Dwaj nasi młodzieńcy oczekiwali zapewnie końca nieszporów, aby przyjrzyć się damom wychodzącym z kościoła.
Obadwaj byli piękni i wysokiego wzrostu, ale fizyonomie ich prawdziwą przedstawiały sprzeczność. Twarz brunatna starszego wyrażała pobłażanie i nierozwagę połączoną z pewnym rodzajem pychy, zdawał się przechodzić z młodzieńczego do dojrzałego wieku. Musiał już mieć przeszło lat 35, ale kiedy je skończył trudno było dociec, bo czoło bez zmarszczek pozostało. Czarne i kręte włosy, lubo nie piękne, nadawały jego postawie pewien rodzaj świetności, a nawet i szlachetności. Oczy żywe, pełne ognia, spuszczał niekiedy gdy się kto bacznie w niego wpatrywał. Wąs całkiem był jeszcze czarny, a przy świecących kosmykacha spostrzedz można było głęboką rysę, która wyryta być tylko mogła w skutku gorzkiego i często powtarzanego śmiechu. Znak ten zdradzał młodzieńczą twarzy cechę, i zgadzał się tylko z posiniałemi powiekami, zżółtemi i cokolwiek pomarszczonemi skroniami.
Wyż opisany mężczyzna zwać się kazał Don-Juan de Carral i mienił się być szlachcicem hiszpańskim. Mówił często o swojej rodzinie jako o jednej z pierwszych Andaluzyjskich, i w każdym razie chełpił się z pochodzenia swego.
Postępował w tem jak owe piękne damy, które przyjmują pochwały oddawane kupnym ich włosom. Juan de Carral był synem Murzyna, i od urodzenia niewolnik, miał rzeczywiste nazwisko Jonąuille.
Kollega jego zwał się tylko Ksawerym, i znacznie był młodszym. Jego wysokie i szerokie czoło okrywały prześliczne blond włosy; biała cera do alabastru była podobną przy śniadych licach Mulata, a spojrzenie szczere i zamyślenie oznaczające, twarz zaś smutek i tęsknotę wyrażała. Liczył lat 22.
Plac, na który spoglądali, był jeszcze zupełnie pusty, a na schodach do kościoła prowadzących stał o kij oparty żebrak, oczekując także na koniec nieszporów.
Tym żebrakiem był Murzyn, piękny wprawdzie, i który przed 20 laty byłby doskonale wyobrażał Otella Shakspeara. Twarz, jego czarna jak heban, bardziej jeszcze odznaczającą była przy brodzie i białych jak śnieg włosach. Postawa wysoki nie ugięła się pod lat ciężarem, trzymał się prosto, z niejaką spoglądając dumą na okrywające go łachmany.
W roku 1815 nie bylibyśmy wam potrzebowali opisywać go, gdyż tak jak wszyscy inni, bylibyście znali Żebraka Murzyna, proszącego o jałmużnę przy drzwiach Saint Germain des Près.
Rzadko kiedy co mówił, i zwykle w milczenia rękę wyciągał. Gdy otrzymał jałmużnę, poważnem skinieniem głowy wdzięczność swoją okazywał. Czasem, kiedy go młoda piękna wsparła dziewica, smutnie się uśmiechał, kładąc rękę na sercu. Małe dzieci tego cyrkułu mocno się go obawiały, a szynkarz z rogu twierdził, iż to był Król dzikich, wzięty niegdyś w niewolę przez Cesarza.
Powiedzieliśmy już, iż była godzina czwarta po objedzie; podczas gdy żebrak oczekiwał, dwaj młodzieńcy zajęci byli rozmową, którą od czasu do czasu długie przerywało milczenie.
— Ksawer}! zawołał nagle Don-Juan de Carral, rzucając cygaro; kochasz się przyjacielu!...
Ksawery zadrżał usiłując się uśmiechnąć. A ty się nie kochasz? poszepnął.
— Nie tak jak ty.... Dalibóg! — każdy kochać się musi, ale ty mnie a ja ciebie rozumiem.... Jesteś namiętnie, szalenie zakochanym,... mój drogi.
— I z czegóż to wnosisz?
— Zgoda! — Nie zaprzeczasz więc! — Zkąd to wnoszę? he! he! z mnóstwa rzeczy. My Hiszpanie jesteśmy jak widzisz okrutnemi dostrzegaczami... prawdziwemi Argusami!.. Dostrzegłem....
— Cóż takiego? żywo zapytał Ksawery.
Don-Juan parschnął śmiechem.
— No! odrzekł, zdradzasz się. Byłoby okrutnie z mojej strony na co więcej cię wyprowadzać.
Na odgłos śmiechu żebrak się obrócił, uniósł słomiany swój kapelusz i rękę ku balkonowi wyciągnął. Ksawery natychmiast za woreczek pochwycił. — Ten Murzyn mi się nie podoba! Pomruknął Carial, wydobywając także woreczek. Ksawery rzucił mu wspomożenie, żebrak, zanim się schylił, aby je podnieść, położył rękę na sercu.
— Murzynie! oto masz pięć franków, zawołał Carral, które daję ci pod warunkiem, abyś odszedł ztąd do licha i nie wracał więcej.
Sztuka pięcio-frankowa wpadła w kapelusz żebraka, ale zamiast ją schować, odrzucił z pogardą, powracając na stanowisko swoje.
— Obraziłeś go, rzekł Ksawery.
— Obrazić Murzyna!... odrzekł zgorszony Mulat; wszakże każdy zdanie swoje mieć może, i ja wyjawiłem je za moje pięć franków... Ach! mój najdroższy, wpadłeś znowu jak widzę w twoje melancholijne marzenia, musisz mieć niezawodnie splen.
Ksawery westchnął.
— Jest to choroba ludzi szczęśliwych, odpowiedział; nie mogę jej zatem podlegać.
I wzniósł na towarzysza swego spojrzenie pełne smutku i tęsknoty; potem ulegając tej potrzebie zwierzenia się, która znajduje się w sercu wszystkich ludzi, wziął rękę Mulata, a ścisnąwszy ją w swoich, rzekł: — Carralu, sądzę, iż jesteś przyjacielem moim; zupełne w tobie zaufanie pokładam. Odgadłeś połowę tajemnicy mojej, wyjawię ci wszystko.... Cierpię!
— To widać, mój najdroższy, ale.... dla czegóż cierpisz?
— Jest to niedogodność bardzo powszechna! Jestem w temże samem położeniu. I zowię się Ksawerym.
— To piękne imię! powiedział Carral z nikczemnem szyderstwem. Przyznaję, iż dla zakończenia takowego, czegoś braknie. Co do mnie, na los pod tym względem uskarżać się nie mogę.... Ale cóż chcesz, mój miły, gdyby wszyscy posiadali urodzenie, nikt nie byłby szlachcicem!
— A nadto, jeszcze.... mówił dalej Ksawery, o którego uszy zaledwie że się obił ten decydujący argument....
Ale zanim mógł dokończyć, drzwi kościoła Saint Germain des Près otworzyły się i tłum pobożnych plac napełnił. Dwaj przyjaciele rozmowę zawiesili.
Żebrak Murzyn czynność swoją rozpoczął. Stał nieruchomie i rękę wyciągał. Podobnym był do hebanowego posągu, wystawionego dla wzbudzenia litości w przechodzących. Wszyscy go wspierali, bo był znanym, a sława i żebrakowi jest potrzebną. Ksawery z balkonu się wychylił i bacznie oczyma śledził.
— Czy miała być na nieszporach?... zapytał głosem cichym Carral.
— Kto taki? odrzekł Ksawery, mocno się rumieniąc.
— Jeszcze ukryć: usiłujesz! Ale zapytanie moje zbytecznem było, wiedziałem bowiem, iż się na nich znajdowała; otóż i ona.
Ksawery bardziej się jeszcze wychylił. Dziewica cudownej urody, ubrana skromnie, z prostotą oznaczającą wyższe pochodzenie, przechodziła właśnie próg kościoła. Dama do towarzystwa w właściwym sobie ubiorze zdała za nią postępowała. Gdy się zbliżyła do czarnego żebraka, wsunęła mu w rękę pieniądz, a on się z rozkoszą uśmiechnął.
Potem młoda dziewica bojaźliwie na ganek spojrzała, a lekki rumieniec na jej lica wystąpił.
Kocha go!.... pomyślał sobie Carral.
Ksawery pomimowolnie ręce złożył.
Po czem Mistress Blowter, bo aby być damą do towarzystwa, trzeba koniecznie być Angielką, podniosła oczy w górę, ale to tylko w chęci przypatrzenia się pogodzie.
Niebo, które było czyste przez dzień cały, okrywało się właśnie chmurami, i krople deszczu spadać zaczęły. Angielka, przybrała strwożoną postać, i przebiegała plac niespokojnym wzrokiem. Jedna tylko do najęcia stała kareta i to przy drugim końcu placu, a stangret siedząc na koźle, spał i chrapał doskonale.
— To dobrze! rzekł Carral półgłosem.
Podczas gdy panna de Rumbrye znajduje się na nabożeństwie pod dozorem służebnicy, pani Margrabina, jej macocha, przejeżdża się po lasku kabryoletem Margrabiego, którym powozi pan Alfred des Vallées, jego pasierb. To jest w porządku! Margrabia z córką powinien chodzić piechotą, lub jeździć w najętym powozie.
I rzeczywiście nie było innego środka.
Młoda dziewica weszła pod wystawę, a Mistress Blowter, z chwalebną gorliwością biegała swemi angielskiemi długiemi nogami po mokrym bruku dla wyszukania powozu.
— Mój najdroższy, rzekł wówczas Carral; nie czyń sobie żadnego przymusu, ja odchodzę.
I wszedł do pokoju.
Tłum się rozszedł. Przy kościele stal tylko jeszcze żebrak Murzyn.
— Heleno!.... poszepnął bardzo cicho Ksawery. Młoda dziewica podniosła oczy, a widząc, iż nikt inny na ganku już się nie znajdował, dała znak radosny i szybko następujące wymówiła słowa:
— Przyjdź dziś w wieczór.
Ale kareta spiesznie się po bruku potoczyła, nieszczęsny młodzieniec nie mógł słów tych dosłyszeć, chociaż się wychylił i dobrze uszu nadstawił. Helena zamilkła, bo Mistrees Blowter się zbliżała.
Ksawery z gniewem zawołał:
— Cóż ona wymówiła?
— Przyjdź dziś wieczór, wymówił głosem poważnym stojący pod oknem Murzyn.
— Dziękuję, dziękuję, poczciwy człowieku, odrzekł Ksawery.
— Komuż u licha tak dziękujesz mój miły, zapytał Carral.
Ksawery się obrócił. Smutek zasępiający poprzednio twarz jego, znikł zupełnie, a wesoły uśmiech usta ożywił. Mówiąc sam do siebie, odpowiedział: Ale a propos! nie będę mógł ci towarzyszyć dziś wieczorem,... idę bowiem do pałacu de Rumbrye.
— Aha!... poszepnął Don-Juan.
— Otrzymałem zaprosiny.... Wiesz.... dawniej jeszcze? zapomniałem o nich.
— Uważam cię za waryata!.. rzekł Carral z niejaką dobrodusznością, iż jeszcze przedemną ukryć usiłujesz.... Udajesz się do dyplomatyki.... Czyż nie wiesz, iż równie dobrze znam twoje małe tajemnice, jak ty sam.... a może i lepiej! — kochasz kobietę wyższą od siebie urodzeniem i znaczeniem.
Czoło Ksawerego znów się zasępiło, a uśmiech znikł z ust. To wielka śmiałość! dodał Carral.
— Szaleństwo chyba, chcesz powiedzieć, przerwał z goryczą Ksawery.
— Nie; śmiałość, powtarzam. Partya twoja jest trudną, wygrać ją wszakże można.
— Ach! gdybym był bogaty! zawołał Ksawery.
— W takim razie w grze swojej miałbyś więcej jedno à-tout, a nic więcej, mój najdroższy!.... bo zbywałoby ci zawsze na pięknem nazwisku, takiem jak jest moje naprzykład?
— Jesteś bardzo szczęśliwym, Carral?
— Dosyć.... Zresztą gdybyś nosił nawet i najpiękniejsze nazwisko Francji, zawsze miałbyś zawadę.
— A jaką?
Głos Carrala stał się poważnym.
— Masz śmiertelnego nieprzyjaciela, bardzo potężnego i strasznego, który ci nigdy nie wybaczy, Ksawery.... Nie pytaj mnie o jego nazwisko, bo ci takowego wyjawić nie mogę.
— Śmiertelnego nieprzyjaciela! powtórzył młodzieniec; nieprzyjaciela, który nie wybaczy mi nigdy?.... Pamięć moja żadnej nie nasuwa mi myśli, niczego się dorozumieć nie jestem zdolny.... Żartujesz ze mnie, Carral! Jestem pewny, że nikogo nie obraziłem.
Don-Juan żałował zapewne, iż mu myśl tę nasunął, bo przerwał, udając wesołość:
— Za daleko się posunąłem, mój miły, bardzo za daleko! Rozumiałeś zapewne, iż tu idzie o jakiego zdrajcę melodramu.... nie, bynajmniej... Jest ktoś na świecie, który cię nie lubi,... i na tem rzecz się kończy.
— A ten ktoś zowie się?....
— Tego powiedzieć ci żadną miarą nie mogę... Ale cóż cię to obchodzi?... Czasem obca pomoc przydać się może; czy chcesz przyjąć usługi moje?
— W interesie tego rodzaju, odrzekł wahając się Ksawery, nie sądzę....
— W czem ci usłużnym być mogę, tego nie wiem. Jestem, jak wiesz, dobrze widziany w pałacu Rumbrye A że tam nie bywam od niejakiego czasu, to dla tego, że....
Carral zatrzymał się przez chwilę, a potem dalej mówił z pewnym rodzajem nieukontentowania:
— Zbłądziłem w tym względzie, gdyż przewiduję, iż nadejdzie chwila, w której będę zmuszony znowu do niego uczęszczać. Z resztą, gdy się ma prawdziwa chęć być użytecznym, zawsze sposobność się znajdzie.
Ksawery wziąwszy rękę towarzysza swego, ścisnął go serdecznie i rzekł:
— Jesteś wylanym przyjacielem Carral; dziękuje ci, i przyjmuję twoje zaofiarowanie... Ale aby komu czynić przysługi trzeba go wprzódy doskonale poznać, a ty mię jeszcze znasz tak mało.
— Przeciwnie! przeciwnie! zawołał Carral przybierając znowu swój ton szyderczy. Znam dobrze twoją historyę, albo raczej zgaduję ją. Jest ona podobną do tysiąca romansowych bohaterów: Matka twoja lub w jej zastępstwie jaki bogaty bankier, przesyła ci zapewne co miesiąc małą pensyjkę....
— Nie zgadłeś, przerwał Ksawery.
— Nie?... Ale zawsze jest to coś podobnego, nie prawdaż?
— Jest to coś bardzo smutnego Carral! odrzekł zwolna Ksawery; nie znam urodzenia mego.... nie znam ani ojca, ani matki mojej... W szkołach opłacano za mnie przez korrespondencyę.... A teraz co miesiąc 300 franków odbieram.
— A cóżem mówił?
— Ale któż mi daje te 300 franków?
— Mniejsza o to!
— Czyż zawsze mi je przysyłać będą?
— To rzecz ważniejsza, ale zdaje się, iż wszelką nadzieję zachować powinieneś. — Któż ci przynosi owe 300 franków, Ksawery?
— Nie wiem.
— Ob! oh! — To już za nadto!... Musisz przecie odbierać je z rąk jakiego człowieka?
— Żadnego.
— To rzecz osobliwsza!
— Szczególna rzeczywiście.... i bardzo sroga Carral!.. Oh! wierzaj słowu memu, że gdyby nie ta nierozsądna miłość, odrzuciłbym ten dar tyle do jałmużny podobny; zerwałbym stosunki z światem, w którym nieprawe zajmuję miejsce; pracowałbym, aby się wyżywić; ja....
— La! la! przerwał Carral, nie każdy co chce, pracować może, mój najdroższy. Aby zostać stolarzem lub malarzem, potrzeba protekcyi,... No no! wpadasz w deklamycyą. Jak zostaniesz sławnym Adwokatem, za lat 10 lub 15 naprzykład, będziesz miał dosyć czasu dar ten odrzucić.... Teraz zaś kochając się lub nie, przyjmować go możesz.... Ale raz jeszcze zapytuję cię o sposób jakim go odbierasz?
— Nie śmiem ci go powiedzieć, bo mi uwierzyć nie zechcesz.
— Mów zawsze.
— A więc, co miesiąc, między 1-ym a 3-cim, znajduję kopertę starannie zapieczętowaną, a w niej 15 luidorów w złocie.
— Gdzież to znajdujesz?
— Tu na tym balkonie.
— Nadzwyczajne to zdarzenie! powtórzył Carral. Czyż nie dochodziłeś? — Ja byłbym stał na czatach.
— Uczyniłem to. Nie raz noc całą przepędziłem, ukryty za firankami. Czekałem, śledziłem...
— I nigdy nic dostrzedz nie mogłeś?
— Nigdy!
Don-Juan w zamyśleniu za czoło się pochycił. — W tem wszystkiem udział mieć musi kobieta, poszepnął.
— Nie zdaje mi się odrzekł Ksawery. Nigdy nikogo nie widziałem; tajemnicą najgłębszą rzecz ta dla mnie jest pokrytą. Jestem pewny wszakże, iż te pieniądze mężczyzna mi rzuca...
— Zkądże to wnosisz?
— Pewnej nocy, rok już temu, pozostałem aż do dnia, aby tej tajemnicy dociec. Około czwartej zrana, posłyszałem lekki hałas na balkonie. Pobiegłem natychmiast, i ujrzałem cień ku kościołowi zmierzający.... Był to cień mężczyzny.
— W nocy niczego pewnym być nie można....
— Toż samo też sobie powiedziałem. W owym czasie reperowano właśnie hotel... Bruk okryty był piaskiem, który przez noc deszcz mocno zwilżył. Pospieszyłem zapalić świecę, i dostrzegłem na piasku ślady kroków; były to kroki mężczyzny, obutego w ciężkie i podkute obuwie.
— Obuwie Owerńczykal... komisanta! zawołał Carral.
— Tak sądzisz?
— To jest aż nadto w oczy bijącem!
Ksawery przez chwilę w głębokiem pozostał zamyśleniu.
— Odpowiedz mi szczerze Carral, czy znajdujesz, że jestem do Mulata podobnym?
Carral zadrżał i spojrzał na młodzieńca groźnemi oczyma, bo to zapytanie pośrednio za zniewagę uważał. Ale słodki i szczery wyraz twarzy Ksawerego, wkrótce go zaspokoił. Przyszedłszy do siebie odpowiedział:
— Nie znam się na tem bynajmniej, ale każdy mniej więcej czyni sobie jakieś wyobrażenie o rzeczach, których nie zna. Nie zgadzasz się zupełnie z tem, jakie sobie o Mulatach utworzyłem.
Ksawery lżej odetchnął.
— Wszyscy mówią mi to samo, odrzekł; a jednakże....
— Dla czegóż uczyniłeś mi to zapytanie? przerwał Carral.
— Bez myśli... Czasem dręczą mię okropne przeczucia... Ale te są zupełnie szalone, nie powiem ci ich więc.
— Spowiedź ogólna! Wyjaw mi wszystko mój najdroższy.
Ksawery byłby może i mówił dalej, ale w tej chwili dał się słyszeć turkot powozu pięknie zaprzężonego, który zatrzymał się właśnie przed drzwiami hotelu.
Noc jeszcze nie zapadła zupełnie, ale przedmioty na pół już tylko rozpoznać można było.
— Prześliczne konie! zawołał Ksawery, uszczęśliwiony przerwaniem rozmowy.
Carral, zamiast odpowiedzi, spiesznie przetarł lornetkę, którą wymierzył na herb powozu.
— Rumbrye! pomruknął.
Już za późno jest, aby do kościoła przyjeżdżano, powiedział Ksawery, nie dosłyszawszy wykrzyknika Carrala. Może to jaka szlachetna dama przybywa do którego z naszych sąsiadów.
Don-Juan był blady i trząsł się jak liść.
— Może to i do ciebie, dodał Ksawery, bo coś milczysz, dobry apostole.
Drzwiczki powozu się otworzyły, a kobieta pięknej i powabnej postawy spoglądając na hotel, postawiła swoje małe nóżki na śliskim bruku. Żebrak Murzyn nieruchomy do owej chwili na stanowisku swojem, przyliżył się i wyciągnął rękę. Ale piękna dama szybko przesunęła się około niego, i weszła do hotelu.
— Zgadłem, jak widać! rzekł Ksawery.
To ona, pomyślał Carral zmieniając kolor twarzy. Cóż za szczególne podobieństwo! poszepnął żebrak, którego twarz czarna wyrażała zadziwienie i podejrzenie zarazem. Będę wiedział kto ona jest!
Dama tymczasem weszła na schody.
Ksawery przytknął ucho do zamku drzwi, aby zaspokoić swoją dziecinną ciekawość i dowiedzieć się, kto był ten szczęśliwy sąsiad, do którego weszła piękna nieznajoma.
Żebrak zaś spokojnie pod kościół na stanowisko swoje powrócił, w kilka sekund później zapukano lekko do drzwi pokoju. W którym się znajdowali dwaj nasi młodzi ludzie.
— Tem lepiej! rzekł wesoło Ksawery, — albo do mnie, albo do ciebie.
— To do mnie, odpowiedział Don-Juan głosem przytłumionym.
I drzwi otworzył. Kobieta weszła; twarz jej okrytą była gęsto zarobioną koronkową zasłoną.
— Nie będę ci przeszkadzał przyjacielu, powiedział z cicha Ksawery, odchodzę, wiesz już gdzie....
Ukłonił się zakwefionej damie i wyszedł.
Gdy już oddalił się, twarz Carrala inny wyraz przybrała — Śmiałość pełna fanfaronady, w jednej go chwili opuściła. Skłonił się uniżenie i przybrał postać bojaźliwą i pełną uszanowania.
— Dobra pani moja, rzekł głosem przytłumionym, czegóż odemnie żąda?




JONQUILLE.

Dama, która weszła, była średniego wzrostu i miała figurę prześliczną; twarz jej, lubo pozbawiona młodzieńczej świeżości, była bardzo jeszcze piękną, a bladość jej lica i omdlałe czarne oczy, zdradzały utrudzenie raczej niż lata. Była to jedna z tych kobiet, o których wiek nigdy się zakładać nie należy, chyba z metryką w ręku. Nie jeden byłby jej dał lat 30, drudzy, lepiej ją znający, przypuszczali iż ma około 40; jeśli ostatnie to domniemanie sprawiedliwem było, wyznać musimy, iż czas przebiegł dla niej niezostawując nawet na jej uroczej twarzy śladów przejścia. Zresztą cóż znaczy lat 10 mniej lub więcej dla prawdziwej piękności? Parny czy Gentil-Bernard powiedział, iż — piękność się nie starzeje; miłość nie wchodzi w takie szczegóły. Ładna kobieta jest zawsze młodą kobietą.“
Na pierwsze zaraz wejrzenie, uderzała jej postać powolna i pełna zaniedbania, właściwego córom pod-zwrotnikowych mieszkańców. Każde jej poruszenie było nacechowane wdziękiem bez wszelkiej przesady. W oczach malowała się chęć spoczynku, bo w nim szczęście znajdowała.
Któż nie zna nieskończonych powabów miękkości i zaniedbania kreolek, pełnych wszakże nie raz energii?... kobiety te, które żyją śpiąc prawie, przebudzone namiętnością, skaczą jak gazelle. Te ręce białe, dla których muślin nie jest dość miękkim, te ręce słabe utrudzające się trzymaniem wachlarza, kurczą się częstokroć ściskając silnie rękę mężczyzny.
Pani Margrabina de Rumbrye była kreolką. Łączyła z powabami mieszkanek kolonij wdzięki dam Paryzkich. Długi pobyt we Francyi oswoił ją z takowemi. Na ukłon Ksawerego odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy, i odrzuciła zasłonę jak tylko odszedł.
— Czegóż żądasz odemnie moja dobra Pani? powtórzył: Carral z miną winowajcy, oczekującego wyroku.
— Przypominasz więc sobie nakoniec, mulacie, iż panią twoją jestem? odrzekła Margrabina de Rumbrye wskazując palcem na fotel.
Carral przysunął go natychmiast.
— Nigdym o tem nie zapomniał, odpowiedział.
Pani de Rumbrye usiadła, rozsunęła z niedbałością swoją jedwabną suknię, i parę chwil poświęciła aby najwygodniejszą wynaleźć sobie postawę; poczem na ramieniu sparłszy głowę i oczy na pół przymknąwszy, tak dalej mówiła:
— Trzeba, jak widzę, Don-Juan de Carral, przychodzić do ciebie; i odkądże to słowo moje za rozkaz uważać przestałeś?...
Mulat otworzył usta, chcąc się tłomaczyć. ale Margrabina, nakazawszy mu milczenie, wskazała, aby jej podał taborecik stojący na drugim końcu pokoju. Carral postawił go u nóg pani de Rumbrye; kreolka wówczas usadowiła się z wszelką wygodą i założyła kolano na kolano.
Carral stał przed nią z oczyma spuszczonemi.
— Pisałam do ciebie po dwa razy, rzekła Margrabina, Ja... do ciebie... Ja... dwa razy pisałam... Dlaczegóż nie odpisałeś mi?
— Nie śmiałem...
— Nie śmiałeś.... dla czego?... Czyś rai się stał nieposłusznym.
— Nie, pani; rozkazy twoje wypełniłem.
Czoło Margrabiny się rozjaśniało.
— Jesteś dobrym chłopcem, Jonquille, powiedziała głosem wzruszonym i tkliwym, któremu kreolki przenikliwą słodycz nadać umieją. — No zobaczymy... coś zrobił?
— Wszedłem w bliskie stosunki z młodzieńcem, odrzekł Carral; od miesiąca już nierozłączeni jesteśmy. Widzisz pani, że mamy jedno pomieszkanie i żyjemy jak dwaj bracia!
— To dobrze... Wiedziałam, iż jesteś zręcznym chłopcem... A dalej?
— Znam już historyę i tajemnicę jego życia.
— Tem lepiej!... Dalej?
— Pani, odrzekł Carral błagalnym i smutnym głosem, Ksawery mię kocha... Tak dawno już nikt mnie nie kochał. Błagam o litość dla niego. Nie wyrządzaj mu pani żadnej krzywdy.
— Biedny Jonquille! poszepnęła Margrabina, wsuwając się głębiej w fotel.
W jej uśmiechu malowało się obojętne i nieubłagane szyderstwo. Mulat zgrzytnął zębami, a serce doznało uczucia zapamiętałej nienawiści.
— Juan de Carral, mówiła dalej Magrabina, spoglądając nań wzrokiem spokojnym i przenikliwym. Czyż to już wszystko coś uczynił?
— On jest tak młodym! — poszepnął mulat.
Pani Rumbrye przybrała postawę niezadowoloną, którą znawca byłby nazwał uroczą; potem lekko ziewając, te słowa wyrzekła:
— Od rzeczy mówisz, biedny mój chłopcze... Powróć na drogę rozsądku proszę cię bardzo... Rozkaz mój w połowie dopiero wypełniłeś, a czy wiesz, iż to ci niebezpieczeństwem grozi?
— Wiem, iż należę do ciebie, pani, i że moja szalona duma niewolnikiem mię twoim uczyniła, tak jak gdybyśmy nie znajdowali się na wolnej ziemi... Nieszczęsny to był dzień, w którym wypierając się mego pochodzenia, przybrałem nazwisko szlachetne, aby będąc przedmiotem tak długiego politowania, stać się przedmiotem zazdrości. Sądziłem, iż w Europie, tak jak i tam, mulat jest istotą przeklętą od wszystkich, nędzną pogardzaną!... Byłem w błędzie, tyś pani wiedziała że tak nie jest, a jednakże zezwoliłaś... Przypominam sobie dobrze uśmiech twój, gdyś zobaczyła moją metamorfozę... I słusznieś się uśmiechnęła, bo ten wypadek powracał ci niewolnika, któremu odtąd prawa ludzkie wolności powrócić nie mogą.
— Jesteś wymownym, Jonquille, rzekła obojętnie pani Rumbrye.
— I zawsze to imię! zawołał z gniewem mulat. Zapominasz więc, iż w chwili, której Jonquillem znowu zostanę, stracisz wszelką nademną władzę?
— To prawda, Juan de Carral, i zbyt potrzebnym mi jesteś, abym chciała na taką narażać się stratę. Ale kończ mowę twoją.
— Urodziłem się w twojej posiadłości, pani, gdy nadeszła chwila uwolnienia; nie przyjąłem go i sprzedałem się powtórnie; ale niewolnicy powstają częstokroć... miej się zatem na, baczności pani!
Margrabina cokolwiek głowę uniosła; tą razą mulat z odwagą zniósł jej spojrzenie.
— Cóż to! przeciwko mnie walczyć zamyślasz? odrzekła pani Rumbrye z zwykłem sobie zaniedbaniem.
— Żądaj pani tego co będę mógł uczynić... Nie chcę zgubić Ksawerego.
— Nie chcesz!... wymówiła wolnym głosem Margrabina, a czarne jej oko zaiskrzyło się i brew się zmarszczyła.
Odwaga mulata słabnąć zaczęła.
— Pani! zawołał, raz jeszcze litości dla niego błagam!... Ma lat 22, serce szlachetne i czyste, nie zna złego...
— Dosyć już, przerwała Margrabina. Powiedzianoby, panie de Carrdl, że chcesz doświadczać dziś mojej cierpliwości! Groziłeś mi!... Powiedziałeś mi, iż tak chcę, i sama nie wiem co jeszcze.... jednem słowem dopuściłeś się największej zuchwałości....
— Pani!...
— Milcz!
Margrabina z gniewem odsunąwszy podnóżek, stanęła naprzeciw Carrala, który, ulegając znowu jej tajemniczej władzy, zadrżał i ze strachem się odsunął.
— Widzisz mulacie, jaka cię obawa przejmuje! rzekła z pogardą pani Rumbrye; krew murzyna w żyłach twoich płynie, a do Europejczyków podobnym tylko jesteś z nikczemnej dumy!... Jesteś moją własnością, sam to wyrzekłeś, i prawdę powiedziałeś. Nie dla tego wszakże na ciebie rachuję, iż jesteś synem murzyna, tylko, iż poznałam twoją nikczemność, że się pochodzenia twego zaparłeś, i że zamiast podnieść czoło jako człowiek, ukryłeś twoje nazwisko i urodzenie!... Ach! mogę ci to teraz bez wszelkiej mówić obawy. Nie masz już czasu na inną powrócić drogę. Musisz pozostać don Juanem de Carral, bo byłbyś zhańbionym i pogardzonym jak nikczemnik.
— O nieszczęście! nieszczęście! zawołał Carral.
— Nie obawiasz się, abym twoje przeszłe odkryła życie, i powiedziała: „Ten człowiek jest zhańbionym, lata jego upłynęły wśród niegodnych usiłowań, a ubiór nosił cechę nikczemnych szulerni, po których się włóczył od rana do nocy.... lękasz się tylko, abym cię kiedy Jonąuillem lub mulatem nie nazwała.... Słuchaj! znam cię i ocenić umiem. Nie litością to względem Ksawerego powodowany, stawałeś przed chwilą w obronie jego sprawy. Próbowałeś tylko, czy jarzmo zrzucić zdołasz.... Ten jedyny raz ci wybaczam z tem wszakże zastrzeżeniem, aby był ostatnim.
Margrabina wśród tej rozmowy tak fizyonomię zmieniła, iż z trudnością można ją było poznać. Głowę z dumą podniosła, i cała jej postać straciła zniewieściałość pełną wdzięku. Omdlałe oko przybrało wyraz ognisty i namiętny, brwi się zmarszczyły, usta harmonijny uśmiech opuścił, zmarszczka głęboko wyryta przecięła jej czoło, niegdyś tak gładkie, i wszystko w niej wolę żelazną oznajmiało.
Zaledwie wyrzekła ostatnie te słowa, siadła znowu na fotelu powracając do dawnej niedbałości i odrętwienia.
Carral nie usiłował nawet odpowiedzieć. Przez chwilę, wściekłość bezsilna nasuwała mu myśl zbrodni. Machinalnie rękoma poruszył, jak gdyby chciał zgnieść tę słabą istotę, co go nogami deptała. Ale nie śmiał, i ulegając pod ciężarem właściwej słabości, za pokonanego się uznał.
Carral poznał się z Ksawerem z rozkazu Margrabiny. Nie wiele miał trudności w pozyskaniu przyjaźni młodego człowieka, a widząc go tak dobrym i zaufania pełnym, uczuł ku niemu pewien rodzaj przywiązania. Wszakże pani Rumbrye dobrze w głębi jego serca czytać umiała, gdy powiedziała: „Nie przez litość to dla Ksawerego, ale dla własnego interesu, w obronie jego sprawy stajesz.... Mulat, niby ludzkością powodowany, chciał ocalić przyjaciela, a myślał tylko o zrzuceniu z siebie ciążącego jarzma.
Nie możem w błędzie czytelnika pozostawić. To jarzmo było rzeczywistem. Juan de Carral zmyślił, mówiąc Ksaweremu, iż jest biednym, bo nim nie był; być może, iż pani Rumbrye go opłacała, lub, że z, dawniejszych intryg zachował sobie summki, które dozwalały mu przedstawiać się w świecie stosownie do udanego urodzenia.
Mulat miał dosyć, aby utrzymać uzurpowane nazwisko, być szlachcicem, lub za takiego uchodzić, co jest jedno i to samo. Jeżeli rzeczywista szlachta przywiązana jest do swojej godności, jakżeż nią dopiero udana być musi?
A nareszcie, odkryty fałszywy szlachcic staje się napowrót mieszczaninem; z początku śmieją się z niego, lecz wkrótce zapominają. Ale zostać znowu mulatem! zmienić nazwisko Carral na Jonąuilla! to była rzecz niepodobna, a mianowicie ze strony mulata.
Długie milczenie nastąpiło pomiędzy dwojgiem rozmawiających, po którem Carral, pokrywając udaną nieśmiałością głęboką zawiść, tak dalej mówił:
— Dobra pani, źle zrobiłem, i żałuję tego.... W przyszłości będę ci zawrze posłusznym, bez szemrania.
— Nie mówmy już o tem, przerwała pani Rumbrye. Cierpisz czasem rodzaj obłąkania, ale każdy ma swoje wady.... Opowiedz mi historyę naszego młodzieńca.
Carral nie dał sobie dwa razy powtórzyć, i opowiedział to wszystko, co wiedział o Ksawerze. Margrabina słuchała go z wielką uwagą.
— Bękart! poszepnęła, gdy Carral opowiadanie swoje skończył; domyślam się, ale nadziei nie miałam.... Piętnaście luidorów co miesiąc!.... Piętnaście luidorów, których źródło jest dla niego tajemnicą!....Trzmamy go!
Przez chwilę w zamyśleniu pozostała, potem nagle na Carrala spojrzawszy, rzekła:
— Czy wiesz, dla czego pragnę oddalić tego młodzieńca?
— Nie pozwalam sobie dociekać tajemnicy mojej dobrej pani, odpowiedział z hipokryzyą Carral.
— Za domyślniejszego cię miałam.... Ksawery kocha się w pannie de Rumbrye; zapomniałam ci to powiedzie. Czynie zgadujesz reszty?
Twarz Carrala przybrała wyraz ciekawej niewiadomości.
— Panna de Rumbrye. mówiła dalej Margrabina, jest jedyną spadkobierczynią męża mego, a mąż mój ma 500,000 franków dochodu.
— Prześliczny majątek! zawołał mulat nagle przejrzawszy.
— Alfred, syn mój, byłby większy jeszcze posiadał, gdyby w San-Domingo... Ale to wszystko już się skończyło... Dziś Alfred zaledwo ma tyle, ile potrzeba na utrzymanie wygodnego życia...
— Rozumiem.... małżeństwo?....
— Tak jest.... ale zdaje mi się, niech mi Bóg wybaczy, iż ta mała waryatka Helena więcej niż potrzeba Ksawerym jest zajęta.... Na domiar nieszczęścia, pan de Rumbrye twierdzi, iż ocalenie swoje podczas stu dni winien Ksaweremu, i dla tego to niesłychane ku niemu przywiązanie powziął. Okoliczność ta nie jest pomyślną. Nie można myślić nawet o zwyczajnych sposobach oddalenia tego tajemniczego sieroty.... Margrabia oparłby się, i panna de Rumbrye skompromitowaćby się mogła... Trzeba nadzwyczajnych użyć środków.
— Czekam na twoje pani rozkazy, odrzekł Carral.
— Kiedym cię tu wysyłała, mówiła dalej Margrabina, miałam już plan ułożony; wytłomaczę ci go zaraz, ale zapomniej o nim, gdyż od takowego odstępuję.
— Tem lepiej, zawołał mulat; miałem powoli młodzieńca na drogę występku wprowadzić, aby go zgubić!....
— Przesłań! przerwała pani Rumbrye, śmiesznym i niezręcznym jesteś, gdy morały prawisz.... Mój teraźniejszy plan daleko jest lepszym; jeden wieczór będzie dostatecznym na jego wykonanie, i twoja szlachetna duma (Margrabina z przyciskiem słowa te wymówiła) nie będzie narażoną, tak przynajmniej sądzę, na przykre wyrzuty sumienia!.... Słuchaj więc z uwagą.
I pani Rumbrye zmieniła miękką kreolki wymowę na ton ostrzejszy i poważny, daleko stosowniejszy kiedy się o interesach mówi; z nadzwyczajną wymową wyłożyła plan cały, który poznawszy czytelnik, za podstępny bez wątpienia uzna, mimo tego, iż był dowodem wielkiego rozumu pani Margrabiny.
Carral z początku z uwagą pełną uszanowania słuchał swojej dobrej pani, podziwiał plan tak dobrze ułożony, i od czasu do czasu okrzyk uwielbienia wydawał.
Ale kiedy pani Rumbrye mówić przestała, Carral zwrócił uwagę na siebie, na rezultat, i wzdrygnął się na myśl wykonania.
W tym człowieku znajdowały się jeszcze i dobre uczucia. Pierwszy jego popęd zawsze był lepszym od głębokiej rozwagi.
— Jakże ci się wydaje? zapytała Margrabina, kończąc opowiadanie swoje.
Carral się wahał.
— Pani, rzekł z nieśmiałością, nie możesz żądać, abym ci w tak czarnej dopomagał zdradzie.
— Któż ci mówił, abyś mi dopomagał? zawołała pani Rumbrye.
— Sądziłem.
— Byłeś więc w błędzie.... ja się w nic nie mięszam; sam tylko działać będziesz.
Na to nadspodziewane rozwiązanie mulat nie mógł się dłużej wstrzymać.
— Czyż nie dość okrutną jest rola moja, odrzekł z goryczą, abyś ją pani sroższą jeszcze czyniła żartami swemi?.... A więc! Gdybyś mi nawet wyrządzić miała wszystko złe, do czego zdolną jest twa dusza, odmawiam ci mojego wspólnie twa.
— Ten człowiek staje się szczególniej niedogodnym! poszepnęła podnosząc się Margrabina. Bywaj zdrów zatem, biedny mój przyjacielu, mówiła dalej, poszukam sobie innego ajenta.
Przybliżyła się do zwierciadła, i z wdziękiem szal indyjski na ramiona zarzuciła.
— Czy tego wieczora nie przybędziesz do hotelu, panie de Carral? rzekła; dziś właśnie zbierają się nasi przyjaciele.
Carral z ponurym wyrazem spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— Jeżeli przyjdziesz, żałować tego nie będziesz, mam bowiem zamiar sprawić gościom moim miłą niespodziankę, opowiadając im historyę mulata Jonąuilla....
— Nie uczynisz tego, zawołał Carral..
— Niezawodnie.
— Zlituj się pani!
I mulat na kolana padł, ale pani Rumbrye, przypiąwszy lepiej jeszcze szal swój, wyszła z pokoju krokiem powolnym, chwiejącym, i drzwi otworzywszy znikła.
Mulat podniósł się zwolna, twarz jego była posiniałą, a spojrzenie błędne.
— Czyż na mnie nigdy kolej nie przyjdzie? powiedział chrapliwym głosem. Uh! gdyby tylko kiedy zdarzyła się sposobność, jakżeby m się pomścił.
W chwili kiedy pani Margrabina de Rumbrye wychodziła z alei, żebrak, który cierpliwie oczekiwał, znowu się do niej zbliżył i rękę wyciągnął.
— Zawsze ten Murzyn! powiedziała z pewnym rodzajem wstrętu.
Odwróciła głowę i do powozu wsiadła.
Murzyn nie uważał się jeszcze za pokonanego; zbliżył się i wlepił w nią spojrzenie.
Twarz Margrabiny dobrze można było rozpoznać przy świetle rewerberu.
Na widok tak uporczywego natręctwa, zmarszczyła brew i czoło, i szybko okno od karety zasunęła.
Żebrak obszedł w około powozu i stanął przy drugich drzwiczkach.
— Idź precz!!zawołała z gniewem pani Rumbrye; nie wspieram nigdy czarnych!
— Kreolko! odrzekł z goryczą żebrak.
Lokaj się zbliżył, oczekując na rozkazy pani Margrabiny
— Do hotelu! odpowiedziała pani Rumbrye.
I powóz ruszył z nadzwyczajną szybkością, uniesiony rączemi końmi.
Do hotelu! pomyślał żebrak, sam pozostawszy, a do jakiego?... Jednakże ja ją jeszcze widzie muszę.... Jest tak do niego podobną! To są te same rysy, przy włosach odmiennego koloru. A potem jest kreolką, nigdy czarnych wie wspiera! — Mój Boże! gdyby też to ona była?
Kiedy już do domu odejść zamyślał, spostrzegł coś białego pod balkonem. Zwrócił się jeszcze z drogi, aby to podnieść.
Była to chustka do nosa batystowa, haftowana, koronką oszyta, i tak cienka, iżby się niezawodnie w próżną łupinkę orzecha zmieściła. Żebrak przybliżył się do latarni, aby znak przeczytać.
— Ta chustka do niej należy, rzekł, szukając znaku; zobaczymy!... F. A.... Mój Boże! mój Boże! tyle okoliczność przypadek złączyć nie może.... To ona! Oh! już przeszło lat 20 upłynęło; będzie musiała wszakże przypomnieć sobie! Ja ją wynajdę.
Przeszedł ulicę Saint Germain des Près i l’Abbaye, zatrzymał się przy progu nędznego na pozór domu, położonego przy rogu ulicy Bourbon-le-Chateau. Na piątem piętrze tego domu znajdowała się stancyjka pod dachem, którą żebrak zajmował.
Sprzęty w niej składały się z barłogu i kuferka; ale nie daleko okienka w dachu były zawieszone trofea, i dziwną przedstawiały sprzeczność z nędzną tą izdebką.
Były to złote kapitańskie szlify, i stosowany kapelusz z trójkolorową kokardą, taki, jak i nosili oficerowie w czasie Rpitej, szpada z rękojeścią z perłowej macicy i para bogatych pistoletów.
Wchodząc do swego schronienia, żebrak wprost do kuferka się udał, w którym w różnej monecie dość znaczna znajdowała się sumka, i pugilares w stal oprawny, z wyryłem nazwiskiem. Murzyn nasamprzód do swego zbioru dorzucił dzienną kwestę, która nie złą była, a potem szybko pugilares otworzył.
— Tak jest niezawodnie! rzekł przeczytawszy kilka papierów: F. A! To są pierwsze dwie litery jej nazwiska!
Jego wzruszenie tak silnem było, iż z trudnością mógł się na nogach utrzymać. I rzucił się nareszcie na barłóg.
— Szukając cierpliwie.... bez ustanku.... przez lat 20!.... poszepnął, czyż znalazłem na końcu? Niestety!... Tyle już razy byłem zawiedziony!.... Gdyby to i teraz jeszcze nastąpić miało!
Głowa spadła mu na pierś, przez chwilę stał się nieruchomym, jakby przygnieciony ciężarem swojej boleści; ale wkrótce podniósł się, i pełna ufności nadzieja w oku jego zabłysła.....
— Nie! nie! powiedział; tą razą się nie mylę!... Wszystko mi mówi!... wszystko, iż praca moja wkrótce się już skończy.
Powstał, czarna jego twarz, której charakterystyczne rysy odznaczały się moralną siłą i dobrocią, przybrała wyraz uroczystej boleści. Ukląkł przed trofeami i przycisnął do ust złote szlify.
Długo tak pozostał pod wpływem dawnych wspomnień; potem łzy mu się z oczu puściły i spłynęły na pierś hebanową.
— Panie mój!rzekł dyalektem murzyńskim, głosem wzruszonym; mój dobry panie!
Te słowa zdawały się obudzać w nim całą przeszłość przywiązanie do pana; i raz jeszcze z uniesieniem szlify ucałował.
— Jesteś w niebie! Widzisz mnie! zawołał głosem namiętnym; ciesz się!... ciesz się!... bo twoja ostatnia wola spełnioną zostanie!




BAL.

Hotel de Rumbrye był to obszerny i piękny wśród ogrodu budynek, którego brama wychodziła na ulicę de Greneville. Herby zniweczone podczas rzeczypospolitej, przywróconemi nie zostały, ale na wielkich żelaznych gankach widzić jeszcze można było pendent szabli i laskę Marszałka Francji. Był to w całem znaczeniu tego wyrazu hotel wielkiego pana, z lożą dla szwajcara i frontem pałacowym. Aby się do głównych drzwi dostać, trzeba było przebyć wysoki okrągły ganek, którego marmurowe schody pysznemi wazonami kwiatów przystrojone były.
Tego wieczora była uczta w hotelu, i sień uilluminowana. Lokaje w liberyi wchodzili i schodzili cichuteńko po marmurowych dywanami okrytych schodach, do czego zwykle przyzwyczajeni są ludzie w wielkich domach. Z ulicy widziano salony i galerye nadzwyczaj suto oświetlone. Tu i owdzie spostrzegano za uchylonemi firankami marmurowe gzymsy snycerskiej roboty, lub złocone ramy familijnych portretów. Gazy i jedwabie jaśniały wśród blasku zwierciadeł, których cień odbijał się o sąsiednie domy.
Wszystko to jednakże wówczas tylko widzie można było, gdy jaki pyszny ekwipaż zajeżdżał, dla którego szeroko bramę otwierano. Wielki świat zazdrosnym jest i ukradkiem tylko dozwala ciekawemu rzucić wzrokiem na swoje świetne i okazałe uczty. Tłum golców i próżniaków cisnął się ku drzwiom hotelu; pierwsi byli jeszcze bardzo licznemi w roku 1816; drugich pełno w każdym czasie. Jak tylko bramę otwierano, 50 tych ichmościów biegło na dziedziniec i wzrok w przejeżdżających wlepiało.
— Jakież cudowne brylanty! mówił jeden, widząc wysiadającą z powozu piękną kobietę.
— To są fałszywe, odpowiedział drugi wzruszając ramionami.
— Jaka świeża płeć! powtarzał optymista.
— To róż, przerwał zazdrosny.
I żebracy z całej siły wołali głosem, do duszy dochodzącym:
— Litości! w Imię Boga!
Potem ciężkie zasunięto drzwi i wszyscy umilkli. Czasem kilku dandych przypadkiem przechodzących zatrzymywało się i lornetowało. Ale wkrótce z pogardą na ten festyn spoglądając, szli dalej ku drodze do Prado prowadzącej, bo Prado zawsze istniało, czy pod tem, lub pod innem nazwiskiem.
Około dziesiątej uczta więcej życia przybrała. Powozy z taką szybkością po sobie zajeżdżały, iż szwajcar przymuszonym był ciągle drzwi otwarte trzymać. Próżniacy wówczas dowolna się napatrzyć mogli. Zadowoleni z wieczoru wrócili pod swą strzechę, szemrząc przeciw niebu, iż im nie dało półmiliona rocznego dochodu. Ale żebracy pozostali na miejscu, i ich szeregi powiększone zostały znaczną liczbą koczujących portierów, trudniących się otwieraniem stopni u fiakrów. Na nieszczęście mało było najętych ekwipaży, i zaledwie kilka poważyło się przesunąć wśród świetnych karet.
Wewnątrz, salony napełniać się zaczynały; nie był to wszakże wielki bal, lecz zwyczajny wieczorek, jaki zwykle dawała pani de Rumbrye, za taki ona przynajmniej go uważała. Co do nas, nigdyśmy nie pochwycili różnicy, jaka zachodzi pomiędzy wielkim balem i zwykłym wieczorem.
Na wieczór wprawdzie prosi się tylko przyjaciół swoich, a na bal wszystkich znajomych; lista wszakże jest zawsze jedną i tą samą. I rzeczywiście trzebaby mieć bardzo niemiłe znajomości, aby ich nie chcieć policzyć do rzędu swoich przyjaciół, gdy idzie tylko o zapełnienie wielkich salonów, które nie przedstawiłyby żadnego efektu, gdyby próżnemi pozostały. Zresztą, to żadnych następstw za sobą pociągnąć nie może. Bądź jakbądż, wieczóru pani Rumbrye nie był balem, co nie przeszkadzało jednakże damom do świetnych toalet, i zachowania wszelkiej etykiety. Nadto każdy mógł powiedzieć sobie:
Cóżby to było dopiero, gdyby pani Rumbrye bal wydawała! Ten to właśnie domysł był celem, dla którego ową różnicę zachowywano.
O pół do jedenastej orkiestra zabrzmiała, a pani domu jeszcze się nie ukazała. Helena z uroczym wdziękiem z prawdziwą znajomością świata, właściwą wyższej klasie towarzystwa, czyniła honory w zastępstwie swojej macochy. Pomimo, iż z obowiązku swego jaknajlepiej się wywiązywała, każdego zadziwiała nieobecność Margrabiny. Pan de Rumbrye dwa czy trzy razy zwrócił niespokojnej niecierpliwe spojrzenie na drzwi prowadzące do apartamentu żony.
Ukazała się nareszcie, i oczy wszystkich ku niej się obróciły, kobiet z zazdrością, a mężczyzn z uwielbieniem; szmer ogólny dał się w salonie słyszyć.
Pani de Rumbrye raz jeszcze inną przybrała postać. Nie wyzuła się zupełnie z swoich naturalnych powabów, ale je zmniejszyła, i przybrała więcej powagi. Lekkie i niedbałe ułożenie godnością zastąpiła, kreolka bowiem rolę wielkiej damy odgrywała. Zwolna przeszła salony, oddając z uśmiechem nieskończone ukłony, i usiadła przy pannie de Rumbrye, która jedynie w tem świetnem zgromadzeniu mogła z nią o pierwszeństwo codo piękności walczyć. Kiedy p. Margrabina opuściła Juana de Carral, było już po dziewiątej, a jakkolwiek w jej wieku jest się piękną, toaleta tak prędko się nie robi. I ten to był powód jej opóźnienia. Gdy weszła z pełnem uczucia wejrzeniem, ukłoniła się Helenie, która na ten ukłon z uszanowaniem odpowiedziała ale w tem widać było przymus i wielką obojętność.
Bal na chwilę przerwany, znów się rozpoczął. Tymczasem zapoznamy się z osobami, mającemi drugie miejsce w naszym dramacie.
Margrabia de Rumbrye był starodawnym szlachcicem, pełnym honoru i prawości. Niegdyś namiętnie kochał swoją żonę, ale miłość ta ostygła i złe języki twierdziły, iż to nie było bez przyczyny. Pan de Rumbrye wiele razy przebaczał, teraz nawet cierpliwie znosił, bo człowiek poczciwy umie milczyć; ale świat, któremu poświęcał swoje małżeńskie niepokoje, nie był tak względnym, i pan Margrabia przy swojej najlepszej chęci, zaledwo mógł zachować od niesławy nazwisko de Rumbrye. To położenie, które, powodowani moralnością i grzecznością, nazwać musimy wyłącznem, było powodem, iż pan de Rumbrye stał się zimnym i mało udzielać się lubił. Dawny emigrant, obsypany honorami i zaszczytami od starszej linii Burbonów, zmuszonym dla wysokiego stanowiska, jakie zajmował, bywać czasem w świecie, ale te uczty go nudziły i męczyły. Zgadywał tajemną myśl tłumu, umiał czytać we wszystkich spojrzeniach myśl poniżającą go, i chętnieby się był wyrzekł wszelkiego towarzystwa.
Wszakżeż, jeżeli Margrabina niegdyś po razy kilka zgwałciła prawo małżeńskie (co za rzecz autentyczną było uważane), oddawna już postępowanie jej przestało być nagannem. Miłość dla jej serca była tylko potrzebnem zajęciem, a mając obecnie inne, nie myślała o zawięzywaniu miłosnych intryg. Kochała syna swego bez granic, namiętnie; było to może jedyne chwalebne uczucie, znajdujące się w głębi serca tej kobiety, której przypadek nadał wszelkiego rodzaju powaby, aby lepiej pokryć czarną i nikczemną jej duszę.
Pan Rumbrye całe swoje przywiązanie zwrócił na córkę z pierwszego małżeństwa, i cieszył się co dzień więcej, iż nie miał dzieci z drugiego. Oprócz Heleny nikogo nie kochał, chyba Króla i Ksawerego, który przed dwoma laty podczas stu dni przez zbieg szczególnych okoliczności stał się jego protektorem. Była to z resztą jedna z tych przysług, jaką zawsze człowiek z sercem wyświadczyć może. Młody Ksawery, instynktem wiedziony, uwielbiał chwałę Cesarza i z uniesieniem Napoleona powitał. Znany jego sposób myślenia dał mu sposobność obronienia starego emigranta w tej części ludu, która powstaje przeciw zwyciężonemu i unosi się nad zwycięzcą. Ta okoliczność zbliżyła pana Rumbrye do Ksawerego, mimo różnicy lat, zdania i nadzwyczajnego przedziału co do towarzyskiego położenia. Margrabia, umiejąc oceniać szlachetną i czystą młodzieńca duszę, pokochał go. Ksawery zaś kochał się w pannie Rumbrye, która mu wzajemnością odpłacała.
Czytelnik, jesteśmy pewni, nie będzie żądać od nas wytłómaczenia tej okoliczności. Ksawery był piękny, mówił dobrze i z uniesieniem. Helena, nie wiedząc nawet o tem serce mu oddała. Gdy odkryła tę miłość, już było za późno, i czuła się tak słabą, iż zwalczać jej nie usiłowała.
Helena, była to prześliczna siedmnasto-letnia dziewica, typu prawdziwie francuzkiego. Piękność oznacza raczej wyraz nadobnej twarzy, niż doskonałą regularność rysów. Wielkie jej niebieskie oczy odznaczały się słodyczą i rozumem, a czoło myśl głęboką wyjawiało. Mówić nie potrzebowała, aby uczucia swoje dać poznać.
Częstokroć wychowanie zbyt surowe ścieśnia duszę i władze umysłowe w dziewicach znakomitego rodu; ponieważ się uczą wszystkiego, natura nie ma nad niemi żadnego wpływu: nie umieją ani chodzić, ani się uśmiechnąć, ani milczenia zachować, tylko podług reguł i odbieranych lekcyj. Helena w błąd ten nie wpadła. Ojciec nie powierzył jej wychowania wyłącznie staraniom pani Rumbrye, pozostawując ją samej sobie. Margrabina ze swojej strony, pragnąc pozyskać zaufanie pasierbicy, okazała się macochą pobłażającą i zawsze do niej słodko przemawiała. Ale kobiety mężczyzn tylko zwieść potrafią. Helena nie ufała pani Rumbrye, i nie wierzyła w okazywane sobie przywiązanie, a mianowicie nie ufała jej pod względem Ksawerego i swojej miłości. Po kilka razy Margrabina uciekała się do różnych środków, chcąc otrzymać zwierzenie, i aby dopiąć swego celu, więcej użyła podstępów dyplomatyki, niż trzech razem ambasadorów, ale wszystko na próżno. Helena miała się na baczności. Zbyt dobrze urodzona, aby zapomnieć kiedykolwiek o uszanowaniu winnem żonie ojca swego, była dla niej wszakże z zimną obojętnością, która ją tem więcej dręczyła, iż w niczem się przyzwoitości nie sprzeciwiała.
Niespokojność Margrabiny się wzmagała, uważała bowiem milczenie Heleny za daleko ważniejsze niż wyznanie. Po własnej obawie sądziła o miłości młodej dziewicy, i drżała na myśl, iż upór i dziecinny kaprys zniweczą na zawsze jej plany i nadzieje. Była kobietą, a do tego kreolką. W rzeczy samej obawa ta była przesadzoną, i gorączkowa wyobraźnia zanadto się unosiła nad przedmiotem, któryby zaledwie zajął myślącego mężczyznę. Ale któż nie wie, iż w takich okolicznościach przeczucie ma pierwszeństwo nad wyrachowaniem, a gorączka nad rozsądkiem? Margrabina, jako matka, pragnąca wszystko poświęcić miłości macierzyńskiej, uzbrajała się w silną broń, aby zwalczyć rzeczywiste lub urojone niebezpieczeństwa. Widziała w Ksawerym fatalną zawadę, a obecna jej namiętność wyobrażała ją sobie tak straszną, iż od pierwszego dnia postanowiła wydać mu walkę na śmierć. Ksawery zastępował drogę synowi, a przeto jej samej, bo w niej miłość macierzyńska zajęła wszystkie dawniejsze uczucia. Kiedy kobieta, taka jak pani Rumbrye, napotyka na drodze ludzką zawadę, przebyć ją musi, choćby i trupa za sobą pozostawić miała. Zresztą pan Rumbrye zwiększał jeszcze obawę żony swojej i nienawiść, która się z niej zrodziła. Badała go, nie otwarcie, ale tak, jak to zwykle badają kobiety: podstępnie i zręcznie.
Margrabia, powodowany chęcią niewinnej zemsty, mniemać jej pozwalał, iż kiedyś Ksawery ściślej z nim połączony być może. Czyż potrzeba było więcej dla pani Rumbrye, aby rozpocząć wojnę zaciętą? Czekała jednakże, bo rozum jej. równie przezorny jak śmiały, umiał z cierpliwością działać.
Pozostaje nam jeszcze powiedzieć słówko o jej synie, który był niewinnym powodem tej krwawej walki i nieczynnym przedmiotem ambitnych planów Margrabiny. Był to prześliczny chłopiec, pięć stóp siedm cali wysoki, wielbiciel ówczesnej mody zwanej a la Guiche, i oddychający zaledwo pod ściśniętym gorsetem swojej kamizelki. Pan Alfred Lefebrre des Vallées uważanm był za skończony model swego krawca; mówił doskonale o koniach, i posunął zarozumiałość aż do palenia sygar na ulicy, co było rzeczą niesłychaną. Matka jego zapewniała, iż miał bardzo wiele rozumu, i tak często mu to powtarzała, iż sam nakoniec uwierzył temu. Zresztą nie był wiele głupszym od innych niewolników mody.
Tego to poczciwego młodzieńca Margrabina chciała dać za męża pannie Rumbrye. On też niczego więcej nie pragnął. Znajdował Helenę piękną i żadnego nie czuł wstrętu do 500,000 liwrów dochodu swego ojczyma. Ale zezwolenie tego ostatniego było najtrudniejszem do otrzymania. Pan Rumbrye, zachowując wszelką grzeczność, nie ukrywał tego nigdy, jak lekceważył Alfreda. Nie można więc było myślić, aby zezwolił na związek jego z córką swoją. Zrobienie zatem pierwszego wniosku powinno było pochodzić od Heleny, któréj ojciec nic odmówić nie umiał. To był punkt główny. Bóg wie, iż Margrabina z całéj duszy wzięła się do rzeczy, używała wszelkich środków przypodobania się Helenie i wzniecenia w niéj tkliwego uczucia dla Alfreda. Ale to równie jéj się nie udało, jak i wyż wspomnione badanie. Alfred napróżno się przedstawiał Helenie w całym blasku swego stroju, excentryczność jego nie zwróciła nawet jej spojrzenia. Badacz prawdziwy nie byłby tem zdziwiony. Rozsądne młode dziewice nienawidzą zawsze wysokich, wysznurowanych, wymuszonych młodzieńców, jakim był właśnie Alfred. Margrabina wszakże, mimo swego najlepszego gustu, była zaślepioną w sukcessorze swoim. Obojętność Heleny za niesprawiedliwą uważała. Przeszła wszystkie powody swoich domniemań, a doświadczenie kobiety i matki wskazało jej, iż aby odrzucić Alfreda, trzeba być kim innym zajętą.
Wówczas to spojrzała naokoło siebie wzrokiem, którym umiała płynnie czytać w tajemniczej księdze świata. Porzuciła bezwzględnie swoje uczucia, i nie bardziej w Ksawerego niż w innych wlepiła swoje oko badawcze. Łatwo się domyślić, iż tłum pretendentów cisnął się do 500.000 liwrów dochodu panny Rumbrye. Ale cóż znaczy liczba? Pomiędzy temi wszystkiemi rywalami. Margrabina poznała od razu tego, który młodą dziewicę kochał dla niej samej, a nie dla jej spadku. Odgadła także z matematyczną pewnością kto był kochanym. Był nim Ksawery. Wpadła na niego tak, jak Rachmistrz na swoją cyfrę, po ukończeniu próby z wątpliwego dodawania. Ksawery! młodzik, co po dwa miesiące w jednym i tym samym nhi ’rze chodził! Ksawery! nieśmiały blondyn, od którego Alfred o głowę był wyższy! To nie tylko okropnem, ale i poniżaiącem było.
I wtenczas to Margrabina rozpoczęła działać zaczepnie. Carral, ślepy jej zwolennik, był przez nią w awangardzie wysłany. Otrzymał rozkaz popsucia Ksawerego, a w potrzebie uczynienia i czegoś więcej....
Aby dobrze ocenić zabiegi Margrabiny, trzeba zgłębić rzecz następującą: iż wielki świat składa się z dwóch klass, to jest: z ludzi obowiązanych i z ludzi cierpianych. Pierwsi są na swojem miejscu, i oddalić ich nie można, chyba, gdyby zasłużyli na galery. Prawo dziedzictwa im służy. Drudzy przeciwnie, przyjęci zostali przez elekcyę, wykluczenie ich samych by tylko dotknęło, bo nie są tak, jak pierwsi, połączeni z trzecią częścią rodzin.
Ksawery należał do tych ostatnich. Gdyby Margrabina była chciała użyć podobnego środka względem pana Dè... lub młodego Barona de...., byłby nie łatwo jej się udał. Ale zwrócony ku Ksaweremu, nabrał groźnej mocy, bo nic się nie wybacza ludziom cierpianym.
Jeżeli więc Margrabina plan ten na inny zmieniła, musiała z wszelką pewnością na takowy rachować.




HISTORYA PRZY WETACH.

Wchodząc na bal, wzrok Margrabiny obszedł szybko wszystkie salony, nie pomijając najmniejszego zakątka. Caralla nie było. Przemijająca chmura zasępiła czoło pani Rumbrye.
— Czyż istotnie zerwał więzy? rzekła do siebie.
Pan Rumbrye, który rozmawiał w oknie z Ksawerym, postąpił ku swojej żonie, ukłonił się jej ceremonialnie, i rzekł:
— Byliśmy o panią niespokojni.
Te słowa zawierały w sobie zapytanie. — Kreolka, zanim odpowiedziała, powitała Ksawerego postępującego za Margrabim, najpiękniejszym uśmiechem. Poczem rzekła:
— Zbyt dobrym jesteś, panie, przypominając mi, że winnam podziękować naszej kochanej Helenie, iż mnie zastąpiła.
— Córka moja jest w swoim domu, nie należą jej się zatem żadne od ciebie pani podziękowania.... Pochlebiam sobie, iż nie byłaś słabą.
— Zajęłam się nabożeństwem wieczornem i nie uważałam, że już tak późno, odpowiedziała Kreolka, zatrzymując przenikliwe wejrzenie na surowej twarzy męża swego.
Ten uśmiechnął się z goryczą, ukłonił się raz jeszcze i odstąpił miejsca Alfredowi, przychodzącemu złożyć uszanowanie swej matce.
Przez ten czas Ksawery zaprosił Helenę do kontredansa.
— Czy nie widziałeś pana Carrala, Alfredzie? zapytała Margrabina.
— Daję pani słowo honoru, iż się bynajmniej nie zajmuję panem de Carral, odrzekł Alfred; spodziewam się, że znajdujesz moją kamizelkę bardzo piękną.
— Zapewne.
— Nie jest ona od Sztaubego, wierz mi Pani; jeżeli chcesz... Jest to poczynający krawiec, któremu chcę wziętość nadać.... będzie ją miał niezawodnie....
— Nie wątpię o tem, poszepnęła z roztargnieniem Margrabina.
— Na honor! nie słuchasz mię Pani! zawołał Alfred; to rzecz szczególna!
— Alfredzie, przerwała pani Rumbrye, chciałabym pomówić z panem de Carral. Chciej mi go przysłać.
— To szczególnie! powtórzył Alfred, słowo honoru!
I przeszedł w kamizelce, która nie była od Sztaubego, (wierzcie nam lub nie) po wszystkich salonach, ale w żadnym, niespotkał pana Carral.
— Matka moja straciła głowę, pomyślał sobie. Pójdę zagrać partyę w karty.
Bez przerwy tańczono kontredansa. Helena i Ksawery zajęli miejsce najwięcej oddalone od pani Rumbrye i rozmawiali ciągle, zważając tylko, aby nie pomylić figur. Helena powiedziała była Ksaweremu: „Przyjdź dziś na wieczór;“ ale oboje nie wspomnieli nawet o tej okoliczności; Helena przez skromność, a Ksawery przez nieśmiałość. Rozmowa ich należała do jednej z tych mistycznych, które dosłownie powtórzone śmiech wzbudzają, bo na pozór wydają się zupełnie nic nieznaczące, a przecież każde słowo ma tajemnicze znaczenie, zmiana głosu urok, a milczenie nawet niezaprzeczone szczęście.
Taka wspólność myśli, taka sympatya dwóch serc się kochających, jest pełną wdzięku, słodyczy, lubości i odbywa się za pomocą słów, które w zwykłej rozmowie są wyrachowane i obojętne; tutaj gramatyka się zmienia; uśmiech pospolity każdy frazes tkliwym czyni, a spojrzenie wyraża całą tajemniczość namiętności. Miłość prawdziwa i czysta ma także właściwy sobie dyalekt, ale tego się nie naucza. W dniu, w którym kochać się przestajesz, zapominasz o nim, a doszedłszy do starości, i pojąć nie umiesz, test to język jaki serce tylko zrozumieć może; język, którego mistyczną składnię odkrywa pierwsze spojrzenie do duszy przemawiające; jeżyk, którego każdy wyraz jest szczęściem; język nakoniec, jakim wielu ludzi raz tylko w życiu przemawiało, którymby zawsze mówić pragnęli.
Helena i Ksawery nie zastanawiali się nad miłością. Helena szczególniej ulegała słodkiej, czystej, naiwnej tkliwości, nic nie zgłębiając, bez celu, ale też bez wyrzutów obawy; kochała człowieka, którego ojciec jej szanował i zwał swym zbawcą. Zresztą chęć sprzeciwienia się, mieści się częstokroć i w najlepszych sercach: kochała tego, którego Margrabina nienawidziła....
Co zaś do Ksawerego, kochał się bez wszelkiej ubocznej myśli. Miał lat 22, marzenia jego były uśmiechem, a pamięć balu na dni kilka szczęśliwym go czyniła.
Przy ostatniej figurze dopiero Helena przypomniała sobie, iż ma coś Ksaweremu powiedzieć.
Spojrzała niespokojnie naokoło siebie, obawiając się obecności ciekawego, i przybierając poważną minkę:
— Panie Ksawery, rzekła bardzo cicho; powiedziałam ci, abyś przybył dziś na wieczór.
— Gdybyś pani wiedziała, z jaką radością słowo to usłyszałem?... odrzekł głosem namiętnym Ksawery.
— Pozwól mi mówić, przerwała młoda dziewica; teraz kiedym się namyśliła, widzę, że źle zrobiłam. Chciałam cię bacznym uczynić względem jednej osoby.... ale nie mam żadnej pewności.... i obawiam się.... Proszę cię wszakże panie Ksawery, bądź roztropnym.
— To rzecz szczególna! Carral mówił mi także, iż mam nieprzyjaciela?...
— Pan Carral?... I nie wymienił jego nazwiska?
— Nie chciał.
— A więc! panie Ksawery, rzekła wahając się młoda dziewica, ja ci je wymienię... Strzeż się pani Rumbrye.
Zaledwie wyrzekła to imię, uczuła, że ją ktoś lekko po ramieniu dotknął. Odwróciła się ze drżeniem. Margrabina stała za nią.
— Na ciebie kolej, moję dziecię, rzekła z słodką i wesołą minką. Opuściłaś figurę.
Helena tańczyć zaczęła drżąca i pomięszana. Pani Rumbrye spoglądała na nią wzrokiem macierzyńskim.
— Jakże jest piękną i powabną! poszepnęła, aby być słyszaną od Ksawerego.
— Helena się myli, pomyślał sobie rozpoczynając taniec.
Wówczas oko Margrabiny się zasępiło.
— Odgadła mię! powiedziała sobie. Jakże go kochać musi, kiedy tak nad nim czuwa!.... A ten nikczemny Jonquille nie przychodzi!...
Ksawery odprowadził Helenę na miejsce, i stanął sobie tak, aby mógł ciągle na nią spoglądać, póki przyzwoitość nie pozwoli mu znowu do tańca jej zaprosić. Helena z niezadowoleniem przyjąć musiała zaprosiny Alfreda, który obsypywał ją hucznemi komplementami, i przysięgał na honor, iż jego kamizelka nie była od Sztaubego.
Około drugiej z rana, Carral ukazał się u drzwi hotelu. Był blady i zmieniony. Wszedł z oczyma spuszczonemi nie śmiał wprost patrzyć na przyjaciół swoich, tak dalece się obawiał, aby go z pogardliwym uśmiechem nie przyjęto. Wiedział, iż kobiety tego rodzaju, jak pani Rumbrye, nie lubią na próżno grozić.
Ciężący mu na sercu kamień spadł wówczas dopiero, gdy się przekonał, iż żadna nie zaszła względem niego zmiana w opinii zgromadzonych. I odzyskawszy w części dawną śmiałość, wsunął się w framugę okna, aby uniknąć przenikliwego Margrabiny spojrzenia.
— Będę uważał, pomyślał sobie; może nie będzie śmiała.
Jeśli mówić zacznie, pokażę się.
Carral się mylił. Pani Rumhrye z niecierpliwością go oczekiwała, i ciągle ku drzwiom wchodowym oczy zwrócone miała. Zobaczywszy go, usunęła się, z pewnością na zwycięztwo rachując. Gdyby był nie nadszedł, możeby i nie była mówiła.
Tańce coraz już zwalniać zaczynały, i znaczna liczba gości otoczyła panię domu. Godzina wieczerzy się zbliżała. Pani Rumbrye była nadzwyczajnie wesołą, obfitą w dowcipy, a dwóch sześćdziesięcioletnich członków Akademii porównywało ją z panią du Deflant.
Lokaje oświadczyli, iż kolacja już zastawiona. Margrabina z uroczym uśmiechem wzięła rękę Ksawerego, i udała się do galeryi, gdzie stoły były zastawione. Przechodząc około okna, przy którem ukrywał się Carral, uśmiechnęła się z szyderstwem.
— Panie Ksawery, rzekła głośno, czy znasz historyę Jonquilla?
Ksawery odpowiedział, że nie. — Carral zaledwo mógł odetchnąć.
— A panowie? mówiła dalej pani Rumbrye, zwracając się ku otaczającym ją.
— Jonuille! powtórzyła Margrabina, to szczególne nazwisko! Jest to nazwisko bardzo pospolite między mulatami.
— Słowo honoru, to musi być śmieszne! rzekł Alfred.
— Pozwólcie mi się zastanowić, abym mogła opowiedzieć te historyą, przerwała pani Rumbrye, zwracając znowu mowę do Ksawerego.
Młodzieniec się skłonił, a tłum się rozsunął.
Kiedy nikogo już nie było, Carral wyszedł z swego ukrycia, twarz jego była przerażającą.
— Wiedziała, iż się tu znajduję! pomruknął zgrzytając zębami. Jaką ona sobie igraszkę z męczarni moich czyni!.. I od niego!.... od niego opowiadanie zaczyna!....
Przybrał o ile mógł najspokojniejszą postać i wszedł do galerji.
Około stołu czworograniastego, zastawionego różnemi potrawami, powiewały szarfy kobiet jaśniejących od złota i brylantów. Za niemi stali mężczyźni, jedli lub usługiwali damom. Alfred jadł z narażeniem na niebezpieczeństwo kamizelki, która o mało że zupełnie nie popękała.
Był to rzeczywiście widok czarodziejski. Stoły przepysznie pozastawiane, otaczały kobiety, których świeże i piękne twarze odbijały się w oświetlonych lustrach. Łatwo się domyślić można, iż Carral nie był w humorze podziwiania tego widoku! Nie chcąc się już ukrywać, przybliżył się do Margrabiny.
Otóż i Carral, pani, rzekł Alfred, którego napróżno wieczór cały szukałem!
— W samej rzeczy, zawołała pani Rumbrye, odwracając się do nowo przybyłego, od wieku już nie mieliśmy przyjemności widzieć pana!
Carral skłonił się w milczeniu.
— Zdajesz się pan być cierpiącym, mówiła dalej Margrabina, z nielitościwym przyciskiem; czyżbyś był słabym?
— Jestem cierpiącym, odpowiedział Carral.
— Do licha! ma twarz trupią, pomruknął Alfred, który w złym był humorze, bo go kamizelka uwierała.
Pani Rumbrye fotel swój na bok usunęła.
— Niech przysuną krzesło dla pana de Carral! rzekła i ironią, którą on sam tylko mógł dostrzedz; siadaj pan przy mnie, chorzy i damy do jednych względów mają prawo.
Carral posłuszny jak automat, usiadł i pozostał nieruchomym.
Rozmowa przerwana przez chwilę stała się znowu ogólną.
— Pani Margrabina, rzekł po chwili Ksawery, poleciła mi, abym jej przypomniał o przyrzeczeniu, jakie nam uczynić raczyła.... tyczące się historyi Janquilla.
— Przy wetach opowiem ją dopiero, odpowiedziała Margrabina, zapytując wejrzeniem Carrala.
Ten się ani ruszył. Muskuły jego twarzy zdawały się z marmuru...
— Daję słowo honoru, ii pani nadużywasz naszej cierpliwości, zawołał Alfred.
— Pani, co tak dobrze opowiadać umiesz! rzekła jedna Hrabina.
— Tak uroczym sposobem, dodało kilku Baronów.
Margrabina wahała się przez chwilę, przez ten czas Carral zwolna się ku niej zwrócił, i spojrzał jej wprost w oczy. Pani Rumbrye spojrzenie to za wyzwanie wzięła, i z okrutnym uśmiechem rzekła do naglącego na nią zgromadzenia.
— Nie byłoby grzecznie z strony mojej, gdybym dłużej odwłóczyła.... Słuchajcie więc historyi mulata Jonquilla!
— Nie czyń tego pani, w imię Boga! poszepnął Carral głosem rozdzierającym.
W San Domingo, zaczęła Margrabina, bez najmniejszego wzruszenia, był mulat, nazwiskiem Jonquille. Był on synem murzynki Pasiphae i służącego białego.
— Dosyć! poszepnął chrapliwie Carral, zgubię go.... zabiję nawet, jeżeli tego wymagać będzie potrzeba!...
Margrabina dalej rozmowę prowadziła, ale poprzednio, odpowiedziała przyzwalającem wejrzeniem na prośbę Carrala. Pomiędzy niemi układ na nowe stanął.
Nie przeszkodził wszakże pani Rumbrye ciągnąć opowiadania z wszelkiemi szczegółami, historyi Carrala. Zaczęła przerwać jej zatem nie mogła, zmieniła tylko nazwisko bohatera. Ale aby zmianą tą nie zmniejszyła powagi swej nad, mulatem, dodała kończąc.
— Znacie wszyscy, a przynajmniej po większej części tego błazna. Nie powiem wam dziś jego nazwiska; później, to może będzie mogło mieć miejsce....
Raz pozbawiony obawy, Carral wpadł w dawne zuchwalstwo. Nie chcemy przez to powiedzieć, iż nie był oburzonym, słysząc opowiadaną z dowcipnem szyderstwem historyę życia swego, ale doskonale pokryć umiał wzruszenie, tak dalece, iż pierwszy nalegał, aby Margrabina wyjawiła nazwisko mulata, który poważył się udawać szlachcica i jeden tylko Alfred głośniej od niego, życzenie to objawił.
— Słowo honoru, mówił ten młody panicz, dałbym 50 luidorów, abym mógł dowiedzieć się przezwiska tego łotra!
Margrabina wszakże nieugiętą się okazała, i tą rażą wielką pod względem wstrzemięźliwości zyskała sobie sławę.
Odchodząc od stołu wzięła Carrala pod rękę:
— Masz mi za złe, żem ci małą dała nauczkę?
— Dziękuję ci za nią pani, odrzekł Carral.
— W przyszłości bądź ostrożniejszym!... Jesteś więc zdecydowany słuchać mię.... Znasz zapewne niektóre z tych domów?....
— Znam kilka.
— Wybierz najwięcej podejrzany i najwięcej uczęszczany.
— Uczynię to.
— A nadewszystko pamiętaj o przedwstępnych krokach..
— Nie zapomnę o niczem....
Margrabina przypadkiem podniosła oczy, i spojrzenie jej padło na kadryl, w którym tańczyła Helena z Ksawerym. Mówili do siebie po cichu, a miłość w ich oczach się malowała..
— Widzisz! czas nagli, mówiła dalej pani Rumbrye.... kiedyż to uskutecznionem zostanie?...
— Jutro.
Margrabina nie mogła się wstrzymać od okazania swojej radości.
— Rachuje na ciebie, rzekła, i wynagrodzić nieomieszkam.
Od początku tej sceny, pan Rumbrye z oka ich nie stracił. Margrabina podnosząc się ukłoniła się ceremonialnie Carralowi, który na ukłon jej z uszanowaniem odpowiedziała Margrabia ramionami wzruszył.
— Pomiędzy niemi jest jakaś tajemnica! rzekł do siebie; przy stole dostrzegłem z jednej strony błagające a z drugiej pełne groźby wejrzenie.... Był to dzień nieszczęsny, okropny, w którym kobieta ta weszła do rodziny de Rumbrye.




KREOLKA.

W roku 1792, w mieście Kap (w Sant Domingo) była młoda szesnastoletnia sierota, nazwiskiem Florentyna Aniela de Vallées; piękna i bogata zarazem dziedziczka. Majątek jej liczono przeszło na dwa miliony liwrów. Mówiono zawsze o niej z miłością i uszanowaniem jakby o jakim aniele, bo o ile była piękną, tyle i niewinną, tak przynajmniej rozumiano.
Zostawała pod opieką jednego ze starych mieszkańców kolonii. Był to człowiek miernego usposobienia umysłowego, ale rzadkiej poczciwości i bardzo na przyzwoitość uważający; czuwał pilnie nad nią i mało jej zostawiał wolności.
Florentyna w wieku, w którym młode dziewice, a szczególniej kreolki ubiegają się za zabawami, nie znała wcale świata, życie jej upływało samotnie i ponuro w domu opiekuna pana Duvivier. Na początku wyżej wspomnionego roku, p. Duvivier oddalił swego pierwszego komissanta, i zastąpił takowego Anglikiem, którego nazwiska sobie nie przypominamy. Anglik ten należał do rzędu tych zimnych i obojętnych istot, bladych, ponurych, których tak wielka liczba znajduje się w W. Brytanii. Serce jego równie było zimnem jak i twarz, a egoizm główną cechą charakteru. W kilka czasów po objęciu przez niego miejsca w domu p. Duvivier, charakter Florentyny nagłym uległ zmianom. Dotąd była słodką, cierpliwą; przymioty te raptem znikły, prawdziwa jej natura się odkryła, stała się imponującą, namiętną; oburzała się przeciw woli swego opiekuna, ale ze pan Duvivier otrzymał zwycięztwo w tej walce, Florentyna udała się do hypokryzyi i nauczyła się zwodzić.
Nagła w tak krótkim czasie zmiana dowodziła, iż serce młodej kreolki oddawna było do występku skłonnem, i potrzebowało tylko jakiej zewnętrznej okoliczności, aby się ukazać w właściwem świetle. Tak się też właśnie stało. Anglik z duszą popsutą ale zimną, która być tylko może udziałem jego ziomków, otoczył Florentynę zasadzkami, popsuł zasady jej dobrego wychowania i splamił, aby ją uczynię powolną namiętnościom swoim.
Młoda dziewica przyjmowała jego rady z uniesieniem, jej temperament rozwinął się raptownie i zatarł w mej wszelkie uczucia skromności i niewinności.
Pierwszy komisant cieszył się w duszy z powodzenia swego. Uważał się już za pana najbogatszej na wyspie dziedziczki..
W tym czasie głuche oburzenie panowało pomiędzy murzynami. Koloniści po kilka razy już niespokojność swoją oznajmiali, i najprzenikliwsi z nich posądzali Anglię, iż do powstania tego zdradziecko nakłaniała.
Rząd miasta Kap zażądał pomocy od pogranicznych osad. Gwadalupa wysłała oddział kawaleryi pod dowództwem Porucznika Lefebvre.
Lefebvre był to młody oficer pełen nadziei. Obecność jego uspokoiła na chwilę powstańców. Przywiózł z sobą z Gwadalupy służącego murzyna, którego udarował wolnością i często mówił o jego przywiązaniu do swojej osoby. Murzyn ten zwał się Neptun, nigdy go nie opuszczał i towarzyszył mu na pole bitew.
Zaburzenie jednakże trwało ciągle pomiędzy murzynami. Emisaryusze przebiegali ustawicznie posiadłości, rozdawali pieniądze i wódkę, wchodzili do każdej chatki i do powstania nakłaniali. Pochwycono kilku z tych śmiałych ajentów: byli oni wszyscy Anglikami. Okoliczność ta wznieciła niejakie podejrzenie w panu Duvivier, kazał śledzić komisanta swego, i przekonał się, iż to on był zdrajcą. Bez dalszego zatem dochodzenia wsadził go na statek i odesłał do angielskich Antyllów. Był to niezawodnie czyn pełen pobłażania.
Pan Duvivier mocno jednakże za takowy odpokutował. Po odebraniu wiadomości o oddaleniu komisanta, Florentyna-Aniela objawiła boleść z gniewem połączoną, łzy roniąc wyznawała, iż ten człowiek był jej kochankiem, i że w łonie swojem nosi zakład jego miłości. Wstyd swój bez żalu wyznała. Na wyrzuty opiekuna odpowiadała milczeniem. a potem oświadczyła, iż dom jego niezwłocznie opuści.
Pan Duvivier, uniesiony sprawiedliwym gniewem, na wszystko zezwolił i usunął się od opieki.
Wówczas dla Florentyny inne zaczęło się życie. Bogata, przejęta zasadami swego nikczemnego nauczyciela, w 17 roku życia miała dosyć siły, aby pogardzić publiczną opinią. Dom jej stał się schadzką awanturników, któremi osady były napełnione. Nadzwyczajnym otoczyła, się zbytkiem, a puściwszy cugle najgorszym skłonnościom, stała się przedmiotem ogólnej pogardy.
Anglik wkrótce zapomniany został, własne jego zasady dopomagały do tego. W sercu młodej dziewicy wzniósł dwa bożyszcza: samolubstwo i lubieżność. A dla tych dwóch namiętności, nieobecny żyć przestaje.
W przeciągu kilku miesięcy Florentyna wydała na świat dziecię płci męzkiej. Wypadek ten zaledwie biesiady jej przerwał. Przyznać jednak należy, iż do młodego Alfreda namiętne przywiązanie powzięła. Był on synem Anglika, względem którego rzeczywiście coś do miłości podobnego uczuła. Inne jej namiętności przemijały nagle, nigdy nie kochała tak, jak to kochają dusze szlachetne.
Aleją kochano, kochano namiętnie i z poświęceniem. Była tak widocznie piękną.
Jenerał Leclerc wylądował w San Domingo z wojskiem francuzkiem, i natychmiast wyniósł Porucznika Lefebvre do stopnia Kapitana, którego szlachetne postępowanie długo spokojność w mieście Kap zachowało. Chcąc się stać godnym tego zaszczytu, młody Kapitan podwoił jeszcze gorliwość swoją. Częstokroć w towarzystwie Neptuna murzyna, zapuszczał się w rozległe plantacje cukru i kawy, które otaczają miasto Kap. Czasem nawet awanturował się aż na góry, aby rozpoznać położenie, jakie sobie obrali powstańcy murzyni. Ci ostatni uorganizowali się w regularne wojsko, siły ich były wielkie, a system prowadzenia wojny równie okrutny jak niebezpieczny. Nie raz Kapitan Lefebvre winien był ocalenie swoje nadzwyczajnej sile i niezachwianej wierności czarnego sługi.
Ten ostatni miał prawie lat czterdzieści; postać jego była kształtna, a rysy twarzy o tyle, regularne, o ile niemi być mogą rysy murzyna. Nadto fizjonomia jego różniła się od ludzi, z pokolenia których pochodził, bo wyraz jego twarzy oznaczał szczerość, poświęcenie i silną wolę. Pomimo ostatniego tego przymiotu, był on najposłuszniejszym sługą. Pan nadał mu wolność, a on od tego dnia właśnie stał się prawdziwym jego niewolnikiem, bo poprzysiągł dla Kapitana Lefebvra przywiązanie bez granic. Jakiekolwiek były rozkazy Kapitana, wypełniał je jak automat. Rozbierać one za niedorzeczność uważał, a zapomnić o nich, za występek.
Przy tej zupełnej abnegacyi i poświęceniu, Neptun dumnym był z swej wolności. Pojmował on z naiwnością pełną rozsądku, właściwą murzynom, iż nie korzystać z prawa, nie znaczy go się wyrzekać. Cieszył się myślą, iż od niego tylko zerwanie więzów zależy, chociaż był zdecydowanym nigdy się na takowe nie targnąć, bo wiedział, iż w takim razie, musiałby opuścić swego dobrego pana.
Przywiązanie jego podzielał Kapitan Lefebvre, zupełne w murzynie zaufanie pokładał, i bez obawy największy swój skarb byłby mu powierzył. Miał przecie przed nim tajemnicę. Kapitan Lefebvre kochał Florentynę de Vallées i co wieczór do niej udawał się potajemnie. Pierwszy raz murzyn chciał iść za nim, ale na rozkaz Kapitana od zamiaru swego odstąpił. Neptun nie był podobnym do europejskich kamerdynerów, którzy częstokroć służą swym panom pomimo ich chęci. Wola Kapitana była dla niego świętą: co tylko mu rozkazał, Neptun czynił tak dalece, iż gdyby był powiedział: zabij mię, wątpić należy, czyby murzyn za swój długi nóż nie pochwycił.
Z całego miasta Kap, Kapitan Lefebvre był może jedynym, co nie wiedział o postępowaniu Florentyny. Miał ją za niewinną, Florentyna czuła ku niemu namiętną i przelotną miłość, ujęła go zatem w swoje sidła, do czego jej nie mało dopomogła nadzwyczajna uroda. Zresztą łatwo było zwieść Kapitana, zajętego jedynie swoją miłością i służbą. W Kap widywał tylko Florentynę, która umiała przybrać postać anielską i świętą. Małżeństwa cywilnego z dwóch przyczyn zawrzeć nie mogli kochankowie: po pierwsze, młoda dziewica była nieletnią; po drugie Kapitan w tak grożących okolicznościach, nie mógł żądać potwierdzenia jego związku od naczelników swoich. Połączył ich zatem potajemnie ksiądz.
Łatwo się domyślić, iż Florentyna Aniela ukryła przed swoim małżonkiem urodzenie dziecka, które z Anglikiem miała. Kiedy po raz drugi została matką, Kapitan uczuł radość bez granic, a ta zwiększyła jeszcze miłość.
Florentyna przeciwnie stała się smutną, przywiązanie przemijające dla męża znikło a na wspomnienie młodego Alfreda, który wzrastał zdała od niej, uczuła obojętność dla drugiego dziecka, i nienawiść dla jego ojca.
Urodzenie tego nastąpiło właśnie w chwili, kiedy wojna domowa całą wyspę zajęła. Zburzeni murzyni przewagę brać zaczynali. Miasto Kap po dwa razy przez powstańców zajęte, stało się łupem anarchii.
Wszystko co mógł uczynić Kapitan było religijne potwierdzenie urodzenie syna, zwyczaj ten miał jeszcze w niektórych miejscach możność legalną i akt takowy sporządzonym został, przed księdzem, przed którym zawarto małżeństwo, i ciż sami świadkowie podpisali to drugie zeznanie.
Świadkowie byli lokaj Florentyny i mulat nazwiskiem Jonquille, którego właśnie dla tej przyczyny uwolniła. Kapitan wziął kopią aktu i dziecię oddał na mamki do neutralnej posiadłości, zarządzanej przez uwolnionych murzynów. W kilka dni potem Kapitan podczas bitwy otrzymał przez posłańca następujący list od swojej żony.

Panie!

„Sądziłam, iż cię kocham, lecz się na nieszczęście pomyliłam. Nigdy się już więcej nie zobaczemy. Zapomniałam ci nadmienić, iż mam syna; syna, którego kocham, bo ojciec jego jest jedynym człowiekiem, co tkliwe zdołał we mnie uczucia wzbudzić. Zabieram to dziecię z sobą, a twoje ci pozostawiam. Zatrzymuję akt naszego małżeństwa, bo będzie mógł być w przyszłości użytecznym synowi memu. Syn twój zaś ciebie tylko potrzebuje. Nie poszukuj mnie, pragnę rozłączenia i wola moja jest niezmienną. Nie trzeba mi tego brać za złe, tak bowiem stworzoną jestem. Adieu

Florentyna Aniela

Kapitan sądził się być igraszką przykrego snu. Trzy czy cztery razy przeczytał ów list szczególny i o mało że nie zwaryował.
Ta zimna i bezczelna obojętność, tem bardziej go jeszcze oburzała, iż do tej chwili miał dla żony swojej, tyle szacunku ile przywiązania. Z początku chciał wszystko porzucić i połączyć się z Florentyną, choćby tylko dla tego, aby się pomścić. Po pierwszej chwili uniesienia nastąpiła pogoda, a po pogodzie rozpacz. Życie jego było zniweczonem, bo w tej kobiecie szczęście i nadzieje swoje położył. Czas który przy niej przepędził, uważał jako sen pełen najsłodszych rozkoszy, przebudzenie więc tem sroższem było. Przez chwilę myślał o śmierci, ale gdy wspomniał, iż jest ojcem, postanowił żyć dla dziecka swego.
Inaczej wszakże przeznaczenie mieć chciało, kula zbuntowanego murzyna zastąpiła miejsce samobójstwa. W trzy czy cztery dni po odebraniu tego okropnego listu, oddział Kapitana napadli powstańcy nad brzegami rzeki Grande Riviere Lefebvre podług zwyczaju walczył odważnie i kiedy się rzucił, aby do reszty pokonać murzynów, otrzymał raz śmiertelny w piersi i padł na ręce swego wiernego sługi. Ostatnia myśl jego była dla syna, biednego sieroty^ którego zostawiał bez pomocy i opieki na ziemi.
Pani Florentyna Aniela Lefebvre de Vallées napisawszy swoją małą rączką ów elegancki bilecik, który już czytelnika oczom przedstawiliśmy, zebrała brylanty i znaczną summę pieniędzy i odpłynęła do jednej z Antyllów angielskich, a ztamtąd do Londynu odjechała, dokąd przybywszy dowiedziała się o śmierci męża swego. Wiadomość ta, sprowadziła uśmiech na jej różowe usta. bo powracała jej wolność, a synowi nazwisko, którego odtąd nikt mu już zaprzeczać nie będzie. Czyż nie jest wdową po Kapitanie Lefebvrze? W kilka czasów później, otrzymała inną wiadomość, ale ta daleko mniej przyjemną była. Chcemy mówić o zwycięztwie jakie nad francuzami murzyni w San Domingo odnieśli. Florentyna Aniela raptem zrujnowaną została.
Ale była młodą, cudownie piękną, i resztę swoich funduszów obracała na życie nader wystawne. Tłum gentlemanów otaczał ją wszędzie, zwracając do Anglii zasady, jakie w nią w poił Anglik, zrujnowała znaczną liczbę członków wyższego parlamentu i zawichrzyła niejeden kupiecki majątek. Kiedy już sprzykrzyła sobie to świetne lecz w gruncie rzeczy nędzne życie, raczyła oddać rękę swoją pewnemu młodemu Lordowi, który uważał się za najszczęśliwszego z śmiertelnych. Tak to w Londynie postępują. Z buduaru kobiety nierządnej do prawego łoża Lorda, jeden tylko jest krok.
Tymczasem młody Alfred de Vallées wyrósł, stał się wysmukłym, wysokim chłopcem, i rześki się wydawał w powozie Milorda przy boku matki swojej. Nic nie umiał, ale niczego się uczyć nie chciał, z czego wnosić można było, iż wyjdzie kiedyś na zacnego dandy.
Mulat Jonquile pojechał za panią swoją. Dwa razy wolność odzyskał, raz, iż ją od pani otrzymał, a powtóre iż się znajdował na ziemi angielskiej; dobrowolnie wszakże niewolnikiem się uczynił, a w nagrodę przyjął nazwisko Don-Juan de Carral, wmawiając we wszystkich, iż jest Andaluzyjczyk, i pochodzi z tak czystej i szlachetnej krwi, jak Jego Królewska Mość Król hiszpański. Tak przeszły dla Florentyny Anieli i otaczających ją osób, ostatnie lata Rzeczypospolitej Francuzkiej.
Przewodniczyła całej angielskiej elegancji i jej bale przygasiły wszystkie inne.
Lord Cornbury, posiadający połowę Hrabstwa Norfolk, oddałby był chętnie swoje dwadzieścia i dwa zamki, za jeden jej uśmiech, ten dobry pan tak ją namiętnie kochał, iż apetyt stracił podczas objadu: zjadł tylko trzy funty rostbefu.
Nadzwyczajny ten post a może też i fatalna przewaga, jaką wywierała na nim piękna kreolka przyprawiły o smierć w kwiecie wieku, Jego Wysokość Lorda John Cornbury.
Zwłoki pochowane zostały w posiadłościach, a przyjaciele umiejący oceniać przymioty zmarłego, wypili nie mało rumu za zbawienie jego duszy.
Florentyna Aniela została więc wdową po raz drugi. Nie wiemy czy bardzo męża swego żałowała, to tylko pewna, iż szczere łzy roniła nad stratą bogatych posiadłości, które wraz z parostwem przeszły na drugiego Lorda Cornbury, spokrewnionego z nieboszczykiem w dwudziestym czwartym stopniu. Florentyna przeklinała prawo angielskie i poprzysięgła nie wejść już nigdy w związki małżeńskie z człowiekiem należącym do tego nieuprzejmego narodu.
I święcie przysięgi swojej dotrzymała.
Było to właśnie w roku 1806. Florentyna liczyła już przeszło lat trzydzieści, a jednak zawsze równie czarować umiała: rzecby można, iż czas pięknością jej ujęty, postanowił ją szanować i ochraniać. Mnóstwo pretendentów o rękę jej się ubiegało i tysiąc czyniło niedorzeczności, aby uwagę jej zwrócić. Florentyna nieubłaganą pozostała, i inny ułożyła sobie zamiar.
Od kilku miesięcy emigrant francuzki, który towarzyszył Ludwikowi XVIII do Mitawy i do Rosyi, przybył na mieszanie do Londynu. Szlachcic ten, mimo znacznych strat, jakie przez rewolucyę francuzką poniósł, posiadał jeszcze bardzo piękny na Francuza majątek. Lord za nicby takowy uważał, gdyż mógł tylko 50,000 franków miesięcznie wydawać. Zwał się Margrabią de Rumbrye, był wdowcem i miał córkę lat siedmnaście liczącą.
Młody Alfred de Valées kończył właśnie lat 14. Florentyna uważała, iż panna Rumbrye będzie kiedyś stosowną dla niego partyą, rachowała, że przewaga, jaką nad Margrabią zjednać sobie potrafi, i rzadkie przymioty pana Alfreda, dopomogą jej do uskutecznienia tego zamiaru. Różne te nadzieje i bardzo prawdopodobne w sobie zawierały. Z jednej strony pan Rumbrye zostawał już pod wpływem uroczych wdzięków kreolki; podług wszelkiego zatem podobieństwa, miłość jego co dzień zwiększać się tylko mogła; z drugiej doświadczenie nie raz już nauczyło prześliczną wdowę, iż mężczyzna najsilniejszego nawet charakteru jej powabom oprzeć się nie był zdolny. Ale któż za okoliczność zaręczyć może?
Z początku wszystko zdawało się sprzyjać Florentynie Anieli. Margrabia Rumbrye żałując szczerze żony cnotliwej i miłej, osądził kreolkę za godną zająć miejsce zmarłej swej towarzyszki. Oświadczył się i przyjętym został. W pierwszych miesiącach postępowaniu Florentyny nic zarzucić nie można było. Odgrywała doskonale rolę dobrej matki, i chciała się zająć edukacyą młodej Heleny. Margrabia był szczęśliwym i codzień więcej z wyboru swego się cieszył. Ale wkrótce chmura zaćmiła to szczęście. Pan Rumbrye dowiedział się, iż go zwodzono: Florentyna nie umiała długo zachowywać maski, była zawsze uczennicą Anglika z San Domingo. Po pierwszym błędzie udawała żal, bo czuła, iż przywiązanie Margrabiego stanowiło przyszły los jej syna. Pan Rumbrye wybaczył, ale serce jego do żywego dotkniętem zostało i obrażona duma wskazywała mu zawsze plamę na herbowej tarczy. Margrabina ośmielona tą udaną spokojnością, zaczęła uważać męża swego, jako jednego z tych słabych ludzi, którzy bolejąc nad obrazą, zapominają o niej dla jednego uśmiechu. Pomyliła się, a kiedy błąd swój poznała, było już za późno. P. Rumbrye stał się surowym sędzią, bo jej już nie kochał.
Margrabina żałowała serdecznie, iż dla przemijającej fantazyi, zamiary swoje pokrzyżowała. Zwróciła myśl na Helenę, lecz jej się nie udało; gdyby Helena nie była nawet napotkała Ksawerego, czuła ku tej, która zajęła miejsce jej dobrej matki, wstręt niesłychany; a powtóre Margrabia poznawszy charakter żony, stanął pomiędzy nią i córką. Nie chciał, aby związek ścisły z sobą zawarły, bo jako człowiek doświadczony wiedział, iż popsucie moralne tak się szerzy jak gangrena. Mistres Blowter zajęła miejsce przy Helenie.
Pomimo przeszkód, Margrabina od zamiaru swego nie odstąpiła. Za powrotem starszej linii Burbonów, rodzina Rumbrye przybyła do Francyi, i Florentyna nowych nabrała nadziei. Myślała, iż zdała od miejsc, gdzie zbłądziła, Margrabia prędzej jej wybaczy i zapomni.
Nie zapomniał wcale; ale szanując w żonie nazwisko Rumbrye, przed nikim nie wspomniał o swoich domowych zgryzotach.
W Paryżu Margrabina upozornić mogła skromność w modzie wówczas będącą, i głowę tak wysoko nosiła, jak te, których postępowanie zupełnie nienaganne było.
Carral korzystał także z tej okoliczności, i ukazywał się na wszystkich balach i ucztach, któremi wówczas Paryż był przepełniony.
Mulat pysznił się bez obawy; bo któżby był mógł go poznać pod tym ubiorem hiszpańskiego szlachcica.
Ale nagle radość jego zmieniła się w rozpacz. Florentyna Aniela rzekła słowo, i niewolnik poczuł, iż więzy jego były cięższe niż kiedykolwiek. Schylił głowę i poddał się rozkazowi.
Może i kochał Ksawerego, ale musiał wybierać między nim a sobą. A w tej ostateczności czyż wybór mógł być wątpliwym?




POKUSA.

Znajdujemy się jeszcze na balu u Margrabiny. W chwili kiedy ta rozłączyła się z Carralem, Ksawery odprowadził Helenę na miejsce. Trzeci to już i ostatni raz z nią tańczył. Ksawery był roztropnym, z góry więc przeznaczył sobie ową liczbę kontredansów, aby młodej osoby na żadne nie narażać domysły.
Odtąd już uczta nie miała dla niego powabów: ukryty w najciemniejszym zakącie salonu, patrzył z obojętnością na przesuwający się tłum. Postawa jego równie była smutną jak i serce. Jak tylko Ksawery nie słyszał głosu przyjaciela, ponure myśli duszę zajmowały, i porównywając siebie z drugiemi, uczuł się nieszczęśliwym.
Inni mieli rodzinę, ojca którym szczycić się mogli, i matkę, podzielającą ich boleść i radość.
On sam był na świecie. W jednej tylko kobiecie w spółuczucie wzbudził. Kochał, był kochanym, a mimo tego nadziei mieć nie mógł.
— Im więcej się zastanawiał, smutne myśli swoje w jedną jednoczył, iż Helena nie do niego lecz do innego należyć będzie. Przed tą dręczącą obawą wszelkie inne znikały. Zapominał o tej silnej lecz niepewnej miłości, jaką sierota pielęgnuje dla swojej nieznanej matki, zapominał o gorącem pragnieniu poznania ojca, które wszystkie niegdyś jego chwile zajmowało. Helena! Helena! czyż nie była skarbem dostatecznym? Ona to pierwsza w jego duszę wlała balsam pociechy. Miłość Heleny zastępowała mu ojca, matkę, rodzinę. Wzrokiem namiętnym i błędnym spoglądał na kadryl, w którym tańczyła, zazdroszcząc tym, co z nią tańczyli, i tym, co się na nią patrzyli.
Największą zazdrość, lubo bezzasadną, wzbudzał w nim biedny młody Alfred. Niedoświadczony Ksawery, obawiał się zbytkowej elegancyi syna kreolki. Pragnąłby był takie świetnym odznaczać się strojem, miał lat 22.
Zresztą wszelkie jego chęci Helenę za przedmiot miały. Mówił sobie: „Gdybym był bogatym!“ Uważał bowiem, iż majątek równa przedziały. Gdyby był bogaty, rzekł by: „Czemuż nie jestem szlachcicem!“
Będąc bogatym i znakomitego rodu, nikomu nie potrzebowałby był zazdrościć, bo pan Rumbrye, z pomiędzy wszystkich młodzieńców salony hotelu napełniających, jego byłby niezawodnie za zięcia swego wybrał.
Kiedy temi myślami się zajmował, przeszedł około niego Alfred wsparty na reku eleganta, którego biały krawat był na sześć cali wysoki.
— Czy ci sprzyjało szczęście, Mydear? zapytał kawaler Angloman.
— Wierz mi, jeżeli chcesz, Sautenac, odrzekł Alfred, ale wygrałem tylko ha ostatnią moją stawkę, pięćset luidorów!..
— Dziesięć tysięcy franków! — pomyślał z zadziwieniem Ksawery.
— To bagatelka! przerwał Angloman — ités very.
A ponieważ właściwego nie znalazł wyrazu, skończył frazes swój grubym błędem przeciw grammatyce angielskiej.
— Słowo honoru! Sautepnac, zawołał Alfred, nie słyszałem nigdy tego słowa będąc w Anglii.
— To być może, odrzekł kawaler z pewnem w sobie zaufaniem. Jest to słowo Irlandzkie.
— To co innego! Snutenar... Ale wracając do naszej rozmowy, czy wiesz, iż ten d’Imbert de Pressue.
— Wiem. No i cóż dalej.
— Wierz mi jeżeli chcesz, Sautenac, wygrał dziesięć tysięcy liwrów od Lorda Sidney Sturm.
— To pięknie!
I dwóch dandych odeszło.
— Dziesięć tysięcy liwrów! — poszepnął Ksawery; dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Czyż zdaje ci się przyjacielu, żeś milionerem został? rzekł do niego Carral.
Ksawery się zarumienił.
— Co za myśl szalona! powiedział. Poczem przyszedłszy do siebie dodał:
— Czyż nie powiesz mi nic o sWojem wczorajszem szczęściu?
Czoło Carrala nagle się zasępiło.
— Mój najdroższy, odrzekł jednem słowem, największą zrobisz mi przysługę, gdy mi o tem nigdy wspominać nie będziesz!... Przejdźmy się, zgadzasz się na to?
Ksawery powstał natychmiast i wziął rękę Mulata. Przeszli razem kilka salonów. Ksawery był roztargnionym, zajętym, Carral nie wiedział j«k mówić zacząć w przedmiocie ciężącym mu na sercu. Nakomec Ksawery, uniesiony błędną myślą, nie wiedząc nawet o tem, machinalnie powtórzył:
Dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków!
— Hem? rzekł zadziwiony Carral.
— Nie grałem nigdy, odrzekł opryskliwie Ksawery, w oczy patrząc swemu towarzyszowi; czy jednego wieczora można wygrać 250,000 franków?
Światło radości zabłysło w ponurem i głębokiem oku Mulata i odpowiedział:
— W dziesięciu minutach, mój najmilszy!
— Dwa kroć pięćdziesiąt tysięcy franków? Dwa razy tyle... trzy... a nawet i cztery! rzekł Carral, z stopniowym głosu przyciskiem.
— To rzecz nadzwyczajna! poszepnął Ksawery. Można zatem usiadłszy biednym do stolika wstać?...
— Milionerem, dokończył Carral — codzienne mamy tego przykłady.
— To szczególnie! powtórzył Ksawery wpadając w zwykłe zadumanie.
Carral wlepił w niego wzrok drapieżnego ptaka. Biegły badacz byłby niezwłocznie spostrzegł, ii myśli Ksawerego sprzyjały tajemnym zamiarom Mulata.
Biedny chłopiec! pomyślał sobie. Chciałbym być tak pewnym, iż kiedyś będę się mógł pomścić na tej nikczemnej kobiecie, jak tego, że go w przepaść wciągnę... Już jest na pół drogi.
Ksawery, jak gdbyby chciał utwierdzić go w tej przepowiedni, podniósł głowę i poprowadził ku drzwiom drugiego salonu
— Pójdźmy grać! rzekł z dziwnem uniesieniem.
— Grać? powtórzył Carral, przybierając roztropną powagę mentora; czyś zmysły postradał, mój drogi!
— A to dla czego? czyż każdemu nie jest wolno grać.
— Każdy ma tę wolność... ale...
— Ale co? zawołał z niecierpliwością Ksawery.
— Na twojem miejscu nie grałbym... tutaj... rzekł obojętnie Carral.
Ksawery badał go ciekawem spojrzeniem, a Mulat dodał:
— Mój najdroższy, jesteś więcej niewinnym i nieświadomym jak młoda dziewica w wilię pierwszej kommunii! Czyż nie słyszałeś nigdy powstających przeciw szulerom?
— Przeciwnie, ale....
— Wiem co mi powiesz... Sautenac gra, nie prawdaż? Lord Sturm także, kommandor Kerumblas i Saint Didier toż samo..
— To bardzo dobrze. Kawaler Sautenac rachuje, iż go milionowe summy wynagrodzą; to rzecz znana,.. Lord Sturm jest Anglikiem, gdyby nie grał, przeniewierzyłby się swojej narodowości. Saint Didier ta ciężka lala, jest ożenionym, a żerna liczną familię, pozwalają mu zjadać jego mienie.... Nakoniec Komandor jest Bretończykiem, do szczętu, zrujnowanym. Gra stanowi jego sposób do życia.... My zaś, a szczególniej ty, w innem wcale jesteśmy położeniu... Mój miły, czy chcesz, aby ci przyłożono pięści do?.. Kiedy się tylko dobrą posiada sławę, trzeba umieć zachować przynajmniej ten nędzny skarb, bo inaczej...
— Rozumiem cię przerwał Ksawery, spuszczając głowę; ludzie, których z grzeczności przyjmują, mają tylko część prawa obywatelskiego pomiędzy wami... Nie mógłbym już uczęszczać do hotelu de Rumbrye.
— Przeciwnie mój drogi, odrzekł obojętnie Carral, przeciwnie! Zresztą na wiele rzeczy się nie zważa, byle przetańczyć trzy kontredanse z panną... nie marszcz brwi; milczę już... Co zaś do gry w karty...
— Nie chcę już grać.
— Ach! rzekł Carral z niespokojnością, rób jak chcesz. Miałem ci właśnie jeden zaproponować sposób.
Ksawery nic nie odpowiedział. Przemijająca fantazya już go opuściła, ale w tej chwili przypadek jak gdyby chciał ją odnowić, sprowadził ku dwom przyjaciołom pana Alfreda de Vallées, wspartego na ramieniu komandora de Kerumblas, któremu zapewne 21-szy raz zdarzenie opisywał.
Wierz mi jeżeli chcesz Kerumblas, ale ten Imbert de Pressue?...
Niech mię Bóg skarżę, jeżeli nie wygrał dziesięciu tysięcy liwrów od Lorda Sidnej Sturm?...
— Jaki sposób chciałeś mi proponować Carralu? zapytał Ksawery udając zimną krew.
— Wszak już odstępujesz od tego odrzekł Carral.
— Tak.., to prawda... powiedz mi wszakże.
Biedny chłopiec! poszepnął Mulat.
I przybierając postać tajemniczą rzekł głosem cichym.
Jestem sam szulerem, szulerem czy słyszysz mię Ksawery? Dla tego właśnie nie chcę, abyś ty nim został, bo to jest namiętność straszna, śmiertelna! Nie można było wątpić o tem co Carral mówił, bo wzruszenie oznaczało, iż to była jedna z czułych stron jego serca. Stał się w tej chwili wymownym, prawie tragicznym.
Ale grać tylko będziesz raz jeden, mówił dalej, raz jeden a zawsze się wygrywa pierwszy raz. Nie przerywaj mi, nie wzruszaj ramionami; to co mówię jest rzeczą dowiedzioną, wygrywa się niezawodnie... Słuchaj!... Nie będziesz grał w salonie, bo byś się zgubił, nie w domu publicznym, bo by cię widzieć mogli... Znam miejsce potajemne.
— Dom gry! przerwał z oburzeniem Ksawery.
— Cóż znaczy nazwisko? chodzą tam znakomici urzędnicy, nikt się nie zna, ani poznać usiłuje, a to jest rzecz najważniejsza...
— Nigdy się na to nie zdecyduję... odrzekł Ksawery. Głośny śmiech p. Alfreda Lefebvre des Vallées i te słowa pełne pokusy, obiły się mocno o uszy Ksawerego.
— Niech mię diabli porwą, jeżeli nie wygrał 10,000 liwr.!
— Pójdę, powiedział Ksawery, pójdę jutro.
— Pójdziemy razem, odpowiedział Mulat, ukrywając uśmiech zwycięzki.
Salony zwolna się wypróżniały, Ksawery i Carral także się już do wyjścia przygotowali, w tej chwili właśnie przypadkiem nadszedł pan Rumbrye a podając rękę Ksaweremu rzekł:
— Jedziemy w tym tygodniu na wieś, aby użyć ostatnich dni pięknych. Spodziewam się mój przyjacielu, iż nas odwidzić nieomieszkasz?
To niespodziewane zaproszenie, wielką, ważną odegrać miało rolę w przeznaczeniu Ksawerego.
Już dnieć zaczynało. Niezliczona liczba powozów ulice napełniała. Zniecierpliwione konie stąpały z góry. Stangreci na pół rozespani, nasuwali na uszy czapki i peruki swoje.
Hotel Rumbrye, nie przedstawiał już tego wesołego obrani, który opisaliśmy wyżej. Wielki i obszerny ten budynek, ponuro się tylko odbijał na bladym błękicie firmamentu. Światła gasły, a wysokie okna z poza firanek lekki cień rzucały. Kobiety, schodzące z gankowych schodów okrywały swoje strudzone oblicza kapturami i mantylami. Słychać tylko było stąpanie koni i głos lokai, przywołujących ekwipaże panów swoich z wymienieniem ich tytułów. Carral i Ksawery z trudnością wynaleźli fiakra, który ich odwiózł na plac Saint Germain de Près.
— Pojedziemy więc jutro, rzekł Carral, kładąc się spać.
— Pojedziemy, odpowiedział Ksawery.




ULICA SERWANDONI.

Nazajutrz dopiero około południa, przebudzili się nasi dwaj przyjaciele. Carral wyskoczył szybko z łóżka, i zaczął się ubierać. Ksawery nie był tak żywym: spał kilka godzin snem ciężkim i utrudzającym, nie raz marzenia przenosiły go na wieczór do hotelu de Rumbrye, widział Helenę, ale między sobą i młodą dziewicą spostrzegał zawsze niemą twarz Alfreda, który otwierał odczasu do czasu usta, aby przecudne pokazać zęby i wyrzec słowa:
— Dziesięć tysięcy liwrów!
Kiedy się już Ksawery ubrał, wahał się jeszcze. Myśl pójścia do domu gry sprawiała mu wstręt niesłychany, lecz słowa wyrzeczone przez Carrala: — „Iż kto gra pierwszy raz, zawsze wygrywa“ przychodziły mu na pamięć i zmniejszały takowy.
— Pójdę raz tylko, mówił sobie walcząc — z sumieniem; trzeba poznać wszystko!
Kiedy wszedł do pokoju Carrala, zastał go piszącegoprzy biurku.
— Zaraz ci służyć będę, rzekł do Ksawerego, jak gdyby obawiał się, aby tenże nie przybliżył się ku niemu i nie dostrzegł tego co pisał; — każdy ma swoje małe tajemnice, mój drogi, proszę cię zostaw mnie jeszcze chwilkę.
Ksawery odszedł do swego sypialnego pokoju. Za jednem pociągnięciem pióra Carral dokończył listu, a zaadresowawszy takowy, otworzył okno i dał znak Owerńczykowi, aby się zbliżył.
Żebrak Murzyn stał na swoim miejscu przy drzwiach kościoła nieruchomy i wsparty na długim kiju. Na odgłos otwierającego się okna, spojrzał na ganek, ale spostrzegłszy na nim Carrala, odwrócił się z niezadowoleniem.
— Zanieś ten bilecik podług adresu, rzekł ten ostatni do Owerńczyka, który zbliżył się pod okno.
Owerńczyk list w powietrzu pochwycił; ale zamiast odejść, usiadł na schodach przedsionka.
— Cóż tam robisz? zapytał Carral z niecierpliwością. Naiwny Corral nic nie odpowiedział, tylko głośno syllabizować zaczął adres na liście położony.
— Do Pana... Pana Kom...
— Milcz! milcz! zawołał mulat.
Żebrak, do owej chwili nieruchomy, nadstawił ucha, i przysłuchiwać się zaczął.
— Do Kom-mis-sa-rza... syllabizował dalej pracowity Owerńczyk.
Ganek wychodził na szczyt domu, a okno Ksawerego, na wpół otwarte, dozwalało ujrzeć młodzieńca stojącego przed lustrem, kończącego swoją toaletę. Carral rzucił nań niespokojne spojrzenie i zawołał: — Milcz! mówię ci raz; zakazuje ci czytać ten adres.
Owerńczyk zatopiony w swojej pracy, którą tylko porównać możemy z pracą jakiego gorliwego archiwisty, nie zważał na ten rozkaz i dalej syllabizował, po-li-cyi-cyr-ku-łu....
— Nikczemnik! zębami zgrzytając powiedział Carral.
Ksawery ukazał się w oknie.
— Na kogo się tak gniewasz przyjacielu? zapytał.
— Na nikogo... bynajmniej! wyjąkał pomięszany Carral.
— Saint-Sul-pi-ce! dokończył zwolna posłaniec. Podniósł się i zdejmując kapelusz, rzekł: — Wiem już, gdzie panie... Czy mam przynieść odpowiedź?
— Nie, odpowiedział mulat; idź tylko!
Owerńczyk przeszedł około wystawy kościoła.
— Do pana Komisarza policyi cyrkułu Saint Sulpice! pomyślał żebrak murzyn, który wszystko słyszał. Cóż to się ma znaczyć!? Będę czuwać nad tym człowiekiem.
Jak tylko Owerńczyk odszedł, Carral spokojność odzyskał.
— A cóż? rzekł wesoło, idziemy próbować szczęścia?
— Nie dzisiaj, odpowiedział Ksawery.
— Wahasz się, mój drogi! to nie dobrze!...
— Nie wiem.... Ale zdecydować się nie mogę... Zresztą jest to początek miesiąca i nie mam pieniędzy.
— To rzecz najmniejsza, zawołał Carral, pożyczę ci chętnie.
Gdy to mówił, uczuł pod nogami małe jakieś zawinięcie.
— Otóż, rzekł podnosząc takowe dobroczynna wróżka, która czuwa nad twojem przeznaczeniem, romantyczny sieroto, przechodziła tędy tej nocy, i zostawiła ci tajemniczy zasiłek, nie potrzebujesz już więc pieniędzy pożyczać.
Ksawery rozłożył papier, który jak zwykle zawierał piętnaście luidorów.
— Los tego chce! poszepnął, idźmy więc. Carral nie mógł się wstrzymać od ukazania swej radości. W chwili kiedy wychodzili, żebrak podług zwyczaju wyciągnął rękę ku Ksaweremu, lecz ten tak był myślami swemi zajęty, iż mu wsparcia odmówił.
— Gdzież to jest? zapytał młodzieniec Carrala.
— W cyrkule Saint Sulpice przy ulicy Servandoni.
— Żebrak smutnie głowę zwiesił.
— Po raz pierwszy odmówił mi wsparcia! poszepnął; ten człowiek zepsuje jego serce.... Ale zdaje mi się.... w Saint Sulpice mówił... I ten list?... Nic nie rozumiem, a jednak się obawiam!...
I puścił się za śladami dwóch przyjaciół. Ci tak prędko szli, iż żebrak spostrzegł ich dopiero; gdy wychodzili z placu Saint Germain. Aby przyspieszyć kroku, zdjął swoje ciężkie trzewiki i wziął je w rękę. Kiedy wszedł na ulicę Servandoni, dwaj przyjaciele znikli mu z oczu, i weszli do niskich drzwi.
Żebrak szedł wszakże dalej, i zatrzymał się dopiero przed drzwiami, do których weszli ci, za któremi postępował. Drzwi te wychodziły na wązką i krętą aleję, przy końcu której spostrzedz można było kręcone schody. Na pierwsze wejrzenie ów dom wydawał się niezamieszkałym. Pięć okien frontowych zamkniętych i zasuniętych żaluzyami, wnętrze jego ukrywały. Żaden odgłos nie dał się słyszeć w tym domu, który zdawał się być całkiem opuszczonym.
A jednakże co chwila, nowo przybywający przez tę aleję przechodzili, zanim weszli, spoglądali z trwogą, to w prawą to w lewą stronę.
Żebrak Murzyn znał bardzo niedokładnie naszą cywilizacyę, i dla tego właśnie tak się obawiał. Co widział w Francyi od czasu swego przybycia, wzbudziło w nim niedowierzanie ludziom; nie dla siebie to był tak bacznym, lecz dla istoty, której życie swoje poświęcił. Zdaleka na towarzystwo spoglądając, w gorszem jeszcze świetle takowe sobie wystawiał.
Nie mogąc pojąć swej trwogi, lękał się wszakże niesłychanie cichych i ponurych murów tego domu. Czasami poruszały się żaluzye wyższego piętra, jak gdyby je jaka trącała głowa. Wówczas słyszeć można było śmiech kobiecy i brzęk monety, którą bez rachowania na stół rzucają.
To znowu wychodził lokaj i przywoływał fiakra stojącego na rogu ulicy. Za tym znakiem nie tylko fiakr, lecz i chmara żebraków się zbliżała, która w nadziei zapewnie dobrego zbioru, opuszczała miejsce swoje przy głównych drzwiach kościoła Saint Sulpice. Poczem spostrzedz można było wychodzącego mężczyznę z głową do góry podniesioną lub czołem zachmurzonem, z uśmiechem lub przekleństwem na ustach, rumianego z radości lub sinego z rozpaczy. W pierwszym razie, tłum golców otaczał fiakra, żądając jałmużny, jakoby należnego podatku; w drugim rozchodził się z pogardą ramionami ruszając.
Cóż się tam odbywa?... pomyślał sobie nasz murzyn.
Po upływie godziny, Carral się przy drzwiach ukazał. Na widok czarnego żebraka zatrwożył się i zdawał się wahać. Ale niezwłocznie obawę porzucając, przeszedł próg śmiało. Ksawery więc sam pozostał w owym domu.
Murzyn zadrżał, gorączka go ogarnęła.
Myśl nagła przez umysł przeszła i z niepewności go wyprowadziła. Radość i rozpacz wychodzących, kilka słów, które wymknęły się z ust żebraków zpod kościoła Saint Sulpice, wszystko nakoniee wskazywało żebrakowi, iż się znajduje przed domem gry.
Ale dla czegóż Carral się wymknął? Dla czego pisał ten list tajemniczy? w tem koniecznie jakaś zasadzka być musi.
Żebrak opuścił stanowisko swoje, i przeszedł ulicę razy kilka.
Muszę go widzieć! poszepnął; muszę z nim mówić!
Kiedy już chciał wejść, zatrzymał się. Trzech ludzi czarno ubranych przeszło róg ulicy i zbliżało się ku niemu. Usunął się, aby im miejsce zrobić. I trzech ludzi przeszło, ale zamiast iść na górę, pozostali w alei aż do chwili, w której spostrzegli nadchodzącą straż miejską. Wówczas ten, który zdawał się być ich naczelnikiem, wyjął z kieszeni białą szarfę, i nią się przewiązał.
— Wejdźmy panowie, rzekł.
Żebrak uderzył się w czoło i zawołał z rozpaczą:
— Pojmuję już teraz! pojmuję! dla czego ów list pisano!... chcą go zgubić!.... a ja ocalić nie mogę.
Następujące opisanie, oświeci nas o tem, co w owym domu od godziny zaszło.
Kiedy Ksawery i Carral wszedłszy na kręcone schody, zastukali na pierwsze piętro, lokaj, otwierając im, zapytał czego sobie życzą. — Carral odpowiedział dając się poznać. — Lokaj otworzył drugie drzwi i wprowadził dwóch przyjaciół do wielkiej i rzęsisto oświetlonej sali, pomimo iż to było wśród dnia.
W tym salonie znajdował się ogromny stół okrągły otoczony potrójnym rzędem graczów. W środku stał spólnik gry i tassował karty.
Gdy weszli nasi dwaj przyjaciele, nikt nawet głowy nie odwrócił. Każdy tak był zatopiony w grze, iż chyba zawalenie się pułapu, lub ukazanie się kommissarza, mogłoby uwagę ich zwrócić. Carral i Ksawery znaleźli wszakże sposobność rozmówienia się. Pewien jegomość, wychudłej postaci, na suchoty zakrawający, zbliżył się ku nim i powitał Carrala, jako dobrego i dawnego znajomego. Był to właściciel tego zakładu.
— Jakże się masz? — rzekł, a ten pan czy należy?... Ostatnie to słowo wyrzekł głosem cichym i przymrużając oczy.
— Ten pan jest przyjacielem moim, odpowiedział Mulat.
— Cieszę się niezmiernie, iż mam zaszczyt poznać pana, rzekł wówczas do Ksawerego właściciel zakładu z uśmiechem wiele znaczącym, którym wszakże żadnego na Ksawerym nie uczynił wrażenia. Mój zakład jest na twoje usługi, mamy tu różne gry, w sali na lewo écarle, na prawo Bouillota. Na drugiem piętrze ruletę, wista i brelan. Jest w czem wybierać... Na trzeciem piętrze zaś!... Skończ już panie Moutet, przerwał Carral...
— He! he! zawołał pan Moutet z cynicznym uśmiechem czy pan nie jesteś amatorem tego, co mamy na trzeciem piętrze?
Carral nakazał mu powtórnie milczenie.
— Dobrze, dobrze, pomruknął odwracając się pan Moutet. Czy stracisz pieniądze na pierwszem, na drugiem czy na trzeciem piętrze, to jedno i to samo, bo pieniądze zawsze w domu pozostają.
Ksawery podczas tej rozmowy czuł na sercu ciężar niesłychany. Wzrok jego obiegł koło stołu, i graczom bacznie się przypatrywał, ale niedostrzegł ani jednej znośnej twarzy. Oczy wszystkich miały wyraz odrażający i wlepione były w bankiera. Największa liczba tych panów lichą miała odzież, brudna, nędzna bielizna ukazywała się z pod dobrze pozapinanych surdutów. Kupy wszakże złota leżały przed niemi.
Kilka kobiet, świetnie ubranych, mieszało się pomiędzy grających. Należały one do tego, co pan Moutet na trzeciem piętrze posiadał.
— Nie przyszliśmy tu po to, aby uwagi czynić, rzekł Carral.... Widok ten uroczym nie jest... Ale mniejsza o to?... Czy umiesz grać w wista?
— Nie, odpowiedział Ksawery.
— A w ekarté?
— Cokolwiek.
— To nie dosyć.... A w Bouillotę?
— Wcale nie.
— Będziemy zatem musieli wybierać pomiędzy ruletą trzydziestoma i czterdziestoma, są to gry równie szanowni wynalezione dla takich jak ty nieuków.... Nie będziesz gra sam, bankier cię zastąpi. No, objaw mi zdanie swoje, a idź za własnem przeczuciem.
Zdaniem Ksawerego było odejść natychmiast, ale tak już zabrnął, że uczynić tego nie śmiał.
— Mam chęć grać w ruletę, odrzekł. — Carral wziął go pod rękę i zaprowadził na drugie piętro. Pan Moutet poprzedził ich.
— Pan chce spróbować rulety?
— Mam honor życzyć mu szczęścia.
Salon na drugiem piętrze był zupełnie tak urządzonym, jak i ten na pierwszem. W środku stołu, do którego cisnęli się gracze, był rodzaj okrągłej miednicy z brzegami dzielącemi się na małe kratki czerwone i różowe, każda z tych kratek miała swój numer. W samym środku miednicy, wkręconej w stół, wznosiła się rękojeść w około ją obracająca. Stół był okryty oprawnemi liczbami od Nru 1-go do 36-go.
— To jest Rouleta, powiedział Carral.
— Grajmy więc.
I usadowił Ksawerego na miejscu, które dopiero co opuścił biedny golec, zrujnowany tą fatalną maszyneryą.
Ksawery usiadł i przyglądał się.
Z początku nic nie rozumiał. Tłomaczenie stojącego za nim Carrala bardziej jeszcze myśli jego mieszało. Rękojeść się obracała. Mała kula, zręcznie przez bankiera rzucona, również się obracała, dotykając brzegów miednicy, a kiedy wpadła w jaką kratkę, głos bankiera jednostajny usypiający, podnosił się i dał się słyszeć w języku nieznanym.
„Czerwony, imper i brak.“
Albo:
Czarny i pas.“
Poczem jeden z bankierów zgarniał ze stołu za pomocą małych grabek pieniądze przegrywających, a drugi wygrywającym rzucał zręcznie złote luidory i sztuki pięciofrankowe.
W przeciągu dziesięciu minut, Ksawery wrzucił do woreczka 2 luidory.
— Cóż mam z tem robić? pytał Carrala.
— Słuchaj przeczucia swego, przeczucia, mój najdroższy! odpowiedział uroczyście.
Ksawery posunął stawkę swoją, która się zatrzymała przed kratką oznaczoną numerem 23.
— Gra rozpoczęta! powiedział bankier.
Miednica i kula, w przeciwną stronę rzucona, zaczęła się z nadzwyczajnym pędem obracać. Potem kula kołysząc się wpadła do jednej z kratek, z której natychmiast wyskoczyła, aby przy trzeciej się zatrzymać.
„Dwadzieścia trzy! czerwone, imper i brak! wymówił głos jednostajny bankiera.
— Wygrane! zawołał z zadziwieniem Carral. Grałeś jak szalony, ale to tem lepiej, nie wstrzymuj się bynajmniej.
Bankier zrucił 36 luidorów na stawkę Ksawerego.
Ksawery ciągle nic nie pojmował, ale ta nadzwyczajna wygrana odurzyła go; przybliżył się, oparł o stół, i ulegając złemu duchowi, który zawsze przewodniczy zielonym stolikom, w grze się zatopił.
Wówczas to wymknął się cichuteńko Carral.
Młodzieniec nie spostrzegł nawet nieobecności towarzysza swego. Grał namiętnie, zapamiętale. Żadnego nie mając doświadczenia, na wszystko się narażał, a jednak śmiałość jego uwieńczał skutek szczęśliwy.
W przeciągu pół godziny nagromadził przed sobą kupy złota i bankowych biletów.
Inni gracze z zazdrością na niego spoglądali. Sam pan Moutet z zajęciem na grę zważał.
Ksawery odchodził od zmysłów. Twarz nagle się zmieniła, a im bardziej skarb jego się wzmagał, tem większa gorączka ogarniała umysł.
Miał już przynajmniej 30,000 franków. Bankier zapytał spojrzeniem pana Moutet, czy ma dalej bank prowadzić.
Pan Moutet dał znak przyzwalający. Inni gracze odsunęli swoje stawki i każdy oczekiwał rezultatu tak wielkiego szczęścia i śmiałości.
Należący do współki bankier poruszył ruletę.
Ale w tej chwili pan Moutet zwracając oczy ku drzwiom wydał okrzyk przytłumiony, i niektórzy z grających tenże powtórzyli. Elektryczne drżenie ogarnęło trzy rzędy graczów. Ksawery spoglądał ciągle na obrot maszyny i nic nie słyszał ani widział.
Powiedzieliśmy już wyżej, iż trzeba było nadzwyczajnego zdarzenia, aby zwrócić uwagę grających: zawalenia sufitu naprzykład.... lub ukazania się Komisarza policyi.
Jeden z tych wypadków miał miejsce. Człowiek w czarnym ubiorze, z białą szarfą, stał przy progu.
Pan Moutet na widok Komisarza policyi zmienił twarz nagle.
Zginąłem! poszepnął głosem bolesnym.
Gracze chcieli się wymknąć, ale Komisarz drogę im zaszedł.
Wtenczas właśnie maszynerya rulety kończyła czynność swoją i kula zatrzymała się przed kratką.
Wygrałem! wygrałem! zawołał Ksawery, odchodząc prawie od przytomności.
Potem widząc, iż bankier stał nieruchomy, dodał:
— I na cóż czekasz?... zapłać!
Słowa te pogorszyły jeszcze, że tak rzekę, zejście na gorącym uczynku. Obecni spuścili głowy, a Komisarz policyi się zbliżył.




WYCHODZĄC Z DOMU GRY.

— Panowie! rzekł Komisarz, radzę, abyście byli roztropni. Na pierwszem piętrze wypełniłem już mój obowiązek. Najmniejszy opór pogorszyłby jeszcze położenie wasze. Straż miejska stoi u drzwi.
Ksawery odwrócił się zdumiały. Mowy tej nie pojmował całkiem, bo nie sądził, aby prawo mogło coś postępowaniu jego zarzucić, i dla tego dziwiło go ogólne przerażenie.
— Dla czego mi nie płacą? zapytał po raz drugi, poruszając machinalnie kupy złota.
— Stawki pochwycone stają się własnością skarbu. Nie dotykaj się pan tego złota, rzekł tonem rozkazującym komisarz.
— Ale to jest własność moja! odrzekł Ksawery.
— Milcz! zawołało kilka głosów razem.
— Panowie, przerwał Komisarz, będziecie łaskawi powiedzieć mi wasze nazwiska i wskazać mieszkania, aby Prokurator królewski mógł was przywołać w właściwym czasie i miejscu.
— Prokurator królewski! powtórzył Ksawery, a to po co?
— Milczenie! rzekło całe zgromadzenie, które, ze względu na własny interes, powolnem okazać się chciało.
Pan Moutet, właściciel zakładu, pierwszy nazwisko swoje zapisał, uczynił to wszakże z wielkim bólem serca.
Potem przyszła kolej na innych graczów, lecz ci wskazali nazwiska i mieszkania fałszywe, przyzwyczajeni będąc do scen podobnych.
W tej chwili dopiero Ksawery o Carralu sobie przypomniał i mocno się zdziwił, iż go nie widział.
— Umknął, pomyślał sobie, tem lepiej!
— Jakże się pan zowiesz, rzekł Komisarz zwracając się ku niemu.
Ksawery idąc za przykładem innych, powiedział nazwisko swoje, było to może na liście jedyne prawdziwe. Komisarz wszakże, badacz biegły, nie dowierzał jego autentyczności.
— Nie można się zwać Ksawerym!.. Czyż pan nie masz innego nazwiska?
To mówiąc rzucił wzrokiem na właściciela zakładu, który przez złość, czy też przez przyzwyczajenie mrugnął okiem.
— Panie, odrzekł obojętnie młody człowiek; nie wiem co dla mnie z tego wszystkiego wyniknąć może. Uległem żądaniu twemu, bo szarfa biała wskazała mi urząd jaki wypełniasz; ale szarfa ta nie nadaje ci prawa znieważać mię! Życzenie pańskie spełniłem, teraz racz mi zrobić miejsce, abym wyjść mógł.
— Obchodzić się w ten sposób z Komisarzem Policyi! pomruknął pan Moutet.
— Mówisz bardzo głośno młodzieńcze, rzekł Komisarz, a żadnej nie masz racji, ale to żadnej zgoła!... Znajduję cię w domu podłym, w szulerni pokątnej i potajemnej....
Jakżeż poniża zakład mój! pomyślał pan Moutet.
— Znajduję cię samego przy rulecie, mówił dalej Komisarz, jedyna stawka znajdująca się na stole jest twoją własnością, sam to przed chwilą zeznałeś! Zdarzenie to jest niedobrem, wątpliwem, i aby uniknąć sprawiedliwych poszukiwań, dajesz mi nazwisko...
— Moje własne, mój panie.
— To być może... w ostatnim razie... Ale ja powątpiewam, a korzystając z prawa, jakie mi nadaje urzędowanie moje, wzywam cię, abyś poszedł ze mną do Prokuratora królewskiego.
— Oskarżony! rzekł pan Moutet, zacierając sobie ręce.
— Co zaś do ciebie, powiedział urzędnik zwracając mowę do tego ostatniego, bądź gotów na wszelkie zawołanie.
— Sprawiedliwość zna mię dobrze, odpowiedział pan Moutet.
Ksawery zbladł usłyszawszy nazwisko Prokuratora. Gorączka przeszła, i zaczynał się obawiać skutku tego nieszczęsnego wypadku; ale sumienie nic mu nie wyrzucało, a znajomość prawa wskazywała, iż zejście w podejrzanem miejscu nie dowodzi jeszcze występku. Nie przewidywał bynajmniej okropnego ciosu, który mu zagrażał.
A1e pani Rumbrye go przewidziała. Czytelnik nadto dobrą ma zapewne opinię o rozumie tej nadobnej kobiety, by mógł sądzić, iż tyle zadała sobie pracy dla wyświadczenia tylko psotv kochankowi swej przybranej córki. Postanowiła go zgubić, to jest shańbić, spodlić, postawie w niemożności podniesienia czoła; zamiar jej, równie zręcznie jak szybko ułożony, dotąd udał się stosownie do jej życzenia. Biedny Ksawery dalekim był jeszcze od końca swych zgryzot.
Komisarz policji sprowadził go po kręconych schodach, a pan Moutet cieszył się w nieszczęścia swojem iż nie zwidzono trzeciego piętra jego zakładu.
Kiedy Ksawery wyszedł z domu gry, żebrak siedział na schodach i czekał. Od pół godziny widział wychodzących pod eskortą szulerów. Jeden tylko Ksawery się nie pokazywał.
— Spodziewam się, rzekł młodzieniec wychodząc na ulicę, iż mnie uwolnisz od eskorty, od tej zupełnie niepotrzebnej hańby?
— Pójdziemy sami, odpowiedział Komisarz; ci dwaj panowie towarzyszyć nam będą.
Wskazał na swego Sekretarza i Adjunkta.
Ksawery pogrążony w smutku, postępował ku pałacowi sprawiedliwości, zdawało mu się iż hańba jego na czoło wielkiemi literami wyrytą była.
Żebrak Murzyn zdała szedł za nim.
— Więźniem! poszepnął z rozpaczą.
I męczył się okropnie, aby dojść przyczyny, dla jakiej mulat zastawił mu te nikczemne sidła.
Mniej jeszcze od Ksawerego przewidzieć mógł skutki tego aresztu; ta niewiadomość, nie tylko że go spokojniejszym nie czyniła, ale obawę jeszcze zwiększała. Jedną rzecz pojmował, to jest wdanie się policyi, a wiedział, iż ta władzy swej używa dla zapobieżenia występkowi, lub ukarania jego sprawcy.
Jakiegokolwiek rodzaju było oskarżenie Ksawerego, żebrak w sercu swojem uznawał go niewinnym, ale zdrowy rozsądek wskazywał mu, iż obecność młodzieńca w podejrzanym domu na naganę zasługiwała. Zresztą Ksawery sam jeden znajdował się na świecie, a żebrak, mimo swoich małych wiadomości, wiedział, że nie łatwo tych uwalniają, których nikt bronić nie przychodzi.
Ksawery przybywszy do urzędu publicznego, natychmiast zaprowadzonym został do gabinetu Prokuratora. Komisarz złożył raport i wyszedł.
Gra w karty publiczna zakazaną została w roku 1816. Potajemne szulernie uważane były, bardziej jeszcze niż dzisiaj, za haniebne i niebezpieczne schadzki. Oko rządu bacznie je śledziło, pragnąc je do szczętu wyniszczyć. Te, które skrycie utrzymać się zdołały, napełnione były najpodlejszemi tylko graczami.
Oskarżenie zatem tego rodzaju okropnem i haniebnem było. Raport Komisarza policyi nadmienił jeszcze, iż Ksawery ukrywał swoje prawdziwe nazwisko i że miał przed sobą bardzo znaczną wygraną.
Prokurator królewski odszedł od pracy i wlepił w młodzieńca wzrok surowy i badawczy.
— Pan Ksawerym się zowiesz? zapytał.
— Tak jest, odpowiedział tenże.
— Tylko Ksawerym?
— Tylko Ksawerym.
— Jakież jest twoje zajęcie?
— Nie mam żadnego, wyjąkał młody człowiek; teraz dopiero spostrzegł przepaść nad jaką stał.
— Pan nie masz żadnego zajęcia! powtórzył z wolna urzędnik. Jakiż więc masz sposób do życia?
Ksawery przewidywał to zapytanie, na które żadną miarą odpowiedzieć nie umiał. Odwaga go opuściła, a rozpacz ogarniała.
— Panie! rzekł wszakże, podobne zapytania występnym tylko czynią!
— Czy to mam za odpowiedź uważać? odrzekł obojętnie Naczelny Prokurator.
— W imię nieba, nie żądaj Panie innej odemnie! zawołał Ksawery. Są rzeczy, które zdają się być zupełnie niepodobne, a jednakże miejsce mają. Ileż to dziwacznych napotykamy rzeczywistości.
— Sprawiedliwość wszystkiego dojść może, powiedział patetycznie urzędnik.
— Czy będzie mogła wyśledzić to, czegom ja sam nigdy dojść nie był w stanie?.... Nie śmiem powiedzić ci Prokuratorze...
Prokurator królewski wyjął zegarek.
— Wysłuchajże mię panie! zawołał Ksawery. Boże dozwól, abyś mi uwierzył.
Poczem w krótkości opowiedział o szczególnem wsparciu, które co miesiąc odbierał.
Uśmiech szyderczy i niedowierzający powstał na ustach poważnego urzędnika.
— Nie jest to zupełnie niepodobnem, lubo mało z prawdą zgodne.
— A jednakże to jest prawdą, przysięgam panu!....
— Czy może kto zaświadczyć w tym względzie?
— Wspomniałem o tej okoliczności jednemu tylko z przyjaciół moich?
— Zowie się?
— Juan de Carral.
— To jest cudzoziemskie nazwisko, rzekł Prokurator królewski; czemże się zajmuje?
Ksawery wahał się przez chwilę. Czuł, iż każda jego odpowiedź niepodobieństwem nacechowaną była.
— Nie śmiem odpowiedzieć panu na to, odrzekł nakoniec. Nigdym go się o to nie pytał.
— Aha! przerwał urzędnik. Jeden człowiek zaufanie twoje posiada, a nie znasz go dosyć, abyś wiedział.... To trudno jest pojąć.
Odsunął krzesło i powstał.
— Panie, powiedział z zimną obojętnością Prokurator wszystko to być może prawdą, ja temu wszakże nie wierzę.
— Panie!...
— Przestań mówić!... Twierdzisz, ii co miesiąc otrzymujesz 300 fr. Mając 300 fr., nie stawia się na jedną stawkę ani; 3000, ani 4000.
— Alboż ja to zrobiłem? zawołał Ksawery, dla którego wypadki tego poranku snem były.
— Jakże do tego stopnia śmiesz udawać. Z resztą obecność twoja w domu podejrzanym, nadaje sprawiedliwości prawo badania cię. Jestem zatem zmuszony aresztować cię.
W tej chwili drzwi gabinetu zwolna się uchyliły i czarna twarz żebraka ukazała się, okryta włosami i brodą białą.
Ani Prokurator królewski ani Ksawery nie spostrzegli Murzyna.
Młodzieniec stał nieruchomy, cios tak nieprzewidziany pognębił go zupełnie.
— Litości! litości twojej wzywam Panie! zawołał nareszcie. — Jestem niewinny... Wydarzyło mi się to raz pierwszy...
— Zawsze to ma miejsce raz pierwszy, przerwał urzędnik. Zresztą obowiązek mój przedewszystkiem! Żaden zarzut dotąd dowiedzionym ci nie został, boś na żadne zapytanie odpowiedzieć nie chciał. Życie twoje śledzonem być musi...
— Ale więzienie panie! Jakiż będzie termin tego szczególnego przytrzymania? Dokądże?....
— Dopóki sprawiedliwość nie dowie się o sposobie twego utrzymania... albo póki jaka wiarogodna osoba nie zaręczy za ciebie.
Nazwisko pana Rumbrye przyszło na myśl Ksaweremu ale wstydził się i nie chciał żądać litości od tego, dla którego dotąd był prawie równym; w końcu nie miał czasu wymienić go. Bo zaledwo usta zamknął Prokurator Królewski, czarny żebrak drzwi otworzył; i wszedł nagle.
— Jakimże sposobem wejść tu zdołałeś? Kto jesteś? Czego żądasz? zapytał brwi marszcząc urzędnik.
— Moje bose nogi nie czynią hałasu, odrzekł Murzyn jestem czarny żebrak, pragnę ocalić to dziecię.
Ksawery spojrzał na niego z powątpiewaniem i zadziwieniem zarazem.
— Słyszałem wszystko, mówił dalej Murzyn. Zapytujesz pan, jakie ma środki utrzymania? Wyjawię ci takowe. Żądasz, aby człowiek uczciwy zaręczył za nim; otóż jestem.
To mówiąc, Murzyn wyprostował się i założył na pierś ręce. W jego szlachetnej twarzy malowała się duma z godnością połączona. Prokurator Królewski, który z początku złośliwym na niego spoglądał uśmiechem, poważną przybrał postawę, zasiadł powtórnie na krześle i rzekł:
— Mów zatem!




WSPIERAJ MNIE DOBRY MOJ PANIE.

Żebrak zastanowił się przez chwilę.
— To dziecię prawdę ci powiedziało, rzekł nareszcie. Co miesiąc odbiera luidorów piętnaście, które ja na balkon jego rzucam.
— Ty! zawołał Ksawery; znasz więc....?
— Pomówimy o tem, jak będziemy sami, przerwał murzyn głosem słodkim i ujmującym.
Potem zwracając mowę ku Prokuratorowi, dodał:
— Odemnie otrzymuje te 15 luidorów.
— Z jakiej strony?
— Z mojej.
Prokurator królewski wzruszył ramionami. Murzyn patrzył mu ciągle w oczy.
— Z mojej strony, powtórzył; wyciągam od dawna już rękę. Znają mnie, nikt nie przejdzie koło czarnego żebraka, nie sięgnąwszy do woreczka. To dziecię nie raz także mnie wspierało, bo ma serce szlachetne.... Gdybym chciał, byłbym w stanie dawać mu drugie tyle.
— Ale dla czegóż tak go wspierasz?
— Dla czego? zawołał murzyn z wyrazem prawdziwej naiwności i zadziwienia. Pytasz mnie pan, dla czego go wspieram?... Wszakże ja dla niego, dla niego tylko rękę wyciągałem, i żebrakiem zostałem!
Ksawery zbladł jak trup, przysłuchiwał się drżący każdemu słowu, które z ust murzyna wychodziło. Zostawał pod wpływem dręczącej myśli. Prokurator królewski z ciekawością zważał na wszystko; lekkie lecz co raz to żywsze wzruszenie w twarzy jego się malowało.
— Mam przekonanie, iż mówisz prawdę, poczciwy człowieku, rzekł, mimo tego, iż historya ta jest szczególną. Musiałeś mieć bardzo ważny powód, aby się tak poświęcić.
— Gdybym był widział potrzebę coś trudniejszego nawet uczynić, nie byłbym się wahał.
— Kochasz więc nadzwyczajnie tego młodzieńca?
Żebrak spojrzał tkliwie na Ksawerego.
— Oh! tak, kocham go! kocham namiętnie. I jakżebym go kochać nie miał?...
Zatrzymał się i wpadł w zamyślenie. Prokurator królewski, wzruszony pomimowolnie, nadstawiał niecierpliwie ucha. Ksawery spuścił oczy, jak gdyby słowo, na które oczekiwał, miało być dla niego ostatecznym wyrokiem.
— Kocham go tylko sam jeden na świecie, przerwał murzyn, i przywiązanie moje tak jest wielkiem, iż chciałem ukryć dobrodziejstwo, którego źródło Ksawerego zarumienić mogło. Kocham go do tego stopnia, iż nigdy synem moim zwać nie chciałem, lubo ojcem jego jestem....
— Ojcem! powtórzył prawie rozczulony Prokurator.
Ksawery zaś okrywając twarz rękoma, padł bez władzy na krzesło.
— Murzyn! żebrak!... poszepnął; mój Boże! mój Boże!
— Nie bierz mu tego za złe, panie, rzekł murzyn do Prokuratora, który z pogardą na Ksawerego spoglądał. Ma dumę właściwą swemu wiekowi. W pierwszej chwili fałszywy wstyd wziął górę nad wdzięcznością... Jutro przepraszać mię będzie.
— Życzę tego odpowiedział urzędnik, a zwracając się u Ksawerego dodał: — Jesteś pan wolnym, możesz odejść z ojcem twoim.
Młodzieniec słysząc to zadrżał, oczy pokryła mu zasłona. Widział przed sobą Helenę w białym stroju, wskazującą palcem na starca pod kościołem żebrzącego, a ten był ojcem jego! Nie zapora więc, lecz nieprzebyta przepaść od Heleny go rozłączała.
Chwiejąc się na nogach, ku drzwiom się zbliżał. Zanim próg przeszedł, zatrzymał się, i składając ręce, na czole je położył.
Mój ojciec! poszepnął, mój biedny ojciec! I łzy obfite roniąc, rzucił się w objęcia żebraka.
— Dziękuję.... dziękuję, rzekł starzec cichym głosem. A wychodząc z synem, z nieopisaną dumą powiedział Prokuratorowi królewskiemu:
— Widzisz panie, że to dziecię ma szlachetne serce.
W pół godziny potem, Ksawery wszedł z czarnym żebrakiem do stancyjki na poddaszu, która jego mieszkanie stanowiła. Młodzieniec, głęboko zasmucony, zostawał pod wpływem marzeń, pełnych obawy, to znów szalonych nadziei. Takiemi to uczuciami miotani bywają ludzie, których urodzenie jest tajemnicze. Ksawery raz myślał, iż murzyn znał jego rodzinę, to znów z przeciwną walczył obawą; ale niezwłocznie odrzucał to podejrzenie. W końcu przekonał się, iż wszystkie te marzenia były owocem zchorzałej imaginacyi.
Boć teraz nie już podejrzenie, nie wątpliwość, lecz rzeczywistość miał przed sobą.
Pani Rumbrye nie odgadła zapewne tej szczególnej katastrofy; plan jej, tak dobrze ułożony, nie udał się wszakże, zniweczony został trafem, którego nikt przewidziećby nie mógł. Ale ten właśnie do celu ją zbliżał. Jakże byłaby się cieszyła, gdyby się znajdowała na piątem piętrze domu, przy ulicy Bourbon le Château, i przyłożyła ucho do zamku nędznej izdebki!
Ksawery wolnym był wprawdzie, i ocalonym z niegodnych sideł, w jakie go pochwycić pragnęła. Ale kochając dziewicę szlachetnego rodu, czemże być lepiej, czy bez nazwiska i podejrzanym człowiekiem, czy synem uznanym żebraka?
Ksawery nie wiedział o zasadzie Margrabiny, i potrzebie, jaką miała go zgubić; ale wszystkie myśli ku Helenie miał zwrócone, a odkąd ojca swego poznał, żadnej już me miał nadziei.
Wszakżeż dobre jego serce zwalczało rozpacz. Przymuszał się, aby kochać człowieka, którego ciche i wzniosłe poświęcenie zachowało tajemnicę aż do chwili, póki takowej trafnie odkrył. Podziwiał, uwielbiał biednego ojca, który umiał wyrzec się, dla miłości rodzicielskiej i szczęścia syna, wszelkiej przyjemności.
Wchodząc na poddasze, wziął rękę żebraka i do piersi ją przycisnął.
— Pierwszem mojem uczuciem była niewdzięczność, pierwszem słowem podłość... Czy wybaczysz mi to ojcze mój?
— Ah!... odrzekł żebrak z pewnym rodzajem religijnego poszanowania; nie nazywaj mnie ojcem swoim, dziecię moje, bo tu on mógłby nas słyszeć!...
— Kto taki? zapytał z zadziwieniem Ksawery.
On! odpowiedział murzyn; On!
I palcem wskazywał na zawieszone przy okienku trofea.
Ksawery nic nie rozumiał.
On... mówił dalej żebrak, drżąc z rozczulenia.
I dodał łzę ocierając:
— Wspieraj mnie dobry mój panie!...
Nagła nadzieja w sercu Ksawerego zabłysła.
— Wytłomacz się, rzekł, wytłomacz, w imię Boga! Żebrak dał głową znak przyzwalający.
— Nie jesteś, paniczu, synem biednego murzyna, rzekł powracając mimowolnie do dyalektu murzyńskiego, jak mu się to zwykle wydarzało, gdy pamięcią dawnych zasięgał wypadków.
Ksawery nic mówić nie mógł, ale spojrzenie i nagła zmiana twarzy, okazywały niecierpliwość i ciekawość do najwyższego stopnia posunięte.
Murzyn podniósł rękę po raz drugi, i wskazał znowu na kapelusz stosowany i szlify kapitańskie wiszące przy okienku.
Ksawery zrozumiał na koniec. Uniesiony radością, padł na kolana przed trofeami.
— Mój ojciec!.... mój ojciec! zawołał.
Potem nastąpiło długie milczenie. Ksawery samolubnem ukontentowaniem powodowany, z głębi duszy dziękował niebu, i myślał tylko o Helenie. W pierwszej chwili uniesienia zdawało mu się, iż już do niego należy. Przeszkody znikły, bo znalazł ojca i nazwisko.
Stary murzyn ukląkł przy nim, oczy miał zamknięte i zdawał się być pogrążonym w głębokiem dumaniu.
— Był tak dobrym, rzekł nakoniec głosem uroczystym; tak walecznym i szlachetnym!... Umarł niestety! alem ja pozostał niewolnikiem jego pamięci.
— Umarł! powtórzył Ksawery.
Potem nagłą myślą uderzony, powstał:
— A matka moja? zapytał.
— Szukam jej już przeszło lat dwadzieścia dwa, odpowiedział murzyn.
Młodzieniec smutnie głowę pochylił.
— Umarła!... nieznana!... poszepnął. Mogę przynajmniej czcić pamięć ojca, nazwisko jego będzie spadkiem moim.... Nazwisko jego!.... Nie wymieniłeś mi go jeszcze!
— Zwał się Kapitanem Lefebvre.
— Lefebvre, powtórzył Ksawery, jakby chciał nazwisko to w pamięci swojej wyryć.
— Paniczu, mówił dalej murzyn, gdyby Bóg był mu życia użyczył, nazwisko jego byłoby dziś nazwiskiem wielkiego Jenerała. Umarł młody i posiadał serce mężne i wzniosłe.
— Mów mi o nim! zawołał Ksawery, abym poznać mógł ojca mego! Kochał cię, nie prawdaż?...
I młodzieniec ściskał z uniesieniem rękę żebraka.
— Udarował mnie wolnością, odpowiedział ten ostatni, i w oku jego radość zabłysła. Pokładał we mnie zaufanie..... ja też oddałem mu się całkiem... kochałem go.... więcej jeszcze niż ciebie paniczu!... I z uniesieniem rękę Ksawerego ucałował.
— Nie gniewaj się, mówił dalej murzyn z słodyczą, iż przez chwilę mniemać ci pozwoliłem, żeś synem żebraka. Prokurator nie byłby mi uwierzył, gdybym był powiedział: „Czyniłem to dla tego, iż to jest syn mojego zmarłego pana...“
— To prawda, przerwał Ksawery. Twoje poświęcenie przechodzi wszelkie pojęcie. Oh! potrafię być ci wdzięcznym, szlachetny mój przyjacielu!
— Jesteś jego synem, odrzekł patetycznie murzyn. Żadna zatem nie należy mi się od ciebie wdzięczność! On rozkazał, a jam słuchał.
Wziął za rękę młodzieńca, posadził go na barłogu, i sam przy nim na ziemi usiadł.
— Nic teraz nie mów, rzekł kładąc rękę na czole, jak gdyby wzywał myślą ubiegłe pamiątki. Opowiem ci bistoryę twoją i ojca twego.
Ksawery nadstawił ucha, żebrak mówił dalej głosem wolnym i poważnym:
„Jest temu lat 24, jak otrzymaliśmy wiadomość z Gwadelupy, iż murzyni w San Domingo podnieśli bunt przeciw kolonistom. Wiadomość ta przed dwoma laty byłaby serce moje dumą i radością przejęła, ale od dwóch lat znałem już mego dobrego pana, który wolnością mnie udarował, a jam mu w zamian oddał duszę i serce moje.
„Pewnego dnia wsiadł na statek i wraz ze mną do San Domingo odpłynął. Polecono mu bronić miasta Kap. Był to wojownik śmiały, nieustraszony, niezmordowany. Wiedział dobrze, iż wzburzenie panujące pomiędzy murzynami popierały jeszcze zdradzieckie obcych namowy. Co rano jeździł ze mną. Sami tylko zwidzaliśmy pola, a częstokroć i samotne góry. Miewał mowy, które ja współbraciom moim tłómaczyłem.
„Tłómaczyłem je rzewnie, lubo mi serce moje wskazywało, iż nie działałem w interesie braci moich. Ale on kazał, jam słuchał.
„Kiedy powstanie stało się ogólnem, przestał mówić i działać zaczął. Co rano zawsze opuszczaliśmy miasto, dobrze uzbrojeni, ale sami. Jakkolwiek ukrytą była jaka zasadzka, odkryć ją umieliśmy, bom ja działał dla pana mego, z przezornością właściwą memu pokoleniu. Kiedym wieczorem sam pozostał, przepraszałem Bogi ojców moich za zdradę jakiej się dopuszczałem!
„Po kilka razy atakowano nas, pan mój miał odwagę lwa z puszczy. Nieprzyjaciele padali przy nim jak drzewka młodego lasu pod toporem zręcznego gajowego. Jam nigdy na nich nie uderzał. Był tyle litościwym, iż tego odemnie nie wymagał. Ale kiedy strzała lub pika ku sercu jego się zwracała, ja pierś moją nadstawiałem....“
To powiedziawszy murzyn, odsunął łachmany, i okazał pierś ranami okrytą, poczem tak dalej mówił:
„A kiedy pan mój stawał na czele wojska, zawsze zwyciężał, bo znał doskonale położenie biednych murzynów.
„Razu pewnego, powróciwszy z jednej z takich wycieczek, byliśmy niesłychanie znużeni. Dobry mój pan wszakże zamiast się położyć ubrał się i wyszedł. Chciałem iść za nim, ale rozkazał mi pozostać, byłem więc posłuszny.
„Od tej chwili co wieczór wychodził, nie pozwalając mi towarzyszyć sobie. Raz powrócił bardzo smutny, drugi raz nadzwyczaj wesoły. Wówczas przypomniałem sobie, iż byłem takim, gdym jako młody wojownik zostawał pod uroczym wpływem Daidy, mojej narzeczonej, za którą biegałem po kraju moich ojców. Odgadłem, iż kochał kobietę, i myśl ta przerażała mnie....
„A jednakże nie starałem się dowiedzieć o nazwisku tej kobiety, bo kiedy nie chciał, abym szedł za nim, najlepszy miałem dowód, iż tajemnicę pragnął przedemną zachować. Wola jego świętą dla mnie była.
„Noce za domem przepędzał, i dopiero powracał, gdy dnieć zaczynało. Oczekując na jego przybycie, nigdy się spać nie kładłem, a kiedy nie wracał o zwykłej godzinie, rozpaczałem. Oddałbym był życie, aby wyjść na jego spotkanie i czuwać nad nim, ale nie mogłem tego uczynić, bo mi rozkazał w domu pozostać.
„Kochał bardzo tę kobietę! Ileż razy słyszałem, jak wymawiał jej imię, wznosząc oczy ku niebu, jak gdyby Wszechmocnego pomocy wzywał. To było bóstwo jego na ziemi. Jam się modlił, aby oddała mu serce i godnie na taką miłość odpowiedziała. Czułem, iż mogła mu zadać raz śmiertelny, a od tego pierś moja zasłonićby go nie była zdolny. Moje przeczucia się sprawdziły. Ona go nie kochała.
— Biedny ojciec! poszepnął Ksawery.
— Biedny mój dobry pan! powtórzył żebrak.
„Był zupełnie szczęśliwym, nie wiedział o niczem, sądził, iż jest kochanym, i nie miał nawet cienia obawy.
„W tym czasie tyś się paniczu rodził. Kobieta, o której mówię, jest matką twoją. Nie wiedziałem o twojem przyjściu na świat, później dopiero miałem się o niem dowiedzieć, w chwili, której pamięć na zawsze tu pozostanie (wskazał na serce) sroga, bolesna; i dopótąd dręczyć je będzie, póki nie spocznie w grobie, garstką ziemi przysypane....“




OTWOR PRZEZ KULE ZDZIAŁANY.

„Pewnego wieczora wyjechaliśmy z Kap, na czele całego oddziału, — mówił dalej czarny żebrak. Murzyni w wielkiej liczbie ukazali się na brzegach wielkiej rzeki. Mieliśmy przez dni kilka obozować. Dobry mój pan tego wieczora był w weselszym niż zwykle humorze. Przechodził się szybkim krokiem i nucił piosnki francuzkie. Szedłem jak zawsze przy boku jego, podał mi flaszkę z wódką i napić się kazał.
— „Neptunie, rzekł potem, czy kochałbyś żonę i dziecko moje?
„Nie umiałem odpowiedzieć na to zagadnienie i położyłem rękę na sercu.
— „Kochałbyś ich więc tak jak mnie kochasz. Nieprawdaż Neptunie?... Na jej rozkaz, na skinienie, byłbyś zawsze gotów. Podziwiałbyś ją, jest tak piękną!... Kołysałbyś je, nosił... jest tak świeżem lubem dziecięciem.
„Na ten opis z radości podskoczyłem.
— „Mam żonę i dziecko, Neptunie, mówił dalej; poznasz ich za powrotem naszym.
„Noc przepędziliśmy w obozie opuszczonym przez murzynów. Nazajutrz, kiedyśmy w pochód iść mieli, kuryer z miasta przybył i przywiózł list do Kapitana Lefebvre.
„Dobry pan poznał zapewne drogie mu pismo, bo ręką drżącą pieczątkę odrywał. Czytał: nagle zbladł — przeczytał raz drugi; list wypadł mu z ręki na ziemię. Nie podniósł go i wszedł do chatki chwiejąc się na nogach jak człowiek pijany. Umiałem czytać, gdyż dobry pan kazał mię uczyć tego czego białych uczą; ale złożyłem list, schowałem go nie rzuciwszy nań nawet okiem. Wolałbym był umrzeć, niż ukraść mu tajemnicę jego.
„Gdym wszedł do chatki, trzymał głowę na ręku i szlochał jęcząc. Usiadłem w kąciku, serce moje odebrało taką ranę, jakby puginałem pchnięte.
— „Neptunie, rzekł nakoniec, chcę umrzeć.
„Łzy puściły mi się z oczu i spłynęły po licach, odpowiedziałem wszakże:
— „Dobrze! panie.
— „Nie mam już żony, powiedział. Straciłem szczęście i nadzieję razem.... Sam teraz jestem na świecie.... Ona mnie nie kochała.
„I zaczął szukać listu w kieszeniach, podałem mu takowy milcząc, pochwycił go z chciwością, jak gdyby się spodziewał coś innego w nim wyczytać; lecz kiedy go znowu przebiegł, głowa z rozpaczą spadła na piersi....
— „Podaj mi pistolety moje, rzekł głosem cichym i przerywanym.
„Nogi mi posztywniały, powstałem wszakże i podałem mu broń. W tej chwili usłyszałem odgłos bateryi.... i niebo szczęśliwą natchnęło mnie myślą.
— „Dobry pan stracił zapewne i syna swego? zapytałem.
„To jedno słowo powróciło mu przytomność, rzucił pistolety i powstał.
— Wzorowy ojciec! rzekł Ksawery, jakżeby mnie był kochał!... Ale cóż zawierał ten złowrogi list?....
— Czytałem go, odpowiedział żebrak, alem nie mógł wszystkiego zrozumieć.
Wstał, otworzył kuferek i szukał pugilaresu, na którym wyryte było nazwisko: Lefebvre, a wyjąwszy z niego list, podał go Ksaweremu. Był to ten, który Florentyna Aniela przed odjazdem z San Domingo do męża pisała, i któryśmy już oczom czytelnika przedstawili.
— Jakiż cynizm! poszepnął Ksawery, jakiż brak serca! Oh! ileż cierpieć musiał mój biedny ojciec!.... I ta kobieta jest matką moją!...
„Dobry pan wiele bardzo cierpiał, mówił dalej murzyn. Ostatnie dni jego życia były napełnione goryczą i srogim żalem. Nie był to już ten sam człowiek; ja, com go znał tak walecznym, śmiałym żołnierzem, poznać nie mogłem. Młode swoje czoło ku ziemi pochylił. Dzień i noc myślał o niej.
„Nakoniec niebo zlitowało się nad nim.
„Było to nad brzegami wielkiej rzeki. Zbuntowani murzyni wyszli naprzeciwko nas. Liczba czarnych przechodziła 10,000, a białych zaledwo do 500 się znajdowało. Na ten widok dobry pan odzyskał dawną energię, pierwszy alarm bić kazał, i na nieprzyjaciela się rzucił. Walka była okrutną, bohaterską, bo i bracia moi są waleczni.... Od rana aż do zachodu słońca, pozostali na placu bitwy, napadali na żołnierzy, broń im wyrywali, dusząc przeciwników silną ręką. Czasem zdołali przełamać linię regularnie ustawionych Francuzów, ale wówczas rzucił się na nich dobry pan, i zawsze przerażonych do ucieczki zmuszał. Możnaby go było wziąć za owego bożka wojny, którego nasi ojcowie przedstawiali z silną pałką, niosącego wszędzie śmierć i postrach....
„Bracia moi pokonani zostali. Trupy ich zasłały brzeg rzeki. Reszta rzuciła się w wodę i wpław ją przebyła.
„Dobry pan nie chciał, abyśmy w pogoń za niemi poszli, ale w chwili, kiedy ustawał ogień, kiedy nakazywał litość, dał się słyszyć wystrzał z fuzyi za plantacyami kawy, i pan mój padł ugodzony kulą w piersi.
Żebrak się zatrzymał, przygnębiony tem srogiem wspomnieniem, a Ksawery z głową spuszczoną, z rękoma złożonemi, czekał w milczeniu.
„Wyrwałem pałasz z rąk żołnierza, mówił dalej murzyn. Dotąd nigdy nie podniosłem ręki przeciw czarnym, ale pomścić pana mego musiałem.
„Powróciłem do niego z pałaszem krwią zbroczonym, krwią jednego z braci moich.
„Dobry pan, widząc mnie nadchodzącego, rozkazał oddalić się wszystkim co go otaczali, a kiedy ci wahali się, rzekł:
— „Rana moja jest śmiertelną, czuję to... Wiem o tem... Zostawcie mnie samego z Neptunem.
„Zbliżyłem się natychmiast.
— „Neptunie, rzekł głosem osłabionym, polecam ci syna mego; będziesz ojcem jego.... Szukać będziesz kobiety, która wydała go na świat... Czy rozumiesz mnie? Będziesz jej szukał, dopóki nie znajdziesz. Syn mój, rodziców pozbawiony, przynajmniej majątek mieć powinien... Ta kobieta jest bogatą... Czy będziesz mi posłusznym?...
— „Tak, panie, odpowiedziałem.
— „Poświęcisz dziecku życie twoje?
— „Tak, panie.
— „Będziesz szukał jego matki?
— „I wynajdę ją panie... Jakże się zowie?....
— „Chciał mówić, ale siły go opuściły; wskazał mi wszakże miejsce, w którem się znajdowałeś i dał znak, iż nazwisko matki twojej jest wyrażone na papierze w łonie jego ukrytym.
Poczem wyzionął ducha.“
Murzyn wstał, otworzył kufer, i wyjął drugi papier.
— Oto jest akt twego urodzenia, paniczu, rzekł Murzyn, podając mu papier.
Ksawery pognębiony tem smutnem opowiadaniem dotąd nie wyrzekł i słowa, ale nie znając urodzenia swego przez lat 20, uniesiony ciekawością zawołał:
— Akt mojego urodzenia!... A mówiłeś, iż nie wiesz jak się zwała matka moja.
— Powiedziałem prawdę, odrzekł Murzyn.
I rozłożył papier, wpośród którego był okrągły otwór wielkości sztuki dwudziesto frankowej.
— Dobry pan akt ten na piersiach nosił, i przez niego rzekł, w otwór w papierze wskazując, przeszła kula która mu cios śmiertelny zadała. Przechodząc uniosła także i nazwisko matki twojej.
Ksawery pochwycił żywo za papier. Otwór był rzeczy, wiście przy samym imieniu Florentyna-Aniela.
A nazwisko familijne zniweczonem zostało.
Ksawery na wszystkie strony papier przewracał.
— Nie!... rzekł nakoniec; najmniejszego śladu!... Ale mniejsza o to? z całego serca wyrzekam się majątku tej kobiety!
— A wola twojego ojca! zawołał żebrak.
Wola ta, była rodzajem ostatniego dobrodziejstwa, mogę więc jej nie wypełnić.
— Nie wypełnić jej, powtórzył z przerażeniem murzyn. Zapomnieć o jego rozkazie, wzgardzić, że tak rzekę, ostatniem przykazaniem!... Oh! nie rachuj na to! Póki jedna kropla krwi w żyłach moich płynąć będzie, poty słuchać go nie przestanę. Czy słyszysz mnie? Powiedział, jam działać powinien teraz, tak, jakem to dawniej czynił! Jego rozkazy z prawem, prawem świętem, którego ani przekraczać, ani nawet rozbierać nie należy.... Czyżem ci nie powiedział? jestem niewolnikiem, niewolnikiem jego pamięci.....
I Kiedy tak mówił, wysoka jego postać wzniosła się jeszcze, a oko i wszystkie rysy twarzy wyrażały postanowienie silne i nieodmienne.
Ksawery podziwiał to poświęcenie bez granic. Nie chciał obrazić człowieka, który był jego dobroczyńcą.
— Będziem szukać kiedy tak życzysz sobie, rzekł mu. Tyś już zapewne przez lat 22 nie szczędził poszukiwań, a te próżnemi się okazały. Mała więc pozostaje nadzieja.
— Robiłem com mógł, odrzekł murzyn, to wszakże nie zwalnia mnie od dalszej pracy. Powiedziałem mu: „Znajdę ją! Trzeba zatem wynaleźć, lub umrzeć!... Po śmierci dobrego pana rozpocząłem niezwłocznie powierzoną mi czynność. Biali pokonanemi zostali, i nakazano, aby odpłynęli wszyscy. To było wielkie dla mnie nieszczęście, bo w San Domingo mógłbym był jaką pewną powziąć wiadomość, a może i odkryć.... A tak miałem tylko czas dowiedzieć się o miejscu, w którem cię pozostawił ojciec. Odebrawszy cię ztamtąd, niezwłocznie wraz z tobą wsiadłem na statek i w kilka miesięcy później dotknęliśmy ziemi francuzkiej. Sądziłem, iż matka twoja w te strony nas poprzedziła.
„Przez dwa lata żyliśmy z małej sumki, jaką znalazłem przed odjazdem w domu ojca twego. Przez przeciąg tego czasu szukałem bez odetchnienia. Nie ma hotelu, któregobym nie zwiedził. Nie posiadałem jej familijnego nazwiska, tylko te, które jej pozostawił ojciec twój. Pytałem wszędzie o panią Lefebvre, jest ich wiele w Paryżu, widziałem z nich kilka, ale żadna nie była tą, którąm szukał.
„Wieczorem powracałem do naszego biednego pomieszkania, kołysałem cię paniczu, i usypiałem przyśpiewując afrykańską lub antylską piosnkę.
„Mądry jeden człowiek, do którego się udałem, pisał za mnie do San Domingo. Murzyni byli tam teraz udzielnemi panami, i zniweczyli wszelkie regestra i papiery osady. Przymuszony byłem zapłacić za radę nie osiągnąwszy z niej żadnego skutku.
„Nędza nastąpiła, próbowałem pracować. Zatrudnienie Europejczyków nie jest podobnem do tego, którem zajmują się w osadach. Przyjęli mnie do terminu na naukę. Za nim tyle się nauczyłem, abym mógł zarabiać, byłeś głodnym paniczu, zostałem więc żebrakiem!...
Ksawery ścisnął w milczeniu rękę murzyna.
„Kiedym raz pierwszy wyciągnął rękę, mówił dalej murzyn, serce moje się wzdrygało i oczy zamknęły. Miałem chęć uciec, aby ukryć to com zwał hańbą moją, ale pomyślałem o tobie coś płakał w smutnem naszem mieszkaniu. Pomyślałem o moim panu, który ufając mnie, umarł bez szemrania przeciw Bogu. Duma zastąpiła miejsce wstrętu, uczułem się silnym. Wstydziłem się jeszcze, ale to dla tego tylko, iżem się wahał....
„Z początku dawano mi mało, później więcej, a potem bardzo dużo. Żebracy mają swoją klientele. Wkrótce stałem się przedmiotem wielu względów. Byłem piękny murzyn, patrzano na mnie i dziwiono się, iż ustnie o jałmużnę nie prosiłem. Odmawiano żałosnym jękom innych nieszczęśliwych, ale memu milczeniu prawie nigdy. Niezadługo moi współubiegający oddalili się, zostawując mnie panem wystaw y kościoła Saint-Germain des Près.
„Ty& wzrastał paniczu. Kiedyś doszedł do piątego roku życia, oddałem cię w obce ręce. Ułożyłem sobie plan, podług którego postępować miałem. Wiedziałem, iż będziesz miał serce do ojca podobne. Nie chciałem, abyś wiedział o nędznem źródle, którem życie twoje utrzymywałem. Kiedyś miał lat 12, oddałem cię do szkół.
„Czy przypominasz sobie tego człowieka, co wieczorem przychodził do kobiety, którą matką swoją zwałeś? Kiedy się ściemniało, człowiek ten przybliżał się do kolebki i składał pocałunek na czole twojem.
— To byłeś ty, przerwał z rozczuleniem Ksawery.
— Tak, to byłem ja!...
— Później, kiedyś się w szkołach znajdował, zdała na spacerze za tobą postępowałem, i ukryty w jakim gaju, przyglądałem się twoim zabawom... Byłem zawsze przy tobie!... Później jeszcze, kiedyś ze szkół wyszedł, podstęp niewinny uwieńczył moje życzenia, boś obrał mieszkanie w przyległym do kościoła hotelu. Wówczas miałem cię zawsze przed oczyma, w każdym dniu i godzinie. Odgadłem sposób twego życia, twoje małe zgryzoty i namiętne nadzieje...
— Jakto! Wiesz więc?...
— Jest bardzo piękną, odpowiedział uśmiechając się murzyn. Dawno już kocham to słodkie dziecię, bom widział jak jej wielkie niebieskie oko z miłością na ciebie spoglądało. Oby ci Bóg dozwolił doznać szczęścia, które ojcu twemu się należało!
— Jest bardzo piękną powtórzył Ksawery, ale jest bogatą... i z szlachetnego rodu!...
Potem chcąc rozmowę odwrócić, dodał:
— Ale dla czegóż tak długo ukrywałeś przedemną nazwisko ojca mego?
— Matka twoja cię opuściła, mówił dalej murzyn. Jakie silnem musiało być uczucie, które spowodowało matkę do wyrzeczenia się dziecka. Przypuszczałem więc, iż gdy się dowie, że żyjesz i mieszkasz w Paryżu, bardziej się jeszcze ukrywać będzie.... Ja niezawodnie ją wynajdę, bo taki rozkaz od mego dobrego pana odebrałem.... I gdyby nie wypadek nadzwyczajny co nas zbliżył, i na który żalić się nie mogę, bo mi sprawił od wielu lat pierwszą chwilę radości, nie byłbym nic mówił. Nie wiem nawet, czy bym był w zeszłym tygodniu to uczynił co dziś.
Ksawery okazał mocne zadziwienie.
— Należę do niego zawsze, odpowiedział żebrak. Jego wolę kładę przed twoją, przed wszystkiemi na świecie.... Ale od przedwczoraj, nastąpiła zmiana. Odkryłem....
— Cożeś odkrył? zapytał z żywością młodzieniec.
— Pochwyciłem ślad, mój paniczu!
I murzyn wyjął z zanadrza chustkę do nosa, haftowaną, którą pokazał Ksaweremu.
— F. A! zawołał z tryumfem na znak wskazując.
— F. A! powtórzył Ksawery nic nie rozumiejąc.
— Florentyna Aniela... rzekł żebrak.
— Niestety! mój poczciwy Neptunie, takich znaków w Paryżu jest przynajmniej 10,000!...
— Tak, ale jedna jest tylko twarz, tak do twojej podobną, jak twarz tej kobiety.
— Jest do mnie podobną!... Czyż ją znasz? Gdzież mieszka?
Te naglące zapytania zachmurzyły radość murzyna.
— Nie znam jej, odrzekł, nie wiem gdzie mieszka.
— A więc mój biedny przyjacielu — zaczął Ksawery.
— Widziałem ją przerwał z uniesieniem starzec, poznałbym ją w tysiącu innych. Poznałbym ją z figury nawet... a w największym pędzie jej powóz... Wynajdę ją, wynajdę niezawodnie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podczas kiedy się scena ta odbywała w biednej izdebce Neptuna, Carral stał przed sofą, na której, w małym salonie spoczywała Margrabina.
Był to uroczy buduar. Przez jedno tylko zwierciadlanne okno, dochodziło do niego światło, i przebijało się przez niebieskie firanki, przybrane w sute białe draperye. Obrazy mistrzowskie, w pysznych ramach, upiększały ściany. Okno na wielki ogród wychodziło. Zupełna cichość panowała w tym zachwycającym pokoju, w którym nikło nawet stąpanie przechodzących, bo posadzki dywanami były wysłane.
Pani Rumbrye leżała na sofie, w stanie zupełnego prawie otrętwienia. Pomimo lekkiego blasku światła, które dochodziło do buduaru, spostrzedz można było utrudzenie i zmianę w jej rysach. Oczy się podkrążyły i zdradzały nieledwie prawdziwe jej lata.
O to nieszczęście należało po części bal wczorajszy obwiniać i nieznośny humor, w jakim się znajdowała Margrabina.
—- Widziałeś go?... rzekła nareszcie, spoglądając na Carrala.
— Widziałem na własne oczy, odrzekł Mulat!... Wszystko szło dobrze, wypełniłem co do joty rozkazy twoje, pani. Komisarz odbył czynność swoją. Na domiar szczęścia, wypadek, który dla mnie tajemnicą pozostał, pogorszył jeszcze położenie jego, bo znalazłszy samego prawie w szulerni, poprowadzono natychmiast przed Prokuratora królewskiego. Uważałem rzecz za skończoną i błąkałem się około pałacu sprawiedliwości, aby się końca doczekać i uwiadomić cię o takowym, kiedym go właśnie spostrzegł wychodzącego z przeklętym murzynem, co zawsze pod oknami memi stoi.
— Żebrak?... zapytała Margrabina.
— Żebrak.
— Cóż mogą mieć za stosunki z sobą?
— Piekło to wiedzieć tylko może!... Wiem, iż go uwolniono.... Wymyka się nam.
— Jesteś zdrajcą lub niezręcznym człowiekiem, Jonquillu! powiedziała z gniewem pani Rumbrye.
Mulat tylko usta sobie przygryzł i nic nie odpowiedział.




ZAPROSINY.

— Syn mój przecie majątek ten mieć musi, mówiła dalej Margrabina, głosem cichym, musi go mieć koniecznie. Panie de Carral dodała z uśmiechem, słyszałam, iż robisz bronią, tak jak św. Grzegorz.
— Mam piętnaście lat doświadczenia w tym względzie odrzekł z dumą mulat.
— Tem ci lepiej!.. Mówią jeszcze, iż w strzelaniu z pistoletu nie masz równego sobie.
— Trafiam o trzydzieści kroków, pani!
— To musi być prześliczne! Panie de Carral.
Margrabina coraz to inny dźwięk głosowi swemu nadawała i rzekła zwolna się podnosząc. — Musisz być człowiekiem strasznym na placu walki?
Mulat przez chwilę się zastanowił. Spojrzał na panią de Rumbrye, wzrokiem nienawiści pełnym. Poczem natychmiast przybrał wyraz nikczemnego posłuszeństwa i rzekł:
— Czy masz pani kogo takiego, któregobyś życia pozbawić chciała?
Margrabina zadrżała w pierwszej chwili, ale zamiast zaprzeczyć, wzięła rękę mulata.
— Gdybyś to uczynił poszepnęła, zadowolnił byś mnie na zawsze.
— Gdybym co zrobił?.. zapytał Carral, udając, iż jej nie rozumie.
— Alfred musi być mężem Heleny de Rumbrye, rzekła z niecierpliwością Margrabina, ten człowiek jest nam na zawadzie.
— To prawda odrzekł ozięble mulat.
Pani Rumbrye tupnęła silnie swoją małą nóżką.
— Umiesz szpadą i pistoletem robić, mówiła dalej; pojedynek!
— Rozumiem, powiedział Carral.
— Nakoniec!..
— Jestem nikczemnym tchurzem, pani, i nie biję się nigdy.
— Podłe niewolnicze serce! poszepnęła z pogardą Margrabina.
Carral niby nie zważając na tę zniewagę, bez wzruszenia tak dalej mówił:
— Można zabić nie walcząc... Cóż cię środki obchodzić mogą, pani, jeżeli żądany rezultat otrzymasz?
Pani Rumbrye schyliła głowę i zdawała się wahać. Mulat przez ten czas wlepił w nią oko zawistne i mściwe. Gdyby była mogła spojrzenie to dostrzedz, nie byłaby się dłużej wahała, obawiając się jakiej zasadzki.
— Jest bardzo młodym! rzekła nakoniec. Gdyby go można innym jakim sposobem oddalić?...
— Byłoby daleko lepiej, pani...
— Ale tym sposobem od razu uwolnićbyśmy się mogli.
— Od jednego zamachu, pani.
Mulat umiał okazać w podobnym razie tyle krwi zimnej, iż pani Rumbrye z obawą na niego spoglądała.
Ale Carral natychmiast inny wyraz twarzy przybrał, pełen uszanowania i podległości.
— A więc! rzekła siadając na sofie, aby się zbliżyć do powiernika swego. Cóż czynić wypada?
— Jesteś pani zdecydowaną zupełnie?
— Ale.... tak... jestem zdecydowaną...
— Chciej mnie zatem posłuchać.
I mulat usiadł bez wszelkiej ceremonii przy swej dawnej pani. Myśl wspólnego występku zniweczyła w jednej chwili istniejący między niemi przedział.
— Jutro, mówił dalej, odjeżdżasz pani do zamku Rumbrye. Pan Margrabia w mojej obecności prosił, aby go Ksawery na wsi odwiedził. Napisz pani do niego ze swej strony jeszcze.
— Nie! nie! zawołała z żywością Margrabina. List ten mógłby....
— Masz pani racyę. Nie powinnaś się kompromitować!... Ja napisać podejmuję się.... Pani uprzedzisz tylko p. Rumbrye, iż mnie zaprosiłaś.
Mulat wyszedł. Jak już był na ulicy, uśmiech konwulsyjny piersią jego poruszył. Rozmaite przybierał miny. Przechodzący za waryata go uważali.
— Zabiję, pomyślał sobie, ale potem stanę się jej panem, ja com był niewolnikiem! A wówczas.... Oh! pomszczę się!
Wszedł do kawiarni, na prędce kilka skreślił wyrazów, i złożywszy swój bilecik zaadresował go do Ksawerego i niezwłocznie na pocztę odesłał.
Było już późno. Carral powrócił do siebie i mocno się zadziwił, dowiedziawszy się, iż Ksawery dotąd jeszcze w hotelu się nie pokazał.
Młodzieniec żadnych wszakże nie czynił domysłów; najprzód żebrak o potajemnym liście nie wspomniał mu wcale, po drugie, nadto wiele miał do myślenia, aby coś ubocznego zająć go mogło.
Przeznaczenie jego zmieniło się w kilku godzinach. Teraz znał przeszłość, a przyszłość miał przed sobą. Obecne jego położenie nie było świetnem, i zwierzenie murzyna nie od razu przebyć mu dozwalało zawady dzielące go od towarzystwa, jak to zwykle bywa w ułożonych dowolnie dramatach. Urodzenie jego nie było znakomite, a historya rodziny smutna.
Przez chwilę sądził, iż był synem murzyna, żebraka; jakąż radością przejęty został dowiedziawszy się, że miał za ojca walecznego żołnierza, którego nazwisko, lubo nie świetne, z chlubą mógł nosić, co też uczynić postanowił niezwłocznie, mimo rad i próśb starego Neptuna. Ksawery miał poczciwe i szlachetne serce, zdolne ocenić całą wielkość, jaka się w przesadzonym posłuszeństwie Neptuna, i w jego poświęceniu zawierała. Lecz to wyrzeczenie się samego siebie, ta ślepa powolność rozkazom pana, niewolnictwem nacechowaną była. Dobry murzyn, pozbawiał się własnej woli, dla wypełnienia obcej. Kiedy mówił: „Pan mój tak rozkazał!“ Każdy argument był zbytecznym i natychmiast odpartym. Ksawery podobnych uczuć mieć nie mógł. Nie pragnął nawet wynaleźć matki, której niegodne postępowanie ciężyło mu jak kamień na sercu. Namiętnie życzył sobie posiadać majątek, aby się do Heleny zbliżyć, ale teraz nie myślał już o nim, bo mu się zdawało, jak to zwykle bywa w pierwszej chwili niespodziewanego szczęścia, iż wszystkie przeszkody znikły. Radość jego ukrywała mu przedział, jaki jeszcze istniał pomiędzy nim a dziedziczką Rumbrye.
Gubił się w odmęcie różnych myśli ogarniających człowieka, który doświadczył nagłego szczęścia lub nieszczęścia, kiedy drzwi izdebki się otworzyły i czarny żebrak wszedł trzymając zawinięcie pod pachą.
— Paniczu, rzekł, przynoszę ci twój spadek. I położywszy zawiniątko zbliżył się ku Ksaweremu.
— Gniewać się na mnie będziesz mówił dalej, iż go tak długo przetrzymałem. Lubiłem nadzwyczajnie spoglądać na te relikwie co wieczór, zanim się spać położyłem!.... Zresztą nie znając historyi ojca, nie byłbyś mógł i tak przedmiotów tych ocenić.
Ksawery odgadł co się w zawiniątku znajdowało; rozwinął je z uszanowaniem i rozłożył na stole wyż wspomnione przedmioty, które wisiały jak trofea, w izdebce żebraka.
— Otóż to wszystko co mi po ojcu moim pozostaje, powiedział sam do siebie.
Na te słowa, Neptun przybrał postać lękliwą, zakłopotaną.
— Wybacz mi, paniczu, poszepnął.
Ksawery nie dosłyszał tego wcale.
— Biedny ojcze! mówił dalej. Jakże zazdroszczę każdemu przedmiotowi, który należy do tego smutnego skarbu!...
— Zwrócę ci go, zwrócę! powiedział z pokorą murzyn.
— Cóż mi chcesz powrócić poczciwy przyjacielu?
— Myślałem.... Z taką boleścią z tem się rozłączałem! Kiedym zawijał te rzeczy, mmimowolnie mundur dobrego pana wysunął mi się... chciałem go włożyć nazad ale....
I starzec rzewnie płakać zaczął.
— Teraz więc sam pozę snę w mojem smutnem schronieniu, mówił dalej. Nic już po nim posiadać niebędę.... nic zgoła!... A kiedy zawołam: „Dobry panie!“ czyż mnie usłyszy?
— Zachowaj go, Neptunu. odrzekł Ksawery wzruszony. Większe do tego odemnie zyskałeś sobie prawo, i mundur ojca mojego, przy tobie, wierny sługo, pozostać powinien.
Neptun klasnął w ręce, i podskoczył z radości.
— Dziękuje, zawołał; oh! dziękuję, paniczu!... Jesteś prawie tak dobrym jak on był.
Służący z hotelu wszedł, oddał list Ksaweremu, i odszedł natychmiast. Twarz młodzieńca zajaśniała radością, która ożywiła także grube rysy żebraka. Po odczytaniu listu, Ksawery żywo się przechodzili zacierając ręce mówił:
— Zobaczę ją więc. Będę mógł być z nią sam na sam.... Powiem jej o szczęściu jakie Bóg zesłał na mnie... Oh! tak, pojadę. Opuścić podobną okoliczność byłoby szaleństwem... Neptunie, dodał, zwracając się do żebraka, rozłączę się z tobą na dni kilka.
— Opuścisz mnie odrzekł murzyn, dla jakiejże to przyczyny?
— Jadę na wieś.
— Będę ci towarzyszyć paniczu.
— To być nie może, Neptunie.
Murzyn głowę spuścił i zaczął się zastanawiać.
— Polecił mi czuwać nad tobą! Powiedział nakoniec głosem wolnym ale silnym. Będę więc czuwał. Wszystko zrobić się da, kiedy idzie o wypełnienie jego rozkazu...
Potem, jakby nagłą myślą uderzony, zawołał:
— Masz nieprzyjaciela paniczu!
Tego rodzaju ostrzeżenie, już po raz trzeci w przeciągu dwóch dni, Ksawery odbierał.
— Czy znasz go? zapytał.
— Znam, i szanując pamięć pana mego, zabić poprzysiągłem.
— Zabić! powtórzył Ksawery wzdrygając się. Cóż uczynić zamyślasz?
— Takiej przysięgi się nie zapomina! przerwał żebrak z dziką energią.
Poczem głosem łagodniejszym dodał:
— Pozwól mi towarzyszyć sobie, paniczu... Nie wiesz... Zapomniałem ci powiedzie... Przyjście policji do domu gry nie było skutkiem wypadku. Niewiem, jaki był cel twego nieprzyjaciela, ale byłeś wciągnięty w sidła.
— Zkądże to wnosisz?...
— Widziałem.
Tu żebrak opowiedział okoliczność, ściągającą się do listu powierzonego owerńczykowi, który tenże głośno odczytał przed wystawą kościoła Saint-Germain des Près.
— Jestżeś pewnym kto to był? zapytał Ksawery.
— Tak, był to człowiek, który od dwóch miesięcy stał się twoim przyjacielem, mimo twej woli prawie, i któremu od pierwszej chwili nie ufałem. Ten sam nakoniec, co rozmawiał z tobą wczoraj na ganku, i przed którym, jestem tego pewny, nierozważnie tajemnicę twoją odkryłeś....
Ksawery z podziwienia wyjść me mogąc, przez chwilę w milczeniu pozostał.
— Carral! rzekł nakoniec; ale to być nie może... Jakiżby miał interess zastawiać na mnie sidła?
— Nie wiem; tak wszakże postąpił.... Jestem tego pewny....
— I ten list od niego... rzekł Ksawery wskazując na otrzymany bilecik.
— Nie jedź! nie jedź! zawołał Neptun. Ten człowiek jest twoim nieprzyjacielem!
Młodzieniec zastanowił się przez chwilę.
— Muszę jechać, powiedział nareszcie, tonem decydującym; ona tam będzie.
Neptun smutnie głowę pochylił.
— Głos mój nadto jest słabym, aby mógł zwalczyć głos miłości poszepnął; wszystko mi mówi wszakże, iż to są tylko malowidła, za pomocą których w przepaść cię chcą wtrącić... Pójdę za tobą paniczu... Nie opieraj się temu! Wiem dobrze, iż są miejsca gdzie biedny murzyn nie ma prawa się pokazać. Czuję, iż obecność moja sprawi ci przykrość, a może i wstyd... Ukryję się więc. Ani ty, ani nikt widzieć mnie nie będzie chyba!...
Ostatnim tym słowom towarzyszył gest groźny ale myśli swojej nie dokończył żebrak.
— Gdzież jedziesz? zapytał.
— Do zamku Rumbrye, przy, A. w departamencie d’Eure.
— To dobrze... Straciłeś twoje pieniądze, a potrzebne ci są paniczu.
Murzyn złożył kilka luidorów na wystawie przed kominkiem. Czoło Ksawerego mocno się zachmurzyło.
— Nie rumień się, rzekł z słodyczą Neptun; dobry pan więcej mi dał, niż to wynieść może. Udarował mnie wolnością... Z długu się więc tylko wypłacam.
Po tych słowach zbliżył się ku drzwiom, ale zanim próg przeszedł, odwrócił się jeszcze.
— O której godzinie odjeżdżasz jutro? zapytał.
— Nie wiem... Po objedzie.
— Do widzenia, paniczu! Za nim pojadę za tobą, mogę jeszcze kilka godzin poświęcić memu codziennemu zatrudnieniu.. Będę szukać matki twojej.




ODKRYCIE.

Nazajutrz z rana, Neptun wsparty na kiju przeszedł pięć piąter prowadzących do swojej izdebki, i czynność swoją rozpoczął. Przebiegł był już w przeciągu lat 20 wiele razy wzdłuż i wszerz Paryż. Śledził wszystkie domy, pilnie się wpatrywał w każdą kobietę, co przez wiek i postać podobną mu się zdawała do matki Ksawerego, którą w wyobraźni swojej utworzył. Dotąd wszakże starania jego szczęśliwym skutkiem uwieńczone nie zostały; teraz poszukiwania swoje rozpoczynał przy słabej wprawdzie wskazówce, lecz dostatecznej do utrzymania jego egzaltowanej odwagi; pełen zatem nadziei w drogę się puścił, co chwila się przekonywając, iż posiada ową sławną batystową chustkę ze znakiem F. A.
Najsamprzód bez najmniejszego wahania udał się na przedmieście Saint-Germain, które jest stacyą ekwipaży herbowych. Znał panią i jej powóz. Damy wstają późno, ale ich karety czyszczą z rana, rachował więcej na ekwipaż niż na panią.
Nadzieja ta zawiedzioną nie została. Błąkając się przez kilka godzin napróżno z hotelu do hotelu, przybył nakoniec przed pałac położony w środku ulicy de Grenelle, którego pyszna architektura odznaczała się między wszystkiemi innemi. Brama była przymkniętą tylko, żebrak wlepił w nią spojrzenie swoje.
Naprzód spostrzegł powóz pocztowy, zaprzężony w cztery piękne konie, przy którym stał w podróżnym ubiorze młodzieniec, do Anglika podobny. Nie był to więc ekwipaż jemu potrzebny. Miał właśnie w dalszą iść drogę, kiedy wysmukły kawaler, chcąc się pobawić z jednym koniem, stał się powodem, że tenże raptownie skoczył, tak iż powóz pocztowy cofnął się ku drugiej stronie. Tym sposobem odsłonięty został prześliczny powozik, z dyszlem do góry podniesionym, który oczekiwał zapewne na gąbkę i szczotkę. Na ten widok żebrak stanął jak wryty. Z daleka przypatrywał się i zastanawiał nad wszelkiemi szczegółami tego powozu.
— To ten sam! poszepnął nakoniec drżącym od radości głosem.
I wszedł śmiało na podwórze, zbliżył się ku wysmukłemu młodzieńcowi, który nie był nikim innym, tylko panem Lefebvre des Vallées, przybranym w strój angielski, ale w tym kostiumie, tak jak i w salonowym, na głupca wyglądał.
— Słowo honoru, rzekł wpatrując się w Neptuna przez lornetkę, otóż murzyn z białą brodą. Niech mnie djabli porwą, jeśli to nie wygląda szczególnie.... Nigdym nic podobnego nie widział....
Murzyn zbliżał się ciągle, stanął nareszcie wprost pana Lefebvre, który spuścił lornetkę.
— John, zawołał.
Był to mały Normandczyk, któremu dano nazwisko i kamizelkę angielską. John niezwłocznie ukazał się we, drzwiach stajni.
— Weź bicz, mówił dalej młody Alfred z zimną krwią Anglika. Myśli swojej dokończył wskazując na żebraka.
Neptun zrozumiał zapewne, bo konwulsyjnie ścisnął kij, który nie był bynajmniej bronią pogardy godną. Na szczęście nie potrzebował go użyć, bo Alfred był w gruncie serca wcale dobrym młodzieńcem. Chciał więc tylko zażartować sobie.
— Murzynie, rzekł uśmiechając się, gdyby John miał dwa lata więcej, kazałbym mu boksować się z tobą... Czego żądasz?... Tak się nie wchodzi do hotelu Rumbrye.
— Rumbrye! powtórzył żebrak, nie mogąc się wstrzymać od okazania swego zadziwienia.
— Żebrze się przed bramą, ale nigdy na podwórzu.... Idź precz!
Neptun nic nie odpowiedział, ale wyjął z zanadrza chustkę starannie w papier zawiniętą, i oddał ją Alfredowi.
— Cóż to jest? zawołał tenże, kładąc rękawiczkę, aby się gołą ręką zawinięcia nie dotknąć; słowo honoru to jest jedna z chustek do nosa Margrabiny.
Włożył pięć franków w rękę Neptuna, mówiąc:
— Czyż dzień ten nie jest szczęśliwym dla ciebie murzynie?... Dobranoc!
Neptun wyszedł natychmiast, ale zamiast się oddalić, zatrzymał się za bramą, nasunąwszy na oczy wielki słomiany kapelusz. Od czasu do czasu spoglądał po-za uchylone drzwi.
Teraz wiedział już, gdzie znaleźć kobietę tyle do Ksawerego podobną, i której imię zaczynało się od tychże samych liter co imię matki młodzieńca.
Ale więcej się jeszcze dowiedział. Hotel ten zwano Rumbrye, tak jak i zamek, do którego miał jechać Ksawery Powóz pocztowy oczekiwał. Czyż hotel i zamek są własnością jednego pana? Czy właściciele zajmą miejsce w owym podróżnym ekwipażu?
Podczas gdy sobie to zapytanie zadawał, bicie zegara, coraz to słabsze, doszło aż do jego uszu. Druga wybiła na kościele Saint Thomas d’Aquin. Żebrak nagle powstał.
Spóźnił się. Obawiał się, czy Ksawery nie puścił się ju żw drogę, a nie będąc obeznanym z geografią kraju, pamiętał tylko nazwisko Rumbrye. Przez noc zapomniał, jak się wieś zwała, i w którym departamencie była położoną.
Biegł z całej siły na plac Saint Germain des Près, i spojrzawszy raz ostatni na hotel, spostrzegł jak pani Rumbrye schodziła z ganku wsparta na ręku mężczyzny. Najsamprzód widział tylko Margrabinę, a uniesiony radością, iż się nie pomylił, poszepnął:
— To ona!
Potem zwróciwszy oko na towarzyszącego jej kawalera, zawołał z zadziwieniem brwi marszcząc:
— To on!
Poznał tajemniczego nieprzyjaciela Ksawerego, a tym samym swego; był to człowiek co pisał ów list zdradziecki do Komisarza policyi. Był to Carral!
— Nie myślał już odejść; osłupiał, gubił się w domniemaniach swoich i zmianach nagle po sobie następujących. Cóż czynić? Obecność Carrala przy Margrabinie była zatrważającą. Człowiek ten towarzyszył jej, zapewne dla tego tylko, aby zgubić Ksawerego, a jeżeli ten ostatni odjechał już przypadkiem, jakże dojść śladów jego? Jakim sposobem znaleźć zamek Rumbrye, który ukazywał się strwożonej wyobraźni Neptuna, wśród zasadzek i krwawych tajemnic.
Spojrzał nakoniec w około siebie, i ujrzawszy na drugiej stronie ulicy powóz dwu konny do najęcia, lżej odetchnął.
— Pojadę za niemi, rzekł do siebie.
W tej chwili pani Rumbrye, lekka i powabna jak młoda dziewica, wsiadła do podróżnego powozu, mówiąc poprzednio do Carrala:
— Będziemy mogli z sobą pomówić, gdy pozostaniemy sam na sam.
Pani Rumbrye, nie spodziewając się znaleźć w powozie młodego pana Alfreda, który z wszelką wygodą w nim się usadowił, nie mogła wstrzymać się od okazania swego niezadowolenia.
— Nie rachowałaś pani na mnie, rzekł wysmukły młodzieniec parschając od śmiechu; pojadę z nią wszakże.... niech mnie diabli porwą!...
— Rozumiałam, iż jedziesz z Heleną i z panem Rumbrye, przerwała obojętnie Margrabina.
Pan Alfred wyjął z kieszeni małe lusterko, w którem przyglądać się zaczął.
— Niech mię licho weźmie, jeżeli chcę kiedy z panem Rumbrye podróżować! pomruknął. Jest to kawaler z czasów Ludwika XV, który chciał, aby jeszcze noszono pudrowane peruki i arcabik z tyłu głowy! Słowo honoru pani daję, iż do tego wszystkiego przyzwyczaić się nie mogę.
Margrabina niby z dobrą minką dała znak Carralowi, aby wsiadł.
— Wierz mi, jeżeli chcesz, rzekł pan Alfred do tego ostatniego, ale dziś jesteś o połowę mniej brzydkim niż wczoraj.... Wyglądałeś jak śmierć angielska... słowo honoru!...
Jak powóz pocztowy z bramy ruszył, pani Rumbrye i Carral spostrzegli czarnego żebraka, który w nich wlepił swój wzrok przenikliwy.
— W uporze tego głupca jest coś szczególnego, czego pojąć nie mogę, pomyślał sobie Carral.
Pan Alfred poszepnął, uśmiechając się;
— Niech mnie diabli porwą! jeżelibym nie kazał boksować się małemu John z tym murzynem, gdyby miał tylko dwa lata więcej...
Neptun zbliżył się do fiakra, powiedział parę słów stangretowi, włożył mu luidora w rękę i ciężki powóz za podróżnym toczyć się zaczął. Od rana już żebrak przewidywał, iż dzień ten burzliwym dla niego będzie, dla tego też zaopatrzył się w różną monetę, stanowiącą resztę jego mienia.
Póki nie wyjechano z Paryża, fiakr bez trudności postępował za pocztowym powmzem, tak dalece nawet, iż go prawie wyprzedził na moście Ludwika XV. Żebrak rozkazał mu cofnąć się natychmiast; rozkaz ten zbytecznym był wszakże, bo zaledwie wyjechano na równinę pól Elizejskich, znaczny przedział powozy rozdzielił.
— Trzymaj się, zawołał żebrak przez drzwiczki.
— Nie obawiaj się mieszczaninie, odrzekł woźnica z przyciskiem, dogonimy ich zawsze.
I rzeczywiście przy rogatce Etoile, połączył się z podróżnym powozem fiakr, ciągniony przez stare, lecz nadzwyczaj silne konie.
Milę za rogatkami, stangret odwracając się z kozła, zapytał:
— Dokądże jedziemy mieszczaninie?
Neptun palcami wskazał na powóz pocztowy.
— Mam jechać za nim, a w którąże stronę zdążają ci podróżni?....
— Jedź zawsze! krzyknął z niecierpliwością Neptun, będziesz dobrze zapłaconym.
Stangret zaciął konie, i dalej rozmowę prowadził:
— No, rzekł, mówisz pięknie; aleja mam dobre konie, które utracić mogę... a wybacz mi.... ale nie wyglądasz.... jak się to mówi.... na takiego co by był w stanie wynagrodzić.
Neptun wyjął 12 Napoleonów i pokazał je stangretowi który natychmiast z radością biczem trzasnął.
— Wielki Boże! pomruknął jakże to dobrze być murzynem! W Saint-Germain en Laye, powóz się zatrzymał dla zmiany koni. Fiakr go wyprzedził, konie zaledwo już dyszały, pot się z nich lał..
— Czy dwie takie stacye jeszcze odbędą? powiedział z niespokojnością Neptun.
— Dwie stacye! odrzekł stangret, dwie stacye! Nie podejmuję się w takim razie dowieść cię, choćbyś mi dał i wszystko złoto, któreś mi pokazywał.
— Jedź tylko! powiedział murzyn, ukrywając niespokojność swoją.
W tej chwili powóz pocztowy przeleciał lotem błyskawicy obok biednego fiakra.
— Nie trać odwagi! zawołał Neptun.
Stangret znowu zaciął konie, które galopem się puściły, ale co raz to bardziej na siłach upadając placu dotrzymać nie mogły. Żebrak drżał z obawy. Chciał różnemi sposobami ożywić biedne zwierzęta i dodać odwagi woźnicy.
— Bądź tylko wytrwałym, wołał co chwila, na życie twoje zaklinam cię, abyś ich z oka nie spuścił.
Woźnica co mógł to robił, ale konie coraz bardziej ustawały, i tak już było, iż przy zjeździe z drogi, Neptun stracił powóz z oczu.
— Nie obawiaj się, rzekł woźnica, dogonimy go jeszcze.
— Dam ci dziesięć luidorów! jeżeli się z nim połączysz, powiedział Neptun.
— Dwieście franków, powtórzył woźnica i znowńupo trzy razy zaciął biedne koniska.
Z bólu podskoczyły naprzód, ale znowTu się zatrzymały, woźnica co raz niemiłosierniej się z niemi obchodził. Konie, jakby rozpaczą uniesione, puściły się w cwał. Neptun przy drzwiczkach uwieszony, jak jaki Jockey, wołał bez ustanku:
— Nie trać odwagi, nie trać!
I struchlał cały, gdy bieg powozu zwalniał się cokolwiek, a radosny okrzyk wydawał, kiedy takowy się przyśpieszał.
Noc już zapadać zaczynała. Spostrzeżono nakoniec cień pocztowego powozu, który odbił się na niebieskim firmamencie. Jednocześnie ukazało się światło w domach Meulan. Żebrak wydał okrzyk radosny, i padł strudzony w głąb powozu.
W kilka chwil później, ustały konie; ale już znajdował się w Meulan. O 10 kroków ztamtąd powóz pocztowy zatrzymał się.
Neptun wyskoczył z fiakra, rzucił 10 luidorów woźnicy i pobiegł ku powozowi, a w chwili, kiedy tenże w dalszą puścił się drogę, umieścił się z tyłu i ruszył z nim razem.
Właściciel poczty chciał wołać na pocztyliona, aby się zatrzymał, ale już było późno; po chwili srogiej niespokojności, żebrak z wszelką pewnością na miejscu swojem się usadowił.
Przez ten czas konie od fiakra leżały jakby już na zawsze ducha były pozbawione, podniosły się wszakże, i mamy wszelką nadzieję, iż nazajutrz równie szybko jak zwykle biegały.
Powóz zawsze równym pędem postępował. Po upływie godziny wjechał w aleę, otoczoną z obu stron stuletniemi dębami. Naprzeciw tej alei ukazał się zamek Rumbrye, którego oświecony korpus, przygotowanym był na wielką ucztę, i zasłaniał piękną architekturę dwóch pawilonów, przypominającą czasy Ludwika XIII-go. Żebrak siedział zawsze z tyłu powozu; ani utrudzenie, ani strzęsienie, jakiego doznał, poruszyć go z miejsca nie zdołały.
Wysokie żelazne złocone kraty zamykały wjazd do parku. Za głosem trąbki pocztyliona, żelazne podwoje otworzyły się.
Powóz poleciał lotem błyskawicy; stróż nie spostrzegł Neptuna, który zeskoczył o 200 kroków przed zamkiem i ukrył się poza drzewami.
Była godz. 8 w wieczór. Lokaje naprzód wysłani przygotowali wszystko na przyjęcie rodziny Rumbrye i zacnych gości. Zaledwo przybyła Margrabina, a już inne podróżne powozy do alei zajeżdżały. Salony się napełniły, a kiedy wszedł Margrabia w towarzystwie córki, natychmiast udano się do sali jadalnej, w której pyszny objad na podróżnych oczekiwał. Wszyscy z upragnieniem go powitali, bo podróż apetyt zaostrzyła. Wypada nam także dodać, iż pan Alfred dotrzymał placu współbiesiadującym. Dwa nawet guziki pękły mu przed końcem objadu u angielskiej kamizelki, i sąsiadka, prześliczna osoba, na wielomówstwo jego uskarżać się nie mogła.
— Słowo honoru pani, powiedział do niej po pieczystem, nigdy w życiu nie jadłem lepszej pulardy... Niech mię diabli porwą, jeżeli prawdy nie mówię.
Dzień był prześliczny, jeden z tych ciepłych dni jesiennych, które powietrze ciężkiem czynią. Otworzono wszystkie okna w dolnym salonie, aby biesiadujących świeży wietrzyk ożywiał. Naprzeciw jednego z tych okien stał Neptun ukryty po za krzakami róż, i na wszystko zważał. Nadludzkie usiłowanie biednego murzyna w przybyciu do zamku Rumbrye, dotąd jeszcze żadnego skutku nie osiągnęło, ponieważ wnętrze zamku nie było dla niego przystępnem. Zdaleka więc tylko śledzić mógł Margrabinę i Carrala, których, przeczuciem wiedziony, posądzał o knowanie spisku na zgubę Ksawerego.
Przy stole w oddaleniu od siebie siedzieli, ale oczy ich często się spotykały, i po kilka razy spostrzegł Neptun, jak Margrabina zawistne spojrzenie w Ksawerego wlepiała.
— Gdybym mógł jej powiedzieć, że jest jej synem!... pomyślał, ale nie mam na to ani pewności, ani dowodu. Przeczucie tylko mówi mi, iż tak jest. Wszakże gdyby się wypierać chciała, kłamstwu jej zaprzeczyć nie byłbym w możności?
Neptun pełen loiki i zdrowego rozsądku, nie przypuszczał, aby kobieta, która opuściła dziecię przed 20 laty, po upływie tak długiego czasu dobrowolnie przyznać je chciała.
Wstano od stołu. Margrabina dała znak Carralowi, który natychmiast się do niej zbliżył. Potem drzwi ogrodu się otworzyły i grono gości zeszło z balkonu.
Osoby składające to towarzystwo, były wesołe, śmiały się, rozmawiały. Żebrak wszakże tak był zajęty Margrabiną i Carralem, że uwagi na przechodzących nie zwracał. Oko wlepił w drzwi zamku, nie widział nawet Heleny Rumbrye i Ksawerego, którzy również przesunęli się około niego.
Helena wspierała się na ramieniu Ksawerego. Pierwszy to raz znajdowała się z nim prawdziwie sam na sam, bo dotąd widywali się wpośród obojętnego, licznego i ciekawego zgromadzenia.
Tajemnica ukrywa się nie raz na balu; któż tego nie wie? Ale tajemnica ta jest pełną obawy, sprzeciwia się skromności i ma tylko wdzięk dla dusz, dla których nic już nie jest nowością.
Podczas gdy Helena i Ksawery od zamku się oddalali, grono gości rozpierzchnęło się po wszystkich aleach, samotnych i pobocznych. Wkrótce słychać było głośne odgłosy śmiechu, i dźwięk organu młodego Alfreda, który honorem ręczył, iż upał nie był do zniesienia, i że od ostatniej jego podróży do Rumbrye, dni znacznie się skróciły.
A kiedy kochankowie nasi wchodzili do gęstych alei parku, wszelki odgłos ustał. Ujrzeli się sami.
Helena zostawała pod wpływem nieznanego dotąd wzruszenia, pełnego radości i smutku. W tej chwili dopiero pojęła całą lubość pożycia z Ksawerym, a zarazem gorycz rozłączenia. Było to marzenie, ale nie rozumowanie — i silniej oparła się na ręku Ksawerego, jak gdyby się obawiała, aby ktoś inny nie stanął pomiędzy niemi. Nie mówiła wcale, uśmiechała się tylko melancholicznie i wlepiała w kochanka słodkie niebieskie oczy.
Ksawery rozpływał się w szczęściu i urzeczywistniał wszystkie swoje egzaltowane nadzieje.
— Jakże szczęśliwi będziemy, Heleno! rzekł nakoniec.
Naiwne to wyznanie, które byłoby sprowadziło głośny śmiech na usta zgromadzonych gości, Helena przyjęła jako odpowiedź na myśl swoją i nie zatrwożyła się niem bynajmniej. Ci więc co utrzymują, iż niewinność jest bojaźliwą, twierdzą fałszywie, bo trzeba znać niebezpieczeństwo, aby go się lękać. Zalotność drży lub udaje, lecz skromność ufa. Helena nic nie odpowiedziała, ale odwracając z nienacka rozmowę, w głębi serca powtórzyła.
— Jakże bylibyśmy szczęśliwi!
— Nie wiesz, mówił dalej Ksawery, iż nie jestem już sam na świecie; mam nazwisko i pamięć ojca godną uwielbienia!...
— Nazwisko szlachetne? żywo przerwała młoda dziewica.
To zapytanie bolesne Ksawerego dotknęło.
— Nie, odpowiedział.
Helena westchnęła.
— Nie dla siebie tego pragnęłam, poszepnęła.... Dla mnie każde dobremby było.
— Dziękuję! zawołał Ksawery. Oh! jakże wiele przez jedną chwilę cierpić można! Myślałem.... ale się myliłem... Dziękuję! Wziął rękę Heleny, której cofnąć nawet nie usiłowała. Potem zaczął opowiadać historyę swoją, ale już nie z tem uniesieniem, jakie go poprzednio ożywiało. Jedno słowo jest dostatecznem, aby oziębić duszę, a to słowo wyrzeczonem zostało. Sen znikł zatem przed rzeczywistością.
— Niestety! pani, rzekł Ksawery, tak gorąco pragnąłem, iż miałem nadzieję!... Helena przez chwilę w zamyśleniu zostawała.
— Nie wiem, powiedziała po długiem milczeniu, jaką przyszłość Bóg nam zachowuje, ale to tylko wiem, iż cię kocham Ksawery i nigdy kochać nie przestanę.
Ksawery ukląkł, Helena słodko się uśmiechając, położyła rękę na ustach młodzieńca.
— Jesteśmy zaręczeni, mówiła dalej, może nie zostanę żoną twoją, ale też nigdy do innego należyć nie będę.
Ksawery przycisnął obie jej ręce do serca. Nie znalazł słów na okazanie wdzięczności i radości swojej. Helena znowu wsparła się na jego ramieniu, i oboje w milczeniu ku pałacowi się udali.
Przez ten czas Neptun pilnował drzwi ogrodowych. Był na czatach.
I doczekał się nareszcie tego na co oczekiwał. Pani Rumbrye, wsparta na ręku Carrala, zeszła z gankowych wschodów.
Neptun widząc ich przechodzących, rzucił się na ziemię, a odzyskując zręczność właściwą dzikim, której niegdyś tak często doświadczał, czołgał się za niemi. Żaden odgłos chodu jego nie zdradzał; postępował zwolna po trawniku, znajdując schronienie pod każdem drzewem owocowem i krzewem kwiatów. Pani Rumbrye nie udała się na przechadzkę w tę stronę co jej goście, tylko w przeciwną, do parku wiodącą, i weszła w towarzystwie Carrala do alei, w pośród której wznosiły się krzewy wysokich georginij.
— Tutaj, rzekła, zdała od natrętnych, będziesz mógł wytłumaczyć mi się, Carralu?
— Niczego bardziej nie pragnę, odrzekł tenże, i dawnobym już był to uczynił, gdyby nie syn twój.... Ale cóż znaczy ten odgłos?
— To nic, powiedziała Margrabina.
Baczniejszy wszakże Carral, odsunął gęste kwiaty, ale nic nie spostrzegł, prócz czarnej nieruchomej massy.
Gdy odszedł, czarna massa nie dostrzeżone uczyniła poruszenie i Neptun wsuwając głowę w krzewy, wlepił w rozmawiających mściwe oczy.
— To nic, rzeczywiście, powiedział Carral powracając do Margrabiny; ale zanim rozpoczniem, pozwól pani uczynić sobie jedno zapytanie: Czy trwasz zawsze w postanowieniu swojem?
— Czyż powątpiewać o tem możesz? zawołała z gniewem Margrabina. Nie widziałżeś, iż pan Rumbrye przyjechał w jednym powozie z tym zuchwałym włóczęgą?
— I owszem, pani, odrzekł obojętnie Carral.
— W swoim powozie!... powtórzyła pani Rumbrye. Zajął miejsce przy Helenie!... Miejsce należące się memu synowi! Czyż nie zważałeś, że w czasie kolacji nim się tylko zajmował.
— I owszem, pani.
— I pytasz mnie, czy chcę z nim skończyć! Czas już działać Carralu. Jeśli nie uwolnisz mnie od niego, syn mój majątku mieć nie będzie....
— Zabiję go tej nocy, rzekł Carral obojętnie.
Neptun zadrżał. Jego niepewne przeczucie nie wskazywało mu tak wielkiego i nagłego niebezpieczeństwa.
Margrabina przez kilka chwil nic nie odpowiedziała. Spuściła głowę na pierś, była albo chciała okazać się niezdecydowaną. Ale wkrótce odrzucając niepotrzebne wahanie, powstała żywo i z niespokojną ciekawością zapytała:
— Jakże to zrobisz?
— Przebiję go puginałem, odrzekł Carral.
Neptun położył rękę na sercu i silnie je przycisnął, obawiając się, aby gwałtowne bicie nie odkryło jego obecności....
— Każesz mu posłać, mówił — dalej Carral, w pawilonie po lewej ręce.... tam... I wskazał palcem na ostatnie okno.
Gest ten nie uszedł wzroku żebraka.
— Dobrze, poszepnęła pani Rumbrye.
— Czy w tym pawilonie nikt nie mieszka?
— Nikt.
— To dobrze... Wybiję okno, zabiorę jego zegarek i pieniądze... Jutro opowiadać będą, iż złodzieje zakradli się do zamku....
— Nikczemniku! pomyślał Neptun, najokropniejszą nienawiścią miotany.
— Jesteś wiernym sługą, Cąrralu, rzekła Margrabina, podając mu rękę. Działaj jak mówisz, a sowicie wynagrodzonym zostaniesz.
— Rachuję na to, przerwał Mulat, z tym samym zimnym i obojętnym tonem.
Powietrze było ciężkie, niebo okryte czarnemi, wielkiemi chmurami, i deszcz kroplisty padać zaczynał. Margrabina chciała odejść, ale Carral pochwycił ją bez ceremonii za rękę i rzekł z dwuznacznym uśmiechem:
— Zostań pani, proszę, jeszcze pie skończyłem.
— Cóż mi chcesz powiedzieć? poszepnęła Margrabina, której ręka drżała z obawy.
Carral zostawał przez chwilę w głębokiem zamyśleniu.
— Chcę ci jeszcze powiedzieć, rzekł nakoniec, iż cię nienawidzę z głębi duszy mojej. Przygniotłaś mi pierś nogami, a kiedym litości błagał, gorzkim tylko i złośliwym uśmiechem na prośbę moją odpowiadałaś.... Teraz żądasz, abym zbrodnię popełnił.... Spodziewałem się, pragnąłem nawet tego, bo zbrodnia ta skruszy moje więzy.
— Tak.... tak, Carralu, przerwała Margrabina z udaną słodyczą, potem będziesz wolnym, przysięgam ci....
— Któżby mógł wierzyć twojej przysiędze, pani? Umiesz doskonale kłamać, i nie wierzysz w Boga.... Żądam czegoś więcej, czy słyszysz mnie? chcę zaręczenia....
— I otrzymasz je.
— Jakto! powiedział z szyderstwem, dałabyś mi bilecik z następującym napisem: „Rozkazałam popełnić morderstwo mulatowi Jonquille!....“
— Jonquille! powtórzył Neptun; czytałem to imię w papierach dobrego pana!...
I przekonał się, czy są takowe na jego piersiach.
— Czy podpiszesz, mówił dalej mulat:
„Florentyna Aniela, Margrabina Rumbrye?...“
— Florentyna Aniela! powtórzył znowu Murzyn, co raz to bardziej w domniemaniach swoich się utwierdzając.
Margrabina nagle usuwając rękę, przybrała postawę rozkazującą, którą po tyle już razy upór Carrala zwalczyła.
— Jak widzę chcesz bunt przeciw mnie podnieść? rzekła brwi marszcząc.
Mulat ramionami wzruszył.
— Niepotrzebnie pani przybrałaś rolę Królowej, którą tak dobrze odgrywać umiesz, odrzekł z sarkastycznym przyciskiem. Teraz nie ja ciebie, lecz ty mnie się obawiasz pani, gdyż tajemnicę twoją posiadam.
Margrabina nie była z owych kobiet, które łatwo pokonać się dają.
— Biedny Jonquillu! powiedziała, posiadasz tajemnicę moją.... ale zapomniałeś, iż jestem Margrabiną Rumbrye, każde zatem oskarżenie twoje za potwarz uważane będzie!
— Być może, ale nie poważysz się już walczyć przeciw Ksaweremu, bo potwarz ta stanowić będzie wał pomiędzy nim a tobą.... I pan Alfred nie ożeni się z panną Rumbrye, albo raczej z jej dziesięciu milionami.
— Ale i ty odkrytym zostaniesz, każdy cię palcami wytykać będzie.
— Opuszczę Francyę, przerwał mulat.
Potem długie nastąpiło milczenie. Deszcz kroplisty, którego wcale nie czuła Margrabina, spadał na obnażone ramiona.
— Carralu, rzekła głosem cichym, żądaj odemnie czego innego, a otrzymasz niezawodnie.
— Staliśmy się więc równemi sobie, zawołał z uniesieniem mulat. Kapitulujesz pani.... No, mówił dalej z szyderstwem, będę wspaniałomyślnym, nic nie napiszesz ani podpiszesz, ale mi dopomagać będziesz!
— Ja!... Pomagać tobie!...
— Jestem tchórzem, wiesz o tem pani moja. Obecność twoja, silniejszym, pewniejszym raz mój uczyni....
W tej chwili słyszeć się dał głos młodego Alfreda, przywołującego matki, której na honor przysięgał, iż z parasolem przybywał.
— Nie... nie! wyjąkała nareszcie Margrabina, nie mogę....
— Jeżeli nie zgodzisz się na to, opuszczam niezwłocznie zamek, i więcej nigdy mnie już nie ujrzysz.
— Hop, hop, zawołał Alfred; niech mię diabli porwą jeżeli wiem, gdzie jesteś moja matko!
— A jak raz odjadę, dodał jeszcze Carral, życzenia Ksawerego pomyślnym skutkiem uwieńczone zostaną.... Pan Rumbrye mu sprzyja, a córka go kocha....
— Przyjdę! poszepnęła Margrabina.
— Hop. hop, śpiewał wysoki młodzieniec, wierz mi, jeżeli chcesz pani, ale ciemno jak w piekle, i nie wiem gdzie cię mam szukać.
Carral i Margrabina ku zamkowi się udali.
— O której godzinie? zapytała pani Rumbrye.
— Pójdę spać późno... O drugiej więc po północy.
— Będę.
— Żebrak wyprostował się z całej siły, głowa ukazała się powyżej georgenij, a wzrok długo śledził zbrodniczą parę.
— I ja tam przybędę, pomyślał.




PRZY ŚWIETLE KSIĘŻYCA.

Służący zaprowadził Ksawerego do pokoju, przeznaczonego mu przez Margrabinę. Samotność i opuszczenie jego, żadnego na nim nie uczyniły wrażenia. Położył się w łóżko upojony radością i usnął wśród lubych marzeń. Przez wieczór bowiem Margrabia okazywał mu wielką przychylność, a Helena w głębi serca czytać dozwoliła.
Około 1-szej po północy smaczno i mocno zasnął. Trzy razy lekko zasztukano do lufcika, co raz silniejsze były te uderzenia; nareszcie ręka w chustkę zawinięta wybiła szybę. Ksawery wówczas dopiero usłyszał, lecz sądząc, iż to było przewidzenie tylko, odwrócił się i powtórnie zasnął.
W tenczas ręka odsunęła roletę, otworzyła okno, i mężczyzna do pokoju wskoczył.
Burza przeszła, a księżyc uwolniony od chmur, świetnym i spokojnym blaskiem oświecał śpiącą twarz Ksawerego.
Gość nieproszony wszedł do pokoju i stanął przy łóżku młodzieńca. Przez chwilę wpatrywał się w niego, a potem złożywszy ręce modlić się zaczął, i pocałował w czoło młodzieńca. Kiedy powstał, księżyc blaskiem swoim oświecając, odkrył twarz hebanową żebraka.
W pierwszym momencie chciał przebudzić Ksawerego, lecz cofnął się i poszedł zamknąć okno, które zapuścił firankami, aby zupełna ciemność panowała. Poczem ukrył się poza łóżkiem Ksawerego.
Zaledwo pół godziny upłynęło, kiedy usłyszał w korytarzu głos dwóch osób, cicho rozmawiających i zwolna idących. W tejże prawie chwili, klucz w zamku się obrócił i drzwi powoli się otworzyły. Carral ukazał się na progu. Zdawał się być bezbronnym. Mulat zapewne przypuszczając, iż może Ksawerego przebudzonym zastać, wybrał się tak, aby w razie potrzeby mógł się wytłomaczyć nocną wizytą, do której ścisłe z Ksawerym związki niejakie nadawały mu prawo.
Ostrożność ta słuszną była: zabójstwa nikt nie przypuszcza, gdyby więc Ksawery się przebudził i zobaczył Carrala, nie byłby nawet pomyślał, iż zamordować go przychodzi. Ale tam był świadek, który wiedział o wszystkiem.
Mulat zbliżył się z uśmiechem, trzymając w ręku zapaloną świecę. Przekonawszy się, że Ksawery śpi, zmienił nagle wyraz twarzy. Brwi się zmarszczyły, lica zapadły, oczy ponurym ogniem zajaśniały; wsunął rękę pod surdut i wyjął puginał, potem postawił na stole świecę, zagasił ją, namyśliwszy się poprzednio, gdzie ma zadać raz śmiertelny.
Podniósł rękę, ale w tej chwili uczuł, jak ktoś jedną pięścią wytrącił mu puginał, a drugą gardło ścisnął. Wydał okrzyk okropny, ale jeden tylko. Potem wśród śmiertelnego jęku i chrapania padł bezwładny na ziemię. Murzyn pomścił się sposobem afrykańskim, udusił swego nieprzyjaciela.
Ksawery przerażony, obudził się i usiadł na łóżku. Głębokie milczenie nastąpiło po śmiertelnym jęku mulata.
Margrabina drżąca pozostała w korytarzu, pod wpływem najsroższych myśli. Słysząc ostatni jęk konającego, zachwiała się na nogach, i wysunąć się chciała drugą stroną galeryi, ale właśnie światło księżyca jakąś postać jej ukazało; przerażona zatem, wpadła do pokoju Ksawerego, i zamknęła drzwi za sobą.
— Czy już? zapytała głosem cichym.
Ksawery chciał odpowiedzieć, ale żebrak nakazał mu milczenie.
— Już po wszystkiem! odpowiedział.
— Czy umarł już? zapytała raz jeszcze Margrabina, przerażona tyle prawie ciemnością, ile zbrodnią.
— Umarł! odrzekł żebrak.
— To rzecz dziwna, Carralu, mówiła dalej pani Rumbrye, iż głosu twego nie poznaję.
Ksaweremu zdawało się ciągle, iż jest dziwnego snu igraszką.
— Gdzież jesteś? rzekła znowu Margrabina.
I potknęła się o ciało Carrala.
— Trup! zawołała przerażona.
Żebrak zsunął firanki i światło księżyca nagle pokój oświeciło.
— Pani Rumbrye! rzekł osłupiały Ksawery.
Margrabina zwróciła na Ksawerego swoje dzikie oko, a potem schyliła się ku Carralowi. Gdy się podnosiła, wejrzenie jej padło na żebraka murzyna, który stał przed nią z założonemi na krzyż rękoma.
Chciała uciekać.
— Pozostań, powiedział, wdowo po Kapitanie Lefebvrze, mamy z sobą załatwić długi porachunek.
— Wdowa po ojcu moim! zawołał Ksawery; moja matka!..
I przecierał sobie oczy, jak gdyby chciał przytomność odzyskać. Obecność żebraka, ciało człowieka na ziemi leżącego, i kobieta, którą zwano jego matką, wszystko to zmysłów go pozbawiło.
— W imię Boga! mówił dalej, cóż się to stało?
Margrabina z największem usiłowaniem, z zimną krwią powtórzyła:
— Cóż się to stało? Przychodzę krzykiem przebudzona, i zastaję trupa u jednego z gości moich?
— Ciało człowieka, któregom ja zabił pani, przerwał Neptun, a to dla tego, iż wypełniając rozkazy twoje, chciał zabić twego syna.
— Czy być może!... poszepnął Ksawery.
— Mego syna! powtórzyła Margrabina. Nie mam innego prócz Alfreda Lefebvre des Vailées.
— Miałaś go już za straconego, nie prawdaż? mówił dalej murzyn. Te czasy są tak odległe, tak w niepamięć puszczone, iż sądzisz, że wypierając się, ocalić się zdołasz! Mylisz się wszakże, pani; mam tu (i uderzył się w pierś) przekonywające dowody. Masz dwóch synów, ten tu jest prawy! a drugi bękart!
— Murzynie! rzekła Margrabina, jak gdyby w swoim kreolskim alfabecie nie mogła znaleźć więcej hańbiącego wyrazu; drogo za śmiałość twoją mi zapłacisz!.. Jesteś u mnie.... Jestem tu panią... Wszystko co mówisz, jest kłamstwem i bezczelną potwarzą!...
Trup mulata zdawał się galwanizować, i lekko się poruszył.
— Powstań na moją obronę, Carralu!... zawołała Margrabina, której rysy gniewem miotane, wyraz straszliwy przybrały. Mów... mów więc!....
Carral podniósł się zwolna z wielką trudnością, i nienawistnem umierającem już okiem spoglądając na swoją dawną panią, wyrzekł te słowa:
— Ten człowiek powiedział prawdę.... Życie twoje było długiem kłamstwem... Oby cię, pani, Bóg srogo ukarał!...
Padł, i ciało jego śmiertelne konwulsye rzucać zaczęły.
Margrabina w wściekłość wpadając, popchnęła go nogą i rzekła:
— Umieraj więc niewolniku!
Potem zwracając się ku Ksaweremu, dodała:
— I ty, panie, drżyj wraz z twoim wspólnikiem!... w domu moim zabójstwo popełnionem zostało. Morderstwo to bezkarnie nie ujdzie... Oh! nie wiem dobrze, na czem się opiera wasze zbrodnicze działanie, ale cel jego odgaduję!.. Wiem, iż ty, dziecię bez ojca, który żyjesz z tajemniczej jałmużny, poważasz się myślić o pannie Rumbrye... Potrzebując matki, nazwiska!... mnie sobie wybrałeś... Chciałeś przywłaszczyć sobie nazwisko mego syna!... Jesteś nikczemnym potwarcą i kłamcą!
Ksawery napadnięty tak niespodziewanie, i nie znając dobrze własnej sprawy, nie mógł i nie umiał się bronić.
— Pani!... wyjąkał zaledwo.
— Zamilcz!... rzekł tonem rozkazującym żebrak; ja sam mówić powinienem To dziecię za matkę uznać cię nie chciało, bo twoje dawne postępowanie przejmowało go zgrozą... lecz ja, wiernie wypełniając wolę twego zmarłego męża, pragnąłem wykryć cię koniecznie. Napróżno się wypierasz, mam dowody. Co się zaś tyczy zabójstwa, nie nas ono zatrważać powinno!...
Wyjął z zanadrza papiery Kapitana Lefebvre i świecę zapalił.
— Czytaj! mówił dalej, oddając jej takowe.
Margrabina szybko wzrokiem przebiegła akt urodzenia.
— Jednej tylko brakuje rzeczy, odrzekła śmiało, to jest mojego nazwiska.
Carral raz jeszcze się podniósł i na papier spojrzał.
— Ale jest na nim moje, powiedział gasnącym głosem Jonuille.... To dziecię jest twojem... nikczemna zabójczymi...
— Ten człowiek ma malignę, odrzekła pani Rumbrye, walcząc odważnie przeciw rzeczywistości. Zresztą na cóż przydać się może jego świadectwo?... Już kona!..
Carral raz jeszcze na łożu się uniósł:
— Użycz mi kilku jeszcze godzin, wielki Boże! poszepnął, abym ją mógł potępić i pomścić się!...
I zamknął oczy.
— Umarł! zawołała Margrabina, chcąc rozedrzeć akt urodzenia. Któż ci teraz uwierzy, żebraku?
Neptun i Ksawery jednocześnie przypadli wydrzeć papier z rąk pani Rumbrye, lecz lekka jak ptaszek, wymknąć się zdołała, i otwierając drzwi, z tryumfem rzekła:
— Któż ci teraz uwierzy?
— Ja, pani, odpowiedział głos poważny i surowy.
Margrabina, jakby piorunem rażona, usunęła się aż na środek pokoju. Pan Rumbrye stał na progu, potem zbliżywszy się do żony, wziął z rąk jej papier, i oddał go żebrakowi, mówiąc:
— Słyszałem wszystko; nie masz ani słowa na twoją obronę, pani! Przyszedłem na odgłos rozpaczy tego człowieka.... i widziałem na własne oczy hańbę mego domu... Odejdź, jutro ci wolę moją oznajmię.
Margrabina w milczeniu się oddaliła.
Uśmiech zadowolenia ożywił usta konającego Carrala. Umarł pomszczony.
Żaden z gości nie został uwiadomiony o tym nadzwyczajnym i ponurym dramacie. Nazajutrz pani Rumbrye, jak zwykle, robiła honory świetnego śniadania. Wszyscy się na nim znajdowali prócz mulata, o którego nikt nie pytał, bo tacy ludzie żyją i umierają bez zwrócenia uwagi.
Po śniadaniu pan Rumbrye oznajmił, iż niespodziewany i nader ważny interes, zmusza go do Paryża powrócić.
Tłum, jak przybył tak się oddalił, ale tą rażą żaden fiakr pocztowego powozu wyprzedzić nie usiłował.
Pan Rumbrye wyjechał ostatni z córką, Ksawerym i czarnym żebrakiem.
Pan Alfred nie mógł wyjść z podziwiania, przysięgając na honor, iż nic podobnego jeszcze nie widział.
Nie tu wszakże był koniec jego zadziwienia. Bo kiedy powóz Margrabiego ku Paryżowi się toczył, ekwipaż kredki w przeciwną ją stronę do Bretanii unosił.
— Niech mnie diabli porwą, zawołał Alfred, jeżeli ten pocztylion nie jest pijany.
Margrabina nakazała mu milczenie i twarz śmiertelnej bladości rękoma okryła.
— Odtąd mieszkać będziemy w Bretanii, w mieście de.... rzekła głosem ponurym i cichym.
— Słowo honoru, pani, odpowiedział wysmukły młodzieniec, ja tego pojąć nie mogę.
Przez długi czas dowiadywano się w hotelu Rumbrye o panią Margrabinę. Mąż jej mówił wszystkim, iż dla zdrowia mieszka na wsi. Nie wiemy, czy nieobecność młodego Alfreda wielki w towarzystwie żal sprawiła, ale zapewnić możemy, że ten piękny i miły kawaler, pilnie pracując nad sobą, wyuczył się tak doskonale grać w bilard, iż stał się najpierwszym graczem w całej Bretanii.
W miesiąc po wypadkach wyżej wspomnionych, pan Rumbrye przywołał Ksawerego do swego gabinetu. Stary szlachcic był smutny, jego prawa i wspaniała dusza cierpiała skrycie nad mikczemnem postępowaniem kobiety, której nadał nazwisko przodków swoich. Przywiązanie do córki zwiększyła jeszcze pogarda, jaką przejęty był dla żony.
— Mój przyjacielu, rzekł do Ksawerego, mam intraty 500,000, które do córki mojej należą. Wiem o tem, iż ty ją a ona ciebie kocha. Co do mnie, jestem z szacunkiem i przyjaźnią dla ciebie. Za szczęśliwego bym się uważał, gdybyś zięciem moim został.
Tu Margrabia się zatrzymał. Ksawery z radości od zmysłów prawie odchodził.
— Ale, mówił dalej pan Rumbrye, jestem ostatnim potomkiem znakomitej rodziny. Nazwisko Rumbrye nie może więc ze mną wygasnąć. Zięć mój przechować i uwiecznić je powinien. Wielu przyjmuje ten warunek i dobija się o rękę córki mojej, lecz dla niej i dla siebie, tobie pierwszeństwo oddaję.... Czy chcesz być Margrabią de Rumbrye?
Ksawery spuścił głowę.
— Przedsięwziąłem już stosowne środki w tym przedmiocie, rzekł stary szlachcic, obawie przypisując wahanie się młodzieńca. Jego Król. Mość łaskawie przyjąć raczył prośbę. Ktokolwiek więc zięciem moim zostanie, będzie miał prawo nosić mój tytuł i moje nazwisko.
— Miesiąc temu, odrzekł spokojnie Ksawery, dowiedziałem się o nazwisku ojca mego.... Zdobiło ono walecznego żołnierza, i nie rozstanę się z niem aż w grobie.
Margrabia nie mógł ukryć podziwienia swego. Powstał i z niecierpliwością kilka razy przez pokój przeszedł. Po tem jednak zbliżywszy się ku Ksaweremu, podał mu rękę.
— Byłbym tak samo postąpił, rzekł. Pochwalam twój czyn.... Ale nazwisko Rumbrye musi mnie przeżyć! Na tem się rozstali; wszystko na zawsze zerwanem się zdawało. Lecz piękna Helena zdołała obie pogodzić strony. I w kilka dni potem, w kościele Saint Germain des Près, odbył się ślub, którego świadkami byli: z jedne] strony pan Rumbrye, z drugiej szlachetny Neptun. Ten ostatni zastępował panu młodemu miejsce ojca.
Kiedy przechodził próg kościoła, spojrzał na ganek poblizkiego hotelu. Narzeczony toż samo uczynił i ścisnął serdecznie rękę murzyna. W akcie małżeństwa zapisano. Ksawery Letebvre Margrabia de Rumbrye.
Znajdą się może surowi sędziowie, którzy za złe wezmą, iż Ksawery przystał na ten układ, lecz gdyby byli w roku 1816 znali Helenę, nie byliby tak nieubłaganemu .
Nazajutrz po ślubie, Neptun przyszedł do Ksawerego, miał mantelzak na plecach, a długi swój kij w ręku.
— Paniczu, rzekł, przychodzę pożegnać się z tobą.
Pożegnać się ze mną! powtórzył zdziwiony Ksawery. Czyś zmysły postradał mój zacny przyjacielu! Odtąd już nigdy się nie rozłączym.
Murzyn smutnie się uśmiechnął.
— Pragnąłbym tego, paniczu, odrzekł, ale cóż kiedy odjechać muszę.... Zlecenie moje spełnionem zostało. Uczyniłem wszystko co mi rozkazał... Teraz muszę powrócić do moich braci.... Udaję się do San-Domingo.
Ksawery użył wszelkich środków, aby go odwrócić od spełnienia tego zamiaru. Murzyn był niewzruszonym.
— Czy mniej mnie kochasz, jak braci twoich? zapytał Ksawery.
Neptun pochwycił rękę młodzieńca, i serdecznie ją ucałował.
— Nie, nie! odrzekł, nie czynię tego dla braci moich! Oni już dawno o mnie zapomnieli.... ale dla niego! Pójdę oznajmić spoczywającemu w grobie, iż dopełniłem ostatniej jego woli. Uklęknę na miejscu, na którem skonał.... a jak nadejdzie godzina, spocznę na wieki przy jego mogile.
Głos żebraka drżał, oczy w niebo się wzniosły, przykląkł i rękę na sercu położył.
— Dobry panie, poszepnął z egzaltowanem przywiązaniem; gdybym tu umarł, dusza moja za daleko byłaby od twojej... Tam, usłyszysz ostatnie moje tchnienie, i przywołasz sługę twego.
Raz jeszcze ucałował rękę Ksawerego, otarł łzę nieznacznie i odszedł aby więcej nie wrócić.




KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.