Za Drugiego Cesarstwa/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Za Drugiego Cesarstwa
Podtytuł Powieść
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1892
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZA DRUGIEGO CESARSTWA



POWIEŚĆ
Gilberta Augustyna Thierry’ego



WARSZAWA
NAKŁADEM „BIESIADY LITERACKIEJ“



Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Апрѣля 1892 года.




Warszawa. Druk Emila Skiwskiego.







PROLOG.

Bella.

Był to rok 1854, ciepły i dżdżysty wieczór kwietniowy. Wiosna wcześniéj zawitała niż zwykle, strojąc zielenią łąki i ogrody Albionu. Mgła spowijała Londyn, na złoconéj wieży Westminsteru zegar wydzwonił siódmą a ruch stolicy stopniowo wolniał i cichnął. Bankierzy z Fleet-Street zamykali kantory, spiesząc do sweet home swoich willi, milknął gwar panujący w handlowéj City, na Strandzie zapalano rewerbery, od Hay-Market zaś aż do Oxford, Road, błyszczały w promieniach gazu wspaniałe wystawy złotników i jubilerów.
Przy Regent-Street, niedaleko cyrku, była włoska restauracya Arditi, teraz rzęsiście oświetlona. W gabinecie na pierwszém piętrze siedziało przy stole dwóch mężczyzn; jeden z nich, wysoki i barczysty brunet, z rozczochraną brodą i wnędznéj odzieży, pochłaniał chciwie zastawione przed nim potrawy: zupę ox-tail, rozbif i szynkę, popijając przysmaki piwem i winem.
Musiał to być jeden z tych głodomorków, których nie brak w Londynie; może jaki nauczyciel muzyki lub podupadły artysta.
Towarzysz jego stanowił z nim wybitne przeciwieństwo; był to gentleman starannie wygolony, ubrany czarno, we fraku i w białym krawacie. Siwe włosy, na wyłysiałéj czaszce, musiała układać ręka fryzyera lub kamerdynera; obejście zdradzało wielkiego pana. Gdyby nie śniada cera, ogniste oczy i gwałtowne ruchy, można go było wziąć za anglika.
Per bacco! — zawołał żarłoczny brunet — che pranzo!... Oh! veramente stupendo!...
— Przepraszam cię, Mariano — przerwał starzec — garson, który nam usługuje jest włochem, nie możemy więc rozmawiać w tym języku. Ostrożność przedewszystkiem.
Mariano skłonił się, nie przerywając jedzenia.
— Ekscelencya życzy sobie mówić o rzeczach ważnych?
— Nieinaczéj, mój kochany.
Ebbene! Tu przynajmniéj można gawędzić swobodnie, niema ani zbirów, ani policyantów pana Bonapartego. Ach! ten Bonaparte!
Z takim zamachem wziął się do nowéj porcyi rozbifu, jakgdyby chciał się zemścić na niéj za nienawistnego cesarza.
— Czy miałeś wiadomości od tego pana z „młodéj Italii?” — zapytał mężczyzna tytułowany ekscelencyą.
— Nie. Muszą kuć coś ważnego, dlatego milczą.
— Najpewniéj kują zdradę.
— Oh! Ekscelencjo!
— Czy wy czytacie kiedy pisma szwajcarskie lub niemieckie? Otóż wasz Mazzini wziął się znów do pióra. Przestał pożyczać pieniędzy, ale zato kradnie cudze myśli; nowa odmiana grabieży... Powtarzam ci, że tam kują zdradę.
— Oh! Ekscelencyo! — zawołał zgorszony Mariano — Mazzini zdrajcą? Oswobodziciel i obrońca Rzymu!
— A ja to nie byłem przy oblężeniu Rzymu? — odparł starzec zrywając się — nie walczyłem pod włoskim sztandarem? Wszakże francuzi znaleźli mnie przy barykadzie Portese, okrytego krwią i ranami.
— Naturalnie, Ekscelencya walczyłeś jak starożytny rzymianin, jak bóg wojny, godzien posągu na Kapitolu!
— Mylisz się mój kochany, mazziniści utrzymują, że jestem niedołęgą, tchórzem i zdrajcą... Ja zdrajcą?... O niewdzięczna ojczyzno!...
Na kilka chwil milczenie zapanowało w pokoju.
— Mów prawdę — rzekł starzec — czy masz jakie wiadomości?
— Mam — odpowiedział Mariano, zbliżając się z miną tajemniczą; — czy pamiętasz, Ekscelencyo, tego dzielnego żołnierza, który służył pod twojemi rozkazami w legii Czerwonéj? Nazywał się Pianori...
Nagle pod oknami rozległ się gardłowy głos przekupnia dzienników: „Evening Papers!” Ważne nowiny z Francyi!”
Na Regent Street powstał niezwykły hałas.
— Morderczy zamach na cesarza francuzkiego! — krzyczał daléj bry.
Obaj włosi spojrzeli na siebie, a Ekscelencya pochwycił za dzwonek.
— Prędko kupić dziennik! — zawołał do wchodzącego garsona.
Waiter wyszedł i za chwilę wrócił, przynosząc numer Evening Star. Starzec rozłożył go skwapliwie i czytał głośno ostatni telegram:
„Paryż, 5 g. popołudniu: Dziś, na polach Elizejskich, jakiś człowiek nazwiskiem Pianori, strzelał kilkakrotnie do cesarza francuzkiego. Napoleon nie jest nawet draśnięty. Morderca znajduje się w ręku sprawiedliwości, tłum omal go nie rozszarpał.”
Poniżéj były umieszczone telegramy z Włoch:
„Neapol, 10 g. rano: Wczoraj w teatrze San Carlo pierwsze przedstawienie nowego baletu „Kwiaty i kobiety”. Sala przepełniona, publiczność pełna zapału, niektóre tancerki siedm razy przywoływano.“
Dziennik wypadł z ręki starca, który walczył za niepodległość Włoch. Rzucił się na krzesło i schylając czoło, rumieńcem wstydu okryte, wyjąkał ze łzami w oczach:
— Jeszcze jedno rusztowanie... I znowu krew nasza popłynie... Kiedy my uginamy się pod ciężarem boleści, te nędzne Włochy tańczą i śpiewają!... Ha! narodzie bezwstydny, niech się spełni twoje przeznaczenie!...
Uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Już mam dosyć tego! Zbrzydło mi moje wygnanie, moja tułaczka po obczyźnie i ciągły pościg policyi!... Ha! „młoda Italio”, ty gardzisz moim siwym włosem, a więc dobrze, nie skłonię już głowy przed tobą. Finita la comedia! Odzyskam nakoniec wolność.
— Jakto? — zagadnął Mariano z uśmiechem.
— Chcę być odtąd panem swojéj woli — mówił wzburzony starzec, przechadzając się wielkiemi krokami po pokoju; — jutro piszę do kardynała sekretarza stanu. Znałem niegdyś Antonellego...
— Jakto! Ekscelencya chcesz pisać do tego człowieka?
— Tak. Będę go prosił o łaskę, i jestem pewny, że dostanę amnestyą. Chcę być podobnym do innych.
Zapalił cygaro i, kładąc się na sofie, mówił:
— Nakoniec cię ujrzę o mój kraju, moja ukochana Rawenno! wrócę do mego pałacu przy Porta Serrata!... Italia nie posiada się ze szczęścia! dobrze więc, cieszmy się i radujmy! Dosyć już téj polityki i téj czułostkowośei; teraz zacznie się karnawał, bale, maskarady, wesela!... Zresztą samotność już mi ciężyć zaczyna, mam wielką ochotę się ożenić.
— Ożenić się? — słodziutko podchwycił Mariano, siadając obok Ekscelencyi. — Ekscelencya zapomina o swoim wieku...
— Owszem, kochany artysto, pamiętam doskonale, że mam sześćdziesiąt trzy lata — odparł starzec, podnosząc głowę — nie myślę też szukać żony między arystokracyą, prędzéj zaślubię jaką primadonnę z San Carlo, albo baletniczkę z La Scala.
— Ekscelencya żartuje?
— Nigdy nie żartuję.
— Coby na to powiedzieli szlachetni przodkowie, przesławni condottieri, których portety zdobią sale pałacu przy Porta Serrata.
Starzec drgnął i, blady z gniewu, wyszedł na balkon. Mariano udał się za nim. Przed restauracyą tłoczyła się ciżba, otaczając gromadkę ulicznych muzykantów, będących plagą Londynu. Dwóch chłopaków rzępoliło na skrzypcach, trzeci brzdąkał fałszywie na harfie, a przy tym wrzaskliwym akompaniamencie jakaś kobieta śpiewała sławne brindisi z „Trviaty“.
— Piękny głos, ale żadnéj szkoły — rzekł Mariano — ach! gdybym ja był jéj dawał lekcye!...
— Héj! piccola! — zawołał Ekscelencya — masz szylinga! Przyjdź tu na górę i zaśpiewaj nam jaką canzonettę.
Kobieta podniosła głowę i, dokończywszy aryi, weszła do domu. Za chwilę stanęła w gabinecie.
Była to włoszka wspaniałéj urody, wysoka, smukła, o śniadéj cerze cór południa, wielkich oczach barwy alpejskich fiołków i przepysznych kruczych splotach, spiętych złotą szpilką. Rysy jéj przypominały typ transteweranek, uwieczniony przez geniusz Sanzia. Jaskrawy jéj ubiór, na tandecie kupiony, musiał pochodzić z garderoby teatralnéj; przy staniku miała bukiet róż polnych.
Primadonna uliczna stała na środku pokoju śmiała i swobodna, ukazując w uśmiechu dwa szeregi białych zębów.
— Jestem — rzekła do mężczyzny zwanego Ekscelencyą, — co mam zaśpiewać? Może Santa Lucia? Ale tu niema fortepianu.
Mówiła po francuzku czysto.
— Myślałem, że jesteś włoszką — rzekł Ekscelencya, przypatrując się jéj przez szkła.
— Jestem rzymianką — odrzekła.
— Zkądże więc umiesz po francuzku?
— Mój ojciec był profesorem w Marsylii.
— No proszę! Musisz być bardzo uczona?
— O tak, umiem wszystko... prócz tego, czego nie powinnam umieć.
Mężczyźni się zaśmieli; ona im zawtórowała.
— Jesteś równie piękną jak kwiaty, które masz przy staniku — pochwalił Ekscelencya.
— Tak, ale mniéj zwiędniętą — odcięła się włoszka.
— Daj mi ten bukiet, moja śliczna.
— Nigdy! To mój talizman.
— Czy od uroków?
— Tak, a szczególniéj od złych oczu.
— Jakże się nazywasz?
— Bella.
— To imię przybrane, a ja chcę wiedzieć prawdziwe.
Kobieta zawahała się przez chwilę, potém rzekła poważnie:
— Widzę, że jesteście wiochami... Nazywam się Rozyna Savelli.
Rzuciła im to imię z taką, dumą, jakgdyby powiedziała: Jestem Malibran, albo Ristori! Nazwisko to jednak wielkie sprawiło wrażenie.
— Savelli? — rzekł Ekscelencya — znałem podczas oblężenia Rzymu niejakiego Scypiona Savelli, który służył podemną i został raniony przy bastyonie Św. Pankracego. To był dzielny człowiek.
— To mój ojciec.
— Twój ojciec? Ach! przepraszam panią... Smutne rozbudzasz we mnie wspomnienia... Savelli! jedna z ofiar Bonapartego.
Młoda kobieta zbladła, oczy jéj błysnęły dziko.
— Rozstrzelali go dwukrotnie — rzekła głucho.
— Dwukrotnie? Ach! nędznicy... Jakże to było? Gdzie spełniono tę zbrodnię?
— W Prowancyi, po zamachu stanu... Podczas powstania na południu.
— Wiem. Niektórzy członkowie „młodéj Italii” połączyli się z republikanami francuzkimi i zginęli jak bohaterowie... Zawsze to samo... Szaleni!
— Oh! nie mów pan tego!... Mój ojciec dowodził oddziałem powstańców w Var. Serce jego przepełniała miłość wolności i miłość ojczyzny... Zato całą duszą nienawidził Bonapartego, odstępcę! Znał go niegdyś jako carbonara, należeli obaj do jednéj legii, spiskowali w jednéj wencie... Na pierwsze hasło powstania mój ojciec porzucił swoich uczniów i przyjaciół, opuścił Marsylią i podążył za innymi... Schwytano go na barykadzie i rozstrzelano; ale śmierć go nie chciała... Podniesiono żywego i odniesiono do ambulansu dla opatrzenia ran. Czy sądzicie, że uczyniono to przez miłosierdzie? Ach! czy w tych krwiożerczych duszach była iskierka uczuć ludzkich!... Nie macie wyobrażenia, czém były wówczas „komisye mieszane i prokurator Besnard, „biały rzeźnik”, jak go nazywano. Na rozkaz Besnarda stawiono mego ojca, konającego przed sądem wojennym... Nie mógł się utrzymać na nogach, a rany jego krwią ociekały... O, nędznicy! nędznicy!... Skazano go... i wtedy, ci zbójcy... rozstrzelali powtórnie!...
Mówiła głosem przerywanym drżącym z nienawiści; zgrzytała zębami i, ściskając pięści, wodziła w około roziskrzonym wzrokiem. Ekscelencya słuchał w milczeniu, nie przerywając namiętnych wybuchów.
— Nędznicy! — rzekł wreszcie — ale pani, jego córka, cóż uczyniłaś, żeby się zemścić?
— A cóż ja mogłam uczynić? — krzyknęła z wściekłością. — Byłam nauczycielką w Marsylii, wypędzili mnie...
Poverina! a teraz śpiewasz po ulicach Londynu?
— Byłam taka głodna!...
Umilkła. On nie spuszczał z niéj oka, badał każdy rys jéj twarzy.
Nagle Rozyna stanęła przed nim, przeszywając go ognistem spojrzeniem szafirowych oczu.
— Słuchaj! rzekła z mocą — jestem młoda i piękna... Pomścij śmierć mego ojca, a będę twoją.
Starzec drgnął.
— Przyjdź pani jutro.
— Dokąd?
— Piccadilly 3.
— O kogo mam się pytać?

— O księcia Gwidona Carpegna.

CZĘŚĆ I.

Sprawiedliwości!

Ten, który rządził Francyą, zwał się Napoleonem.
Nie dorósł on do wysokości swoich przeznaczeń, nie ziścił nadziei, jakie w nim pokładano, ale pragnął dobra ogólnego i niejednéj dobréj rzeczy dokonał. W innych czasach byłby godnym purpury cesarskiéj, wtedy jednak ugiął się pod brzemieniem imienia, jakie nosił. Od lat ośmnastu stanął już przed sądem potomności, ale historya, która w sądach swoich powinna być równie bezstronną jak głos sumienia, nie wydała jeszcze o nim sprawiedliwego wyroku. Nienawiść wrogów ściga jego pamięć nawet poza grobem, obrzuca błotem jego imię, rozsiewa o nim same zniewagi i potwarze... Tymczasem duch jego pozostawił ślad na każdym kamieniu tego Paryża, który przez niego stał się tak wspaniałym; na każdéj piędzi ziemi téj Francyi, która jemu zawdzięcza swój przemysł i dobrobyt; duch ten powstaje zbolały i znękany, żądając sprawiedliwości.
Wtedy jeszcze nazywano go „wielkim”.
Wyniesiony na tron przez gwałt i podstęp, ale rozgrzeszony przez naród, synowiec Napoleona mógł się uważać niemal za równego jemu. Nie miał geniuszu, jaki miał tamten, ale posiadał jego szczęście i jego zuchwałość.
Lękano się go w Europie, gdyż sam dźwięk imienia „Napoleon” budził jeszcze postrach w narodach. Czyż z tym drugim Bonaparte miała się zacząć na nowo epoka tytanicznych bitew, klęsk niezaszczytnych i upokarzających traktatów? Więcéj jeszcze niż monarchowie nienawidziła go młoda rewolucya z r. 1848, którą on poskromił. Największą jednak nienawiść mieli dlań włosi. Nie mogli oni zapomnieć, że Ludwik Napoleon spiskował niegdyś z nimi i, przystępując do tajemnych stowarzyszeń rewolucyjnych, przysięgał, że „Włochy będą włoskiemi”. Tymczasem doszedłszy do władzy, uderzył na Rzym, który już przeszedł w ręce włoskie. Tego darować mu nie mogli. Republikanie włoscy przyjęli wówczas jako dogmat polityczny, że we Francyi konieczną jest rzeczpospolita, ażeby dopomódz mogła Włochom. Do tego trzeba było zgładzić ze świata jednego tylko człowieka; skoro ta zawada zostałaby usuniętą, Włochy, otrząsnęłyby z siebie jarzmo, zgoda i miłość zapanowałyby między bratniemi narodami.
Spełniło się wasze marzenie; od lat dwudziestu przeszło Francya jest rzecząpospolitą, i cóż na to mówisz „bratni narodzie”, czego się jeszcze spodziewasz?
Francya uwielbiała wówczas swego cezara; przebaczyła mu już wszystko: zamach grudniowy, komisye mieszane, deportacye niewinnych ofiar, wygnanie wielkich ludzi. Konserwatyści widzieli w nim narzędzie Opatrzności, zesłańca Bożego, który zdławił niebezpieczne doktryny; w kościołach śpiewano „Te Deum”, a w pałacach i chatach wołano: „Niech żyje cesarz!”
Mniej zapału, ale tyleż przywiązania i wierności, okazywało mu chłodne i podejrzliwe mieszczaństwa. Teraz nie potrzebowali się już lękać niczego, skończyły się zaburzenia uliczne, barykady i bankructwa; handel i przemysł mógł się swobodnie rozwijać... Zarówno w pałacach bankierskich jak w budach kramarzy wołano: „Niech żyje cesarz!”
Gmin słyszał jeszcze echo karabinowych wystrzałów i drżał z trwogi, a wieśniak przyglądał się kolorowemu portretowi „Małego kaprala” i krzyczał także: „Niech żyje cesarz!”
Cały naród powtarzał wtedy okrzyk z pod Austerlitz i Jeny; cały naród wyobrażał sobie, że jest szczęśliwym. O! dni tak niedawne a jednak tak dalekie, kiedy działa inwalidów ogłaszały światu zwycięztwa pod Almą i Małachowem, pod Magentą i Solferinem; kiedy armia francuzka dwukrotnie defilowała przez ulice Paryża, niosąc zwycięzkie wawrzyny; kiedy monarchowie europejscy gościli w Elizejskim pałacu: dni radości i dumy, czy wrócicie jeszcze?... Nie, zbyt głęboka przepaść dzieli nas od przeszłości; wykopała ją nienawiść, zapełniły potoki łez i krwi. Ale wstyd i rozpacz, po ostatecznym pogromie, nie powinny zatrzeć w naszéj pamięci wspomnień minionéj wielkości; przyjdzie chwila, kiedy historya, ten głos sumienia narodów, zważy wszystko na szali i ogłosi wyrok sprawiedliwy.




W Tuilleries.

W środę, 24 marca 1856 r., pałac Tuilleries jaśniał od światła. Na placu Karuzelu stały rzędem szeregi powozów, zajeżdżając kolejno pod kolumnadę. Był to pierwszy bal w karnawale, a rozesłane zaproszenia liczyły się już nie na setki lecz na tysiące.
Pałac Tuilleries już nie istnieje. Komuna w r. 1871, w dzikim szale, skazała go na zagładę, jakgdyby razem z temi murami zaginąć mogła pamięć wielkiéj przeszłości. Tylko motłoch może dojść do takiego stopnia głupoty!... Długo sterczały opalone zgliszcza, widoma klątwa wojny domowéj; dziś i one już zniknęły... Przez otwarty wyłom Karuzelu, oczyma duszy, widzi się jeszcze widmo dni minionych, których pamięć coraz więcéj się zaciera. Nowe pokolenia zajęły miejsce tych, którzy zeszli do grobu, a dzieci ich i wnuki patrzą zdziwieni, kiedy im się mówi: „Tam stał niegdyś pałac, w którym mieszkali królowie”.
Bywałem tam niegdyś i z całą dokładnością odtworzyć mogę obraz minionéj jego wspaniałości.
Pod kopułą, na prawo, szerokie schody kamienne prowadziły na pierwsze piętro. W dnie przyjęcia oświecone były pochodniami; na każdym stopniu stał, nieruchomy jak posąg, olbrzym gwardzista w pancerzu stalowym. W przedsionku na górze szambelan, w szkarłatnym fraku, przyjmował gości, którzy wchodzili! do Galeryi Zabaw, białéj ze złotem, zbudowanéj przez Ludwika-Filipa. Nie było tam żadnych obrazów, prócz wielkiego portretu Napoleona, pędzla Horacego Vernet’a.
Wzdłuż ścian stały dwa szeregi ław, wysłanych aksamitem, naktórych kobiety rozpościerały swoje ogromne krynoliny. W rogu wznosiła się estrada dla „małéj orkiestry, druga bowiem, dowodzona przez Straussa, grała w Sali Marszałków. Na tle białych ścian ze złotem, jaśniały haftowane mundury mężczyzn, mieniły się różnobarwne atłasy i aksamity tualet kobiecych, iskrzyły się drogie kamienie, a wszystko to tworzyło razem obraz niezrównanego przepychu i blasku.
Szerokie drzwi, zawieszone portyerą z karmazynowego aksamitu, wiodły do Sali Marszałków. Wspaniała ta komnata, uważana niegdyś za arcydzieło budownictwa, miała kształt kwadratowéj nawy, i zajmowała całą wysokość środkowéj kopuły. Olbrzymie karyatydy z białego marmuru podpierały sklepienie, ściany zaś ozdobione były wielkiemi portretami marszałków pierwszego cesarstwa. Całość sprawiała majestatyczne wrażenie. Na podwyższeniu stał tron, osłonięty baldachinem z purpurowego aksamitu, haftowanego w złote pszczoły. Tam, podczas przyjęć urzędowych, zajmował miejsce Napoleon III. Zwykle przed dziesiątą opuszczał swoje pokoje i otwierał bal w Sali Marszałków; około północy przechodził przez Galeryą Zabaw, a wkrótce potém oddalał się do prywatnych apartamentów.
Otóż tego dnia, a było to w środę, tańczono w Tuilleries.
Tłum ludzi napełniał już cesarskie salony, kiedy wszedł do nich wicehrabia Marceli Besnard. Był to piękny i słuszny brunet lat dwudziestu ośmiu, z dumném czołem, czarnemi jak węgiel oczyma i kruczym wąsikiem, ocieniającym usta delikatnie zarysowane. Wytworny mundur audytora w radzie stanu: błękitny frak z haftowanemi wyłogami i białe spodnie, doskonale przypadał do wysmukłéj i zręoznéj postaci młodzieńca. Przy boku miał szpadę, a pod pachą kapelusz z czarnemi piórami.
Wicehrabia wszedł z podniesioną głową, suwając nieco nogami, co należało wówczas do szyku i, objąwszy lekceważącém spojrzeniem tłum cisnący się w galeryi, skierował się prosto ku Sali Marszałków. Ale na progu musiał się zatrzymać wobec potrójnego szeregu pań i panów, który tamował przejście; cesarz tańczył właśnie kadryla i wszyscy pragnęli widzieć Jego Cesarską Mość. Marceli Besnard cofnął się rad nie rad i usiadł w kącie, z miną kwaśną i znudzoną.
Zwyczaj dworski wymagał, ażeby w Sali Marszałków przebywali tylko wyżsi dostojnicy: ambasadorowie, ministrowie, generałowie i radcy stanu. Galerya Zabaw była przeznaczona dla niższego świata urzędowego, dla prefektów, podprefektów, dyrektorów wydziału, inżynierów, pułkowników, oficerów, sędziów i członków Akademii.
Marceli Besnard przypatrywał się obojętnie tańczącym parom; wtém stanął przed nim młodzieniec w mundurze ministeryum spraw zagranicznych.
— Witam najpiękniejszego ze wszystkich wicehrabiów! — rzekł żartobliwie.
— Ach! to ty, Grayenoire — zawołał Marceli — jak się masz mój drogi?... Jaka nieznośna ciżba!
— Rozesłano około dwóch tysięcy zaproszeń... Cały kwiat Paryża... Jakże się miewa hrabia Besnard?
— Mój ojciec jest znacznie zdrowszym. Wrócił już i pracuje, jak dawniéj, w radzie stanu.
— Bardzo mię to cieszy. Na co właściwie hrabia był chory?
— Na nerwy, ale doktorzy nic poradzić nie mogli. Dzięki Bogu już złe minęło.
— A panna Marya-Anna?
— Moja siostra dotrzymuje ojcu towarzystwa.
Besnard wstał i, wziąwszy przyjaciela pod rękę, przeszedł się z nim po sali.
— Gdzie spędziłeś porę polowania? — zagadnął Grayenoire.
— W Normandyi, w moim zameczku Sasseville, który odziedziczyłem po matce.
— Czy to ładna posiadłość?
— W moich oczach prześliczna... Ach! mój Boże, Gravenoire, któż to jest?
Wskazał oczyma młodą kobietę, siedzącą na fotelu i otoczoną rojem wielbicieli.
Była niepospolicie piękną. Brunetka o wielkich szafirowych oczach, miała regularne rysy posągu, ramiona jak z marmuru i kibić bogini. W czarnych włosach, ułożonych w warkocze, błyszczały brylanty i róże polne; na szyi jaśniał podwójny sznur pereł. Strojna suknia, z żółtego atłasu, z trzema koronkowemi falbanami z czarnych Chantilly, uwydatniała jéj urodę. Niedbale rozparta w fotelu, trzymała w ręku wachlarz ze strusich piór i powiewała nim z wdziękiem hiszpanki.
Starzy i młodzi wielbiciele cisnęli się w koło niéj, prawiąc jéj wyszukane komplementa i czcze ogólniki; każdy pragnął pozyskać jéj względy i ubiedz spółzawodników. Ona bawiła się wesoło, a jeżeli żart był nieco dwuznaczny, kryła twarz za wachlarzem, z poza którego błyskały tylko oczy zalotne i śmiejące się. Za każdym takim ruchem z pod sukni ukazywała się prześliczna nóżka, która budziła w około szmer uwielbienia, dopóki nie znikła wśród ciężkich fałd atłasu.
— Któż to jest? — powtórzył Marceli Besnard.
— Jaktol nie znasz jéj? ależ to piękna Rozyna.
— Jaka Rozyna?
— Czy ty spadasz z obłoków? Ach! prawda, cotylko przyjechałeś ze wsi... To modna piękność, za którą cały Paryż szaleje: Rozyna księżna Carpegna.
Besnard się rozśmiał.
— Pierwszy raz o niéj słyszę... Oryginalne nazwisko, a tytuł pewno podrabiany?
— Bynajmniéj, jaknajbardziéj autentyczny. Carpegna to stara i znakomita rodzina z Romanii; Dante wspomina o niéj w Boskiej Komedyi. Rozyna jest podobno z domu hrabianka Da Prata z Rawenny, ale nie jestem tego pewny. Byłem jéj przedstawiony zeszłego roku w Wenecyi, miała swój pałac na Canale Grandę, prowadziła życie wystawne i przyjmowała najlepsze towarzystwo.
Besnard ciekawie przypatrywał się młodéj kobiecie.
— Bardzo ładna... Jaka oryginalna tualeta! żółta atłasowa suknia, a do tego róże we włosach... Znać cudzoziemkę.
— A jednak Rozyna jest prawdziwą paryżanką. Oczy jéj obiecują wszystko, ale ona sama niczego nie dotrzymuje.
— Ubrana jest w kolory austryackie: żółty z czarnym.
— Może na cześć dostojnego małżonka, starego spiskowca, który obecnie wyrzekł się dawnych grzechów i znowu jest w łaskach u cesarza.
— A więc jest i mąż?
— Jest, ale nikt go nie widuje... Podobno się nienawidzą i nie żyją z sobą.
— W takim razie przedstaw mnie.
— Ach, ty don Juanie!
Obaj skierowali się w stronę, gdzie królowała księżna Carpegna.
— Pan de Gravenoire! — zawołała, spostrzegając go — rzadko widujemy pana teraz... Mieszkam w Passy, w mojéj małéj pustelni, przy ulicy des Jardins.
— Czy można zostać pustelnikiem w twojéj pustelni, księżno?
— W takim razie przestałaby być pustelnią... Ale przyjmuję tam chętnie życzliwych dla mnie, którzy zechcą odbyć tę daleką pielgrzymkę.
— Pani pozwoli, że przedstawię jéj jednego z moich najlepszych przyjaciół, wicehrabiego Marcelego Besnard.
Ręka bawiąca się wachlarzem drgnęła nagle i przelotny rumieniec powlókł na chwilę blade lica włoszki.
— Pan Marceli Besnard! — powtórzyła zmienionym głosem — czyżbyś pan był krewnym hrabiego Brutusa Besnard, dawnego prokuratora?
— To mój ojciec, pani.
— Ach!... to pański ojciec.
Przez kilka chwil patrzyła na niego bystro, a potém podała mu rękę, mówiąc uprzejmie:
— Jako przyjaciel mego przyjaciela, masz pan odtąd prawo do moich względów. Proszę, siadaj pan.
Mówiła po francuzku poprawnie i swobodnie, z lekkim akcentem cudzoziemskim; głos jéj był dźwięczny i pieszczotliwy, powabny uśmiech co chwila odsłaniał drobne, perłowe ząbki. Rozmowa stała się ogólną, przeplatano ją komplementami pod adresem księżnéj i żartami mniéj lub więcéj dowcipnemi. Stary baron La Chesnaye, szambelan i deputowany, wielki zwolennik płci pięknéj pomimo skończonych lat sześćdziesięciu, nie przebierał w konceptach i umyślnie popisywał się z cynizmem. Księżna odcinała się zręcznie, śmiała się i bawiła.
Wtém orkiestra zagrała ulubionego wówczas walca Straussa: Morgenblätter.
— Czy księżna raczy przetańczyć ze mną walca? — zapytał Besnard.
Wstała natychmiast.
— Zazwyczaj tańczę mało — rzekła — ale nie mogę odmówić synowi hrabiego Besnard.
— Strzeż się pani! — zawołał stary La Chesnaye.
Wsparła się na ramieniu młodzieńca, czarując go magnetyczném spojrzeniem. Zmieszany, niespokojny, nie mógł oderwać wzroku od jéj cudnych rysów; czuł, że mimowolnie ulega urokowi syreny.
— A więc pan jesteś synem hrabiego Brutusa Besnard, dawnego prokuratora? — zapytała powtórnie.
— Nieinaczéj... Czy znasz mego ojca, księżno?
— Nie, ale dużo o nim słyszałam... Słusznie chlubi się nim cesarstwo... Takie imię nakazuje szacunek — dodała z przymileniem.
Objął ramieniem wspaniałą jéj kibić i puścili się w zawrotny wir walca. Księżna przymknęła oczy, jakby w senném upojeniu; gorący jéj oddech owiewał twarz młodzieńca.
Nagle musieli się zatrzymać, muzyka grać przestała, dyrektor orkiestry dał znak pałeczką i za chwilę rozległy się dźwięki hymnu królowéj Hortensyi. Jednocześnie na progu Sali Marszałków ukazała się wyniosła postać wielkiego szambelana, księcia Bassano, który oznajmił donośnym głosem:
— Cesarz!
— Co to znaczy? — zapytała zdziwiona księżna.
— Cesarz obchodzi salony — objaśnił Besnard.
Młoda kobieta wyrwała się gwałtownie z jego objęć, a piękne jéj oblicze zupełnemu uległo przeobrażeniu. Oczy, przed chwilą tak słodkie i rozmarzone, iskrzyły się teraz jak brylanty, usta drżały nerwowo.
— Cesarz! — zawołała — prędzéj, oh! prędzéj, zbliżmy się.
Wszyscy goście ustawili się w dwa szeregi; księżna Carpegna zajęła miejsce w pierwszym rzędzie, zwrócona twarzą w stronę, zkąd zbliżał się orszak cesarski.
Przodem szli oficerowie gwardyi w błyszczących pancerzach, trzymając w ręku stalowe hełmy z białemi pióropuszami; za nimi adjutanci w błękitnych frakach haftowanych srebrem, mistrzowie ceremonii we fioletach, koniuszowie w zielonych mundurach ze złotem, wielki szambelan w szkarłatnym fraku, wreszcie sam cesarz.
Napoleon III miał na sobie mundur generała dywizyi i wielką wstęgę Legii Honorowéj; idąc kołysał się i powłóczył jedną nogą; zagasłym wzrokiem patrzył na tłum cisnący się ku niemu i machinalnie pokręcał wąsa. Od czasu do czasu, na widok znajomego urzędnika, znudzone jego oblicze ożywiało się, zbliżał się i przemawiał z życzliwą uprzejmością, która chwytała za serce.
Miał już przejść do bocznego salonu, kiedy księżna Carpegna, wysunąwszy się naprzód, upuściła wachlarz ze stłumionym okrzykiem.
Napoleon zatrzymał się i podniósł wachlarz. Piękna kobieta śmiało postąpiła ku niemu i wyciągnęła rękę po swoję własność. Przez kilka chwil patrzyli na siebie. Ona zarumieniła się lekko, ale nie spuściła oczu.
Cesarz skłonił się i odszedł.
Uśmiechał się teraz i z zadowoleniem pokręcał wąsa. Spostrzegłszy nieco daléj szambelana La Chesnaye, skinął na niego i powiedział mu kilka słów po cichu.
W pół godziny późniéj Napoleon III był w swoich prywatnych apartamentach.




Zniewaga.

— Wasz cesarz jest bardzo miły! — oświadczyła księżna z niewinną minką — jaki wdzięk, jaka uprzejmość! Niczém Ludwik XIV. Jestem nim zachwycona.
Wzięła pod rękę Marcelego Besnard i szła przez salony, szczebiocząc wesoło.
— Prześliczna zabawa! — unosiła się — byłam na wielu urzędowych przyjęciach we Włoszech, ale one nie mogą się równać z waszemi balami dworskiemi. Włoscy książęta są tak biedni, prawdziwi lazzaroni. Tu co innego... Dawno nie bawiłam się tak dobrze.
— Czy księżna na długo przyjechała do Paryża? — zapytał Besnard.
— Na jakiś czas. Uwielbiam Paryż!
— A paryżan?
— Oh! oni są zbyt niebezpieczni, zwłaszcza dla samotnéj i bezbronnéj jak ja poveriny!
Mówiła słodkim, przyciszonym głosem.
Rozmawiając, stanęli w sali, gdzie zastawiona była wieczerza. Rzesza ludzi cisnęła się w koło bufetu, oficerowie i urzędnicy szturmem zdobywali butelki szampana i pasztety strasburskie, łakomstwo i chciwość objawiały się w całéj ohydzie, bez względu na miejsce w jakiém się znajdowano.
— Kiedy przyjmuje księżna? — zapytał Marceli.
— W soboty, ale pana przyjmę zawsze; każdego dnia będziesz pożądanym gościem. Ach! gdybym mogła...
Nagle urwała.
— Nie idźmy tam — szepnęła — nie chcę spotkać się z tym człowiekiem... On jest bardzo zły.
Wskazała nieznacznie na łysego staruszka, rozmawiającego bardzo żywo.
— Doprawdy, bardzo zły? a wygląda na poczciwego zakrystyana... Cóż za łysina! Nawet La Chesnaye nie ma takiéj... I pani go się obawia? Żarty chyba.
— O! jest bardzo zły — powtórzyła z minką przestraszonéj dzieweczki, odwracając głowę.
Ale starzec spostrzegł młodą parę i udał się za nią.
— Jestem bardzo głodna — nagle oświadczyła księżna — spróbujmy dotrzeć do bufetu.
Nie bez trudu Marceli utorował drogę swojéj towarzyszce i, posadziwszy ją przy stole, stanął za jéj krzesłem.
Wtém usłyszał tuż za sobą jakiś głos szyderczy.
— Któż jest dziś adjutantem pięknéj Rozyny?
— Wicehrabia Besnard — odpowiedziano.
— Krewny radcy stanu?
— Podobno jego syn.
— Syn? — podjął ten sam głos urągliwy — można mu powinszować, pokolenie katów nie wygaśnie na hrabi Brutusie.
Marceli odwrócił się szybko i ujrzał za sobą łysego starca, który taką trwogę wzbudzał w księżnéj Carpegna. Przez kilka chwil obaj mierzyli się wzrokiem.
— Jestem synem hrabiego Brutusa Besnard — rzekł z przyciskiem młodzieniec — chciałbym z panem pomówić...
— Jestem na pańskie usługi — odparł szyderczo nieznajomy — znajdziesz mię pan w sali Apolina.
Przez ten czas księżna nie odwróciła nawet głowy, zajęta jedzeniem. Czyżby nic nie słyszała?
— Wracajmy do galeryi — rzekła, powstając.
Besnard podał jéj rękę i odprowadził na dawne miejsce. Orszak wielbicieli otoczył ją skwapliwie i znowu sypały się żarty, dwuznaczniki, krzyżowały dowcipy i koncepta.
Szambelan La Cbesnaye, z miną zwycięzką, pochylił się ku księżnéj.
— Czarodziejko! — szepnął — umiesz bawić się wachlarzem i zdobywać serca... Po mistrzowsku odegrałaś swoję rolę... Gdybyś tylko chciała...
— Gdybym chciała... co? — zapytała naiwnie.
Pochylił się jeszcze więcéj i rzucił jéj kilka słów do ucha.
Kobieta zaśmiała się głośno.
— Żarty!... Co znowu!... Taka nieznacząca osoba jak ja!
— Co powiedział ten niegodziwiec? — zapytał Gravenoire.
— Nic — odrzekła — wielką, niedorzeczność... Chciałby mi otworzyć wszystkie pokoje tego pałacu dodała, wskazując na szambelański klucz starego La Chesnaye — che pazzo!
Marceli tymczasem pospieszył do sali Apolina, gdzie w téj chwili było zupełnie pusto. Na kanapie siedział nieznajomy starzec.
— Jestem synem hrabiego Brutusa Besnard rzekł młodzieniec, przysuwając sobie krzesło — pan znieważyłeś mego ojca!
Tamten uśmiechnął się pogardliwie.
— Czyż można znieważyć pańskiego ojca? — zapytał słodziutko.
Marceli szybko ściągnął rękawiczkę.
— Co to znaczy! — zawołał, blady z gniewu.
— Hrabia Besnard, niegdyś prokurator w komisyach mieszanych — popełnił straszne okrucieństwo.
— Kłamiesz pan! — groźnie wykrzyknął Marceli, zrywając się — mój ojciec spełnił tylko swoję powinność.
— Nawet wówczas, kiedy kazał dwukrotnie rozstrzelać tego nieszczęśliwego Savelli? — rzekł zwolna nieznajomy — twój ojciec jest nędznikiem!
Marceli cisnął mu w twarz rękawiczkę. Spoliczkowany starzec powstał i, prostując wyniosłą swoję postać, rzekł ponuro:
— Jutro cię zabiję.
Młodzieniec ruszył ramionami.
— Spółziomek Poliszynella!... Pańskie nazwisko?
— Oto mój bilet.
Besnard pochwycił go i ze zdumieniem przeczytał:

„Książe Carpegna.”

Tymczasem wielbiciele zabawiali piękną Rozynę rozmową, a najżywiéj rozprawiali i najgłośniéj się śmieli Gravenoire i szambelan La Chesnaye.
Marceli Besnard wkrótce połączył się z nimi, ale młodzieńcze jego oblicze nie miało już swobody i wesołości.




Hrabia Brutus.

Nazwisko Besnard stało się sławném już za czasów pierwszego cesarstwa, a hrabia Brutus był rodzonym synem Józefa Besnarda, przyjaciela Sieyésa, stałego gościa w domu pierwszego konsula i głównego aktora w pamiętnym dniu 18 Brumaire’a.
Znaném jest życie publiczne tego znakomitego prawnika, który wraz z Cambacérés’em układał kodeks cywilny w r. 1793; kolejno był członkiem Zgromadzenia Konstytucyjnego, Konwencyi, Rady Pięciuset, Trybunału, Senatu, wreszcie został hrabią cesarstwa; ale mało komu wiadome są szczegóły prywatnego życia i tajemniczéj śmierci tego syna rewolucyi.
W „Monitorze Powszechnym”, z d. 16 cz. 1810 r. czytamy następujący artykuł:
„Dowiadujemy się właśnie o śmierci hrabiego Besnard, członka Senatu, dostojnika dworu cesarskiego, kawalera Legii Honorowéj i kanclerza szóstéj kohorty. Hrabia umarł nagle, na anewryzm serca, a strata jest tém większa, że wiek i silny organizm niezmordowanego pracownika wróżyły mu długie życie. Ktokolwiek umiał ocenić charakter tego wielkiego męża, podzieli żal J. C. M. cesarza i króla, który polecił wyrazić wdowie swoje spółubolewanie. Hrabia Besnard zostawił syna, który zapewne odziedziczy jego cnoty i zdolności.”
A teraz posłuchajmy, co o nim pisze pod datą 1811 r. pamflet „l Indiscret”, redagowany przez rojalistę Fauche-Borel.
„Besnard, Ludwik Józef, zwany hrabią Besnard, dawniéj zaś obywatelem Cnotą, ur. w Amont (Franche-Comté) około r. 1750, zmarł w Paryżu r. 1810. Biografia tego człowieka zajęłaby tomy, a sąd o nim można streścić w jedném słowie: Nędznik!... — Ludwik Józef Besnard był księdzem w dyecezyi Besanęon, kiedy wybuchnęła rewolucya; wysłany przez duchowieństwo jako członek Stanów Generalnych w r. 1789, popierał najgorliwiéj odstępstwo kościoła, zwanego konstytucyjnym. Potém zasiadł w Konwencyi i w tych krwawych dniach mordu i szaleństwa odznaczał się największą przeciw rojalistom zawziętością. Głosował za śmiercią króla, ubóstwiał boginię Rozumu, przemawiał za nieustającą działalnością gilotyny. Przezwano go wtedy obywatelem Cnotą. Dopełnił wreszcie miary swoich zbrodni, gdy zrzuciwszy suknię duchowną, zaślubił znaną śpiewaczkę z teatru Favart, lekkomyślną Florynę.
„W d. 18 Brumaire’a Besnard, członek rady Pięciuset, ofiaruje swoje usługi Bonapartemu. Korsykanin przyjmuje go z otwartemi rękami. Po szczęśliwym zamachu, Besnard w nagrodę zostaje trybunem, a potem senatorem; wreszcie dawny sankiulota dostaje tytuł hrabiowski i przedstawia u dworu żonę, ex-nimfę, Florynę... Ale Opatrzność czuwa!
„D. 15 czerwca 1810 r. rozchodzi się wiadomość o nagłéj śmierci cesarskiego senatora. Besnard, doprowadzony do rozpaczy skandaliczném życiem żony, odebrał sobie życie. Jeszcze jeden jakobin stanął przed sądem Bozkim... Besnard zostawił syna jedynaka; biedne dziecko!”...
Otóż ten syn, nazwany w Monitorze cesarstwa „dziedzicem cnót i zdolności ojcowskich”, a w pamflecie rojalisty „biedném dziecięciem”, był to właśnie hrabia Brutus Besnard, radca stanu i komendant Legii honorowéj.
Urodził się podczas rewolucyi, ztąd to imię: Brutus.
Walki życia wcześnie zaczęły się dla niego; w pierwszych latach restauracyi utracił matkę, kobietę lekkomyślną i rozrzutną; ojciec nie zostawił mu majątku a spuścizna imienia zaciężyła jak klątwa na synu królobójcy. Były to czasy reakcyi; stara szlachta odpychała ze wstrętem hrabiego Brutusa Besnarda, zagorzałego bonapartystę, a doznane upokorzenia zaostrzyły charakter młodzieńca. Istniało jednak pole, na którém byliby mogli się porozumieć: syn rewolucyi był szczerym i gorliwym chrześcianinem.
Skończywszy studya prawne, został zapisany na listę adwokatów paryzkich i wkrótce zasłynął z wymowy. W trzydziestym roku życia uważany był na równi z takim Odilon Barrot, lub Chaix d’Estange. Zasady liberalne nie pociągały go jednak, gardził zaburzeniami ulicznemi i rządami motłochu; jedyném bożyszczem jego był Napoleon.
Po rewolucyi 1830 r. został mianowany sędzią, a. w kilka lat późniéj przywdział szkarłatną togę prokuratora. Znakomity prawnik, świetny mówca, człowiek nieposzlakowanego charakteru, był ideałem oskarżyciela publicznego. Nieprzyjaciół Boga uważał za osobistych swoich wrogów i ścigał ich z zawziętością; może chciał w ten sposób odpokutować za bezbożność ojca. Nie znał on, co to litość i pobłażanie dla słabości ludzkich, gdyż sam nie zachwiał się nigdy; serce jego było równie nieubłagane, jak ostrze gilotyny. „Uwolnienie przestępcy jest potępieniem sędziego”, — powtarzał nieraz.
Kiedy nadszedł rok 1848, Besnard był królewskim prokuratorem przy sądzie w Aix i pozostał na tém stanowisku do r. 1851. Zamach stanu był dla niego początkiem nowéj ery, najszczęśliwszym wypadkiem jego życia. Tymczasem na południu wybuchnęło powstanie, w którém wzięli udział rewolucyoniści włoscy. Rząd zgniótł te ruchy i postawił winnych przed tak zwanemi „Komisyami mieszanemi”. Prokurator generalny, Besnard, domagał się najsurowszéj kary; dzięki jego ognistéj wymowie zapełniły się cmentarze, zaludniły bagniste niziny Gujany i Nowéj Kaledonii. Ktokolwiek był wzięty z bronią w ręku, stawał z jego rozkazu przed sądem wojennym. Wielu rozstrzelano, a jeden został nawet rozstrzelony dwukrotnie, gdyż po pierwszym razie podniesiono go żywego. W téj nieszczęsnéj sprawie sam prokurator domagał się powtórnéj kaźni: więc krew Savelli’ego spadła istotnie na głowę Brutusa Besnarda. Zwyciężeni zaprzysięgli mu wieczną nienawiść, a kiedy w dnie uroczyste starzec, w szkarłatnéj todze, udawał się do katedry dla odśpiewania „Te Deum”, lud wskazywał go palcami, szepcząc: „To biały rzeźnik”.
Tyle gorliwości musiało uzyskać nagrodę: w r. 1854, prokurator Besnard został powołany do rady stanu. Ministrowie nowego cesarstwa wyobrażali sobie, że znajdą w nim posłuszne narzędzie, tymczasem przekonali się, że z tym człowiekiem niełatwa sprawa.
Radzie stanu przełożono właśnie ustawę towarzystwa finansowego, bardzo podejrzanéj natury. Jeden z wysokich dygnitarzy dworskich, przekupiony przez towarzystwo, popierał ten interes i wywierał taki nacisk na członków, że miano już zatwierdzić ustawę; wtém podniósł się Besnard.
— Mam już dwadzieścia cztery lata praktyki sądowéj! — zawołał — a jednak dotąd nie wiedziałem jeszcze, co to jest oszustwo publiczne.
— Panie hrabio — przerwał prezes Baroche — w tém zgromadzeniu nigdy jeszcze nie słyszano słów podobnych.
— A więc teraz je usłyszą! — odparł nieulękniony Besnard i nie przerwał swój opozycyi.
Ustawę odrzucono.
Prezes, rozjątrzony skandalem, poskarżył się cesarzowi, który wezwał do siebie niepodległego mówcę.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł krótko Besnard — przypuszczam, że zostałem powołany do rady stanu na to, żeby radzić, nie zaś, żeby przyklaskiwać wszystkiemu.
W ciągu rozmowy dodał jeszcze:
— Bóg wtedy tylko rozgrzesza polityczne zbrodnie, jeżeli one są niezbędne dla bezpieczeństwa państwa, inaczéj godne są podwójnéj kary.
Może miał na myśli zamach stanu z drugiego grudnia, a może sprawę Savelli’ego. Napoleon III uśmiechnął się, pokręcił wąsa i skinieniem głowy przyznał mu słuszność.
Odtąd hrabia Brutus Besnard był w wielkich łaskach u cesarza, zato ministrowie znienawidzili go za surową lekcyą, jaką im dał publicznie.
W r. 1856 był to już starzec siwy i zgarbiony, z przepyszną głową, jakby z kości słoniowéj wykutą, z oczyma pełnemi ognia i wyrazu. Wdowiec od lat kilkunastu, mieszkał, wraz z córką i synem, w małym pałacyku przy alei Breteuil.
Pensyą radcy stanu rozdzielał corocznie na trzy części: jednę oddawał stowarzyszeniu Św. Wicentego à, Paulo, do którego należał; drugą potajemnie przesyłał rodzicom przestępców, którzy na jego żądanie zostali skazani na śmierć lub wygnanie; trzecią zaś, wynoszącą zaledwie ośm tysięcy franków, przeznaczał na własne potrzeby. Oddawszy dzieciom cały majątek po matce, nie chciał nawet zajmować pierwszego piętra w pałacyku, który żona mu dała w posagu, i wyniósł się na górę. Zajmował tam dwa pokoje: sypialnię na poddaszu, podobną do celi zakonnéj, z żelazném łóżkiem, wyplatanemi krzesłami i klęcznikiem, oraz skromny salon, stanowiący zarazem bibliotekę. Prócz Chrystusa na krzyżu nie było tam żadnego obrazu; pod ścianą stały szafy z książkami, pod drugą fortepian, na którym córka jego grywała wieczorami. Dla umartwienia ciała, lub wskutek pobożnego ślubu, żył w dobrowolném ubóstwie; kiedy jego syn, „wicehrabia”, żył jak panicz, trzymał konie i lokaja, hrabia Brutus miał tylko jednę sługę, starą Filomenę.
Pomimo podeszłego wieku, pracował z młodzieńczą wytrwałością. Zimą i latem wstawał o piątéj i zasiadał nad papierami, o siódméj szedł na prymaryą do kaplicy Św. Walerego, zakupioną na „pewną intencyą”, i modlił się długo w pobożnéj ekstazie. Wróciwszy do domu, zabierał się znowu do pracy, schodząc na dół na śniadanie, które jadał razem z dziećmi. Po krótkiéj rozmowie z Maryą-Anną i z Marcelim, szedł na posiedzenie rady stanu.
Surowy dla siebie, nieubłagany dla innych, był niewolnikiem obowiązku. Koledzy go nie lubili ale szanowali; zachwycano się jego wymową i najczęściéj przychylano się do jego zdania. W salonach urzędowych nigdy nie bywał, choć zawsze otrzymywał zaproszenie na wszystkie bale i koncerty; ukazywał się czasem z obowiązku na obiadach ministeryalnych, zwykle zaś spędzał wieczory w towarzystwie swojéj córki kaleki, „Ty, moja pieszczotko, zastępujesz mi operę” — mawiał i, zasiadłszy w fotelu, słuchał uroczego jéj głosu, dopóki sen go nie ukołysał.
Odludne, niemal zakonne jego życie, było nieraz przedmiotem żartów Paryża; nazywano go poprostu „Panem Brutusem” i układano na niego różne epigramaty.
W ten sposób hrabia Besnard pędził pracowity swój żywot, zbliżając się do grobu. Śmierć nie przejmowała go trwogą, czekał na nią spokojny.




Słowa i sumienie.

Dziewiąta godzina biła właśnie na wieży, kiedy pierwsze promienienie słońca jesiennego oświeciły celę zakonną hrabiego Besnarda; siedział przy kominku, bledszy i posępniejszy niż zwykle, choć to był dzień 25 listopada, niegdyś 5 Frimaire’a, podług kalendarza republikańskiego dzień jego urodzin, obchodzony uroczyście w ścisłém kółku rodzinném. O świcie Marya-Anna weszła do gabinetu ojca, niosąc mu kosz kwiatów, potém oboje czekali na Marcelego, ale napróżno. Siostra, zdumiona jego nieobecnością, zeszła do pokoju brata, lecz niebawem wróciła pomieszana:
— Łóżko jest nie rozebrane, widocznie nie kładł się wcale... Może się jakie nieszczęście przytrafiło?
Starzec ruszył ramionami i odparł z goryczą:
— Taka jest młodzież dzisiejsza! Trawi dnie i noce na hulance i próżniactwie... Chodźmy do kościoła, moje dziecko.
Hrabia Brutus dłużéj niż zwykle modlił się na kolanach, z oczyma wzniesionemi w górę; wrócił dopiero około dziewiątéj i zasiadł przy kominku. Marceli dotąd nie dawał znaku życia.
— Pieszczotko moja — rzekł starzec do córki — jestem dziś bardzo smutny i zbolały... Zaśpiewaj mi, twój głos ukoi mój smutek.
Marya-Anna z trudnością wstrzymywała łzy cisnące się do oczu, mimo to zasiadła przy fortepianie. Prześliczny jéj głos, mezzo-sopranowy, falą melodyj napełnił pokój. Z początku śpiewała arye dawnych mistrzów francuzkich, Dalayrac’a i Mehul’a, ale ojciec jéj przerwał.
— Zaśpiewaj mi balladę przy kołowrotku.
— Tę starą pieśń bretońską, którąśmy słyszeli w Audierne? Nie wiem doprawdy, czy ją pamiętam.
— Spróbuj...
Była to smętna ballada ludowa, w narzeczu bretońskiém, którą słyszeli w Audierne, nad zatoką „Zmarłych“. Marceli przetłumaczył słowa, a MaryaAnna śpiewała ją przy fortepianie.
Starzec słuchał w milczeniu z przymkniętemi oczyma, czasem tylko, gdy jaki ton zabrzmiał srebrzyściéj lub namiętniéj, podnosił głowę i patrzył na córkę.
— Odziedziczyła głos matki — mówił do siebie.
Marya-Anna miała dwadzieścia dwa lata. Bardzo brzydka, z głową schowaną w ramiona i wypukłemi plecami, wydawała się garbatą; drobna twarz, o wielkich, niebieskich oczach, była bladą jak płótno, jasne włosy, uczesane gładko, nie miały właściwie żadnéj barwy. Ubiór młodéj dziewczyny był tak prosty i surowy, że przypominał nieledwie habit zakonny, brązowa, jedwabna suknia, zupełnie gładka, osłaniała niezgrabną jéj kibić; pomarszczoną szyję kryła czarna koronkowa chusteczka. Anemia i skrofuły wycisnęły swoje złowrogie piętno na młodéj a szpetnéj istocie.
— Dosyć już tego śpiewu, pieszczotko — przerwał ojciec jakaś ty dziś blada i smutna! Czy cierpisz?
— Niewięcéj niż zwykle, a nawet mniéj, gdyż to dzień twoich urodzin, ojcze.
— Nuda cię trawi, moje dziecko, twojéj młodości należy się rozrywka.
— Rozrywka? — powtórzyła z bolesnym uśmiechem.
— Powinnaś była pójść wczoraj z bratem na bal cesarski.
Przelotny rumieniec oblał blade policzki Maryi-Anny.
— Ja na bal? Ach! ojcze, okrutny ojcze! — zawołała powstając.
Nieszczęśliwa dziewczyna niedosyć, że była brzydką, ułomną i chorowitą, ale jeszcze utykała na nogę.
Starzec pochwycił ją w objęcia.
— Przebacz mi, przebacz! moja najdroższa! — mówił tuląc ją do serca.
— Wierz mi, ojcze, gdyby nawet Bóg stworzył mię taką jak inne kobiety, jeszcze nie chciałabym zmienić życia jakie prowadzę. Tak mi dobrze z tobą!
W téj chwili na progu stanął Marceli.
Kilkanaście minut temu wrócił do domu; przebrawszy się, przyszedł do ojca. Pan Besnard spojrzał surowo na syna i odwrócił się od niego.
— Przebacz mi, ojcze, że nie przyszedłem wcześniéj złożyć ci moich życzeń, ale mam się bić dzisiaj za godzinę.
Starzec drgnął; zdołał jednak zapanować nad sobą, i zapytał z udaną obojętnością:
— Pojedynek? Z jakiego powodu?
— W obronie mojego i twojego honoru, ojcze.
— Mojego honoru? — zawołał hrabia Besnard, powstając — i któż ośmielił się targnąć na niego?
— Wczoraj wieczorem, na balu dworskim, jakiś zuchwalec nazwał naszę rodzinę „pokoleniem katów”. Znieważył mego dziadka, ciebie, mój ojcze, i nas wszystkich... Na obelgę odpowiedziałem obelgą: dałem mu policzek.
— I zabijesz go! — krzyknęła Marya-Anna.
Starzec był blady ale nie odwracał oczu od twarzy syna; jakże go kochał w téj chwili! jakże dumnym czuł się z niego!... Był lekkomyślnym wprawdzie, ale zato w piersi jego biło dzielne serce; wyciągnął rękę do niego.
— Dobrze uczyniłeś, mój synu. Obrona czci to jeden z obowiązków moralnych, które Bóg na nas nakłada... W takich okolicznościach pojedynek staje się rzeczą godziwą, konieczną... Imię zuchwalca, który nas znieważył?
— Książę Carpegna.
— Włoch... Teraz wszystko rozumiem... W jakim wieku jest ten człowiek? I
Oblicze starca przybrało wyraz tak groźny, że Marceli przeląkł się, czy ojciec nie będzie chciał sam upomnieć się o swój honor. To przypuszczając, uciekł się do kłamstwa.
— Zdaje się, że trochę starszy odemnie — odparł niedbale.
— Jakież są warunki pojedynku?
— O, wcale nie straszne... Będziemy się strzelali o dwadzieścia pięć kroków. Skończy się pewno na niczém!
— Wiem, że strzelasz celnie z pistoletu... Jakich masz świadków?
— Wziąłem mego przyjaciela Gravenpire i barona La Chesnaye.
— Wolałbym innych... Gdzie nastąpi spotkanie?
— W Vaucresson, w parku pana de Gravenoire.
— Dobrze... Będę ci towarzyszył.
Młodzieniec wyciągnął ręce, jak gdyby chciał wstrzymać ojca.
— Nie, błagam cię, nie... Ośmieszyłbyś mnie.
Hrabiemu Besnard pociemniało w oczach, nogi zachwiały się i padł na krzesło. Czuł gwałtowny ból w sercu, czerwone płatki latały mu przed oczyma, był blizkim zemdlenia. Wysiłkiem woli zdołał jednak otrząsnąć się z téj niemocy i, uśmiechając się smutnie, odpowiedział:
— Okrutne wyrzekłeś słowo, mój synu... Dobrze, zostanę, nie chcę cię ośmieszać.
Milczenie zapanowało w pokoju; przerwał je Marceli.
— Będę się bił i skarcę zuchwalca — rzekł uroczyście — ale czy pozwolisz, ojcze, że zadam ci jedno pytanie?
— Pytanie? Słucham cię.
Młodzieniec utkwił przenikliwy wzrok w twarzy ojca, dla miłości którego miał zabić człowieka lub zostać zabitym, i zapytał drżącym głosem:
— Jaką zbrodnię popełnił Savelli?
Były prokurator nie spuścił oczu i odrzekł zwolna:
— Savelli? Ależ jego historya jest dobrze znana.
— Ja jéj nie znam, mój ojcze... byłem wtedy w Paryżu... Nigdy nie mówisz o sobie, a ludzie korzystają z twego milczenia, żeby rozsiewać kłamstwa i potwarze... Błagam cię, powiedz mi, jaką zbrodnię popełnił Savelli?
Hrabia Besnard przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał dawne przywołać wspomnienia.
— Więc i ty wątpisz o mnie, mój synu! — rzekł z żalem — słuchaj. Po wypadkach grudniowych, które ocaliły państwo, demagodzy na południu podnieśli rokosz i, utworzywszy rozbójnicze bandy, rabowali domy, podpalali kościoły. Były to wyrzutki społeczeństwa. Jako prokurator generalny, otrzymałem wówczas polecenie przewodniczenia komisyi. Zarówno obowiązek i przekonanie, jak instrukcye nakazywały mi największą surowość, byłem więc surowy... Między uwięzionymi znaleźli się niektórzy mniéj winni, dla tych miałem wyrozumienie, ale większość składała się ze zbrodniarzy, gwałcicieli praw ludzkich i Bozkich, bluźnierców bez czci i wiary: dla nich byłem bez litości... Hersztem jednéj bandy był Scypion Savelli, mazzinista i znany wichrzyciel. Celem jego zabiegów, marzeniem życia była niesława i upadek Francyi, wielkiéj Francyi monarchicznéj i katolickiéj. Schwytano go z bronią w ręku, na barykadach; zabił przed chwilą dwóch naszych żołnierzy. Oficer, dowodzący oddziałem, kazał go rozstrzelać, ale po egzekucyi okazało się, że żył jeszcze: Wtedy...
Brutus Besnard urwał nagle; może nie śmiał dokończyć...
— Wtedy rozstrzelano go powtórnie — wyręczył ojca Marceli, schylając głowę.
— Tak! — zawołał gwałtownie były prokurator generalny — był to człowiek, który podwójne spełnił morderstwo... Wiem, wiem! cóż znaczy życie naszych żołnierzy w porównaniu z życiem bohaterów zbrodni? Choćby cała armia zginęła, to nic nie znaczy, byle żył motłoch! Niech kto ośmieli się ukarać jednego z bandytów, wszyscy krzyczą, że to nikczemność... Wolno motłochowi strzelać do naszych pułków, ale jeżeli żołnierze strzelają do motłochu, oburzenie nie ma granic... Ja mam inne przekonania; sumienie moje nie pozwalało mi się wahać... Scypion Savelli zabijał, powinien więc zginąć... Czytamy w Piśmie Swiętém: „Oko za oko, ząb za ząb”... Ja postąpiłem w myśl tego prawa i nie żałuję.
— Rozstrzelany dwukrotnie! — wymówił znowu Marceli.
— Mogłem był postąpić jak inni — tłumaczył się daléj Brutus Besnard — umyć ręce na wzór Piłata i powiedzieć: „Sąd wojenny go skazał, niech on odpowiada”; ale jam tego nie chciał. Sam domagałem się wykonania wyroku, sam pilnowałem, żeby sprawiedliwości stało się zadosyć... Wiedzą o tém członkowie różnych stowarzyszeń i nienawidzą mnie z całéj duszy, nie szczędzą mi zniewag i potwarzy. Ale cóż mię obchodzą ich napaści, kiedy sumienie nic mi nie wyrzuca? Od lat pięciu roztrząsam je codziennie, korzę się przed Bogiem, a nigdy Bóg mi nie powiedział: „Krew niewinnego mówi przeciw tobie!” Nie, zaprawdę, niczego nie żałuję, nic sobie nie wyrzucam.
Zamikł, ale i syn milczał także.
Wtedy starzec pochwycił za krucyfiks i, stawiając go przed Marcelim, zawołał:
— Nie zapieraj się, wasz pojedynek będzie walką na śmierć i życie; czuję to, wiem... Za kilka godzin ten, który nosi moje nazwisko, mój syn jedyny, moje ukochane dziecko, zginie może w obronie ojcowskiego honoru... Słuchaj, oto mój Pan, Sędzia Najwyższy, który potępia lub rozgrzesza ludzi!... Patrz, kładę rękę na krzyżu i powtarzam: Spełniłem mój obowiązek i niczego nie żałuję.
I znów milczenie zapanowało po tych słowach. Nakoniec Marceli powstał i, klękając przed ojcem, okrył jego ręce pocałunkami.
— Przebacz mi, ojcze... I ja także wątpiłem.
Starzec przytulił głowę syna do swojéj piersi i całował go długo.
— Idź moje dziecię, spełnij swój obowiązek, jak ja go spełniłem!... Niechaj Bóg nas sądzi!
Młodzieniec powstał z rozjaśnioną twarzą.
— Już nas osądził, ojcze, gdyż powrócę zwycięzcą... Idę, już czas.
Hrabia Besnard odprowadził syna do drzwi i jeszcze raz przytulił go do piersi.
— Pamiętaj! jeżeli ty umrzesz, i ja umrę.
Ale kiedy drzwi zamknęły się za młodzieńcem, hrabia Brutus zachwiał się i oparł o ścianę. Dreszcz konwulsyjny wstrząsał jego ciałem, zimny pot zwilżył rozpalone skronie, wszystko wirowało mu przed oczyma.
— Savelli! — wyjąkał — ach! Savelli!...
I runął na ziemię.




Marya-Anna.

Marceli schodził ze schodów, wtém usłyszał za sobą głos błagalny: siostra kaleka podążała za nim, wołając ze łzami:
— Marceli! Marceli!
Młodzieniec zatrzymał się, wzruszony bolesném dźwiękiem głosu.
— Niedobry! — z wyrzutem mówiła Marya-Anna — chciałeś odjechać, nie pożegnawszy się ze mną! Pochylił się i pocałował siostrę w czoło.
— Nie płacz, ten pojedynek to zabawka; wiesz, że nie pierwszy raz się biję, że mało kto w Paryżu tak celnie strzela jak ja. Ten zuchwalec należną otrzyma naukę; prędko się z nim załatwię i wrócę na obiad do domu. Pamiętaj o jakimś przysmaku dla mnie.
Siniał się i żartował, ale był wzruszony, usta mu drżały.
— Marceli! Marceli! — powtarzała Marya-Anna.
Raz jeszcze uścisnął jéj ręce i zbiegł na dół. Przed domem stała kareta, a przez jéj spuszczone szyby widać było dwóch panów, którzy niecierpliwie czekali na Marcelego.
Marceli skoczył do powozu, który oddalił się szybko. Wicher jesienny strząsał z drzew pożółkłe liście, po niebie mknęły ołowiane chmury, sypiąc białemi płatkami śniegu. Marya-Anna stała nieruchoma, bez względu na śnieg i wicher, i patrzyła za powozem.
— Panienka się zaziębi — zawołała pokojówka — śnieg pada.
Dziewczę oprzytomniało i wolnym krokiem udało się na górę.
Pokój panny Besnard różnił się wielce od celi zakonnéj, w któréj zamieszkiwał jéj ojciec. Hrabia Brutus chciał, żeby to było piękne i miłe gniazdeczko i sam wybierał błękitne obicia, wytworne sprzęty, rzeźbione łóżko z białemi firankami, książki zapełniające bibliotekę, klęcznik z krucyfiksem z kości słoniowéj; ostatnim jego podarunkiem był piękny obraz Matki Bozkiéj z Salette. Marya-Anna spojrzała na obraz i zdawało się jéj, że smutne oczy Bogarodzicy mówią do niéj: „Ciężką jest dłoń karząca mego Syna; już nie zdołam jéj wstrzymać”.
Dziewczę zasłoniło twarz rękoma i rzuciło się na kolana przed krzyżem; usta jéj szeptać zaczęły modlitwę Pańską, ale serce, dręczone niepokojem, nie mogło wznieść się do Boga.
Powstała z klęcznika i wzięła jednę z pobożnych książek, które troskliwa dłoń ojca nagromadziła w bibliotece, lecz z czytaniem tak samo szło jak z modlitwą: myśl odbiegała daleko, do ukochanego brata, który za chwilę może padnie ugodzony kulą.
— Boże! — błagała, składając ręce — Boże, zmiłuj się nad nami! W téj chwili zapukano do drzwi.
— Prędzéj, panienko! — wołała sługa hrabiego Besnard — pan zemdlał!




Pojedynek.

Powóz szybko toczył się drogą ku Vaucresson. Wiatr rozpędził chmury, a z poza nich blade wyjrzało słońce, odbijając się w lśniącéj powierzchni śniegu.
Obaj sekundanci byli w tak wesołém usposobieniu, jak gdyby jechali na wieczerzę do Maison d’Or, albo na schadzkę z jaką piękną panią. Marceli zato siedział posępny i milczący, nie biorąc udziału w ich gawędzie.
— Zazdroszczę ci, mój młody przyjacielu — odezwał się boron La Chesnaye, nowe zapalając cygaro — będziesz dziś grał pierwszą rolę, kiedy my pozostaniemy w cieniu.
— Jakże ci się podobają te pistolety? — zapytał Gravenoire, otwierając szkatułkę — sam je wybierałem.
— Bardzo ładne — z roztargnieniem odrzekł Marceli.
— Przygotowaliśmy krótki artykulik objaśniający do dzienników, ale nasi przeciwnicy nie zgodzili się na jego osnowę.
— Cóż to za ludzie, ci sekundanci księcia? — zagadnął Marceli.
— Włosi: jakiś hrabia Canossa...
— To dobra szlachta lombardzka — przerwał Gravenoire.
— I jakiś pan Traventi; powiadam wam, mina zbira. Przypomniał mi pewnego żołnierza włoskiego, który służył w Algierze, w legii zagranicznéj, kiedy ja byłem majorem. Nazywał się Mariano i bił się tak dzielnie, że został podoficerem, ale pewnego pięknego dnia uciekł do Rzymu. Otóż kochał się w rudéj śpiewaczce z Oranu, zwanéj „Stalowe Serce”. Śliczne imię, nieprawdaż? Ale ty ziewasz, Gravenoire? Czyżbyś się nudził?
— Słyszałem już sto razy tę historyą, baronie.
— Ale nie słyszałeś jéj zakończenia. Owa śpiewaczka z Café chantant została generałową i wszyscyśmy ją podziwiali na balach w Tuilleries.
Tak rozmawiając, dojechali do oberży, poza którą krzyżują się drogi z Saint-Cloud i Saint-Germain. Szambelan wychylił głowę przez okno.
— Nie powiedziałem, że się spóźnimy! — zawołał — tamci już na nas czekają.
Przed oberżą stał powóz i dwóch panów przechadzało się z oznakami niecierpliwości.
— Sekundanci księcia Carpegna! — rzekł Gravenoire. — Muszę im powiedzieć, w którą stronę mamy jechać.
Wysiadł z powozu i udał się do nich.
— Ale co znaczy ta karetka stojąca na uboczu? — szambelan pytał Marcelego. — Koń czystéj krwi... okna podniesione i zasłonięte... To chyba jakaś awanturka miłosna.
Gravenoire tymczasem powrócił.
— Nie wiesz czyja to karetka?
— Nie wiem... Jedźmy.
Przez otwartą bramę wjechali do parku.
— Jesteśmy na miejscu... Stój! — zawołał Gravenoire.
Wysiedli, a tymczasem nadjechał drugi powóz, z którego wyskoczył książę Carpegna, jego sekundanci i lekarz. Zamieniwszy sztywny ukłon, wszyscy skierowali się w głąb parku prowadzeni przez właściciela, pana de Gravenoire.
Ten ostatni zatrzymał się na polance, otoczonéj stuletniemi kasztanami. Za każdym krokiem zeschłe liście szeleściły złowrogo, wiatr jesienny wstrząsał konarami wielkich drzew, nagich jak skielety; w oddali widać było wzburzoną toń Sekwany; wodociąg Marly, ubielony śniegiem, i domy Saint Germain, tonące w mgle i dymie. Ten wspaniały krajobraz, który wiosną i latem ma tyle uroku i wesela, w jesieni przygnębiające sprawiał wrażenie. Wszędzie posępna panowała cisza, przerywana tylko szumem wichru i jękiem drzew gnących się pod jego podmuchem; słońce zniżało się ku zachodowi.
Marceli Besnard skłamał, mówiąc o łagodnych warunkach pojedynku: miała to być walka na śmierć i życie. Książe Carpegna, spoliczkowany publicznie, sam tego żądał: przeciwnicy mieli stanąć o dwadzieścia metrów od siebie i, postąpiwszy pięć kroków naprzód, mierzyć przez minutę. Nie ulegało wątpliwości, że przy tych warunkach albo jeden albo drugi, albo nawet obaj muszą paść na placu.
Baron La Chesnaye miał najwięcéj doświadczenia w tych sprawach, jemu więc powierzono odmierzenie placu i ustawienie przeciwników. Dokonawszy tego, zawołał:
— Idźcie panowie!
Marceli postąpił pięć kroków, stanął i wycelował... Po chwili rozległ się strzał i książę Carpegna, trafiony w udo, zachwiał się. Mimo to nie upadł, zwolna dowlókł się do mety i wyciągnął rękę uzbrojoną... Marceli stał spokojny i nieruchomy, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma.
— Ależ strzelaj pan! — krzyknął Gravenoire.
— Strzelaj pan, do pioruna! — zaklął La Chesnaye.
Książę naciskał już kurek, kiedy wtém usłyszał lekki szelest w zaroślach. Odwrócił głowę, zaśmiał się dziwnie i strzelił w powietrze.
W téj saméj chwili jęknął okropnym głosem i runął bez zmysłów na ziemię.
Lekarze i sekundanci pospieszyli do niego: rana okazała się bardzo ciężką, krwi nie można było zatamować.
— Trzeba go zanieść do zamku — rzekł Gravenoire — kazałem przygotować pokój.
— To zbyteczne — odparł signor Traventi — Ekscelencya nigdyby się na to nie zgodził.
— Ależ on nie zniesie podróży — nalegał Gravenoire — toby go zabiło.
Lekarz włoski przychylał się do zdania pana Gravenoire.
— Rana bardzo niebezpieczna — mruczał, — może być źle...
— Mniejsza o to — odparł porywczo Traventi — jedźmy!
Drugi sekundant pobiegł sprowadzić powóz. Lekarze opatrzyli ranę i z ostrożnością zanieśli księcia do karety. Trzéj włosi wsiedli do niéj, podtrzymując rannego.
Andiamo! — zawołał Traventi.
Powóz jechał zwolna, jakby za pogrzebem, i zniknął w mgle wieczornéj. Przeciwnicy długo patrzyli za nim.
— Do Paryża zawiozą trupa — rzekł lekarz Marcelego.




Rozyna Savelli.

Wicehrabia Besnard szedł milczący i zamyślony; Gravenoire zbliżył się do niego.
— Winszuję ci — rzekł — ale nigdy jeszcze nie widziałem tak dziwnego pojedynku.
— A tak — powtórzył Marceli — znieważony przeciwnik pozwala mierzyć do siebie, ale sam nie strzela, odkładając zemstę napóźniéj... Ha! zobaczymy.
— Panowie! — zawołał La Chesnaye, zapalając dwudzieste cygaro — podam pewien projekt. Ściemnia się, a my od rana jesteśmy na czczo; gdybyśmy tak pojechali do Maison d’Or, uczcić zwycięzcę wytworną wieczerzą?
— Dziękuję panom, ale nie mógłbym wziąć w niéj udziału — wymawiał się Marceli — spieszę do ojca.
Zaledwie odjechali, z gęstwiny wysunęła się kobieta i stanęła na placu.
— Niedołęga! — zawołała — dał się zabić. Teraz ze mną jedną będziesz miał do czynienia, hrabio Brutusie, biały rzeźniku!
Pospieszyła do karetki, która czekała na drodze.
— Do domu!
Kazała stanąć przed pierwszą oberżą, zażądała pióra i atramentu, i na bilecie wizytowym skreśliła następujące słowa:
„Do wicehrabiego Marcelego Besnard.
Byłam tam i widziałam wszystko. Ukarałeś pan zuchwalca i pomściłeś ojca... Zawsze trzeba mścić się za ojca... Czekam pana w mojéj pustelni.
Rozyna, z domu hrabianka da Prata, wolna nakoniec.”




CZĘŚĆ II.

Historya starego zamku.

Droga z Hawru do Abbeville jest nadzwyczaj jednostajną, więc nudną. Zimą wichry od morza hulają po równinach, latem słońce niemiłosiernym pali żarem, jesienią czernią się zaorane pola i zielenią pastwiska. W oddali widać rozrzucone, między drzewami, wioski i folwarki.
O trzy mile poza miasteczkiem Cany, boczna droga prowadzi do osady Sasseville, która rzymskie pamięta czasy; tak przynajmiéj utrzymuje proboszcz, biegły w archeologii. Nic jednakże nie przypomina tu owych odległych czasów, ani kościół wątpliwego stylu, ani merostwo świeżo wytynkowane, ani liczne gospody i kawiarnie, gdzie tędzy normandowie popijają jabłecznik, rozprawiając o polityce.
Sasseyille miało niegdyś wspaniałą ozdobę — zamek, ale za Ludwika XVI właściciele téj magnackiéj siedziby z takim zapałem grali w faraona, że wszystko im zabrali wierzyciele. Zamek i park zostały zaniedbane i przeszły w ręce rządu narodowego, który odprzedał Sasseville jednemu z jakobinów za okrągły milion. Z nastąpieniem cesarstwa przyszły dni lepsze i dla zamku, nowy właściciel, dostawca wojskowy, odbudował go w stylu niby greckim, ciężkim i niezgrabnym. Na szczęście nie tknął parku, którego przepyszne aleje i rozległe trawniki nie mają równych w okolicy.
Sasserille nie miało jednak szczęścia do właścicieli, gdyż za restauracyi przeszło znowu w inne ręce: nabył je bogaty kupiec perkalików, pan Pousset. Zachwycony tą arystokratyczną rezydencyą, pragnął ażeby odtąd należała do szlachcica z tytułem i wydał jedynaczkę swoję, pannę Hortensyą, za hrabiego Brutusa Besnard. Dokonawszy tego wielkiego dzieła, spoczął snem wiecznym w gotyckiéj kaplicy zamku.
Przez lat dwanaście hrabina Besnard podzielała losy swego męża; była to osoba szczupła, chorowita, nudna i sama wiecznie znudzona; nikt też jéj nie żałował, kiedy poszła połączyć się z ojcem w grobach rodzinnych. Zostało po niéj dwoje dzieci, między które hrabia Brutus podzielił majątek żony; wskutek tego podziału, dobra Sasseville wraz zamkiem przeszły na najstarszego syna, Marcelego.
Można sobie wyobrazić, co się działo w całém Sasseville, kiedy pewnego pięknego poranku, w sierpniu r. 1857, młody wicehrabia przywiózł z sobą jakąś nieznajomą kobietę. Najwięcéj oburzały się matki mające córki na wydaniu, ale któż opisze ich gniew i zdumienie, kiedy się dowiedziały, że nieznajoma jest narzeczoną pana Besnarda księżną włoską, któréj męża on zabił w pojedynku. Przestano mu się kłaniać, a plotkom i przycinkom nie było końca.




Dante: „Bożka Komedya, ” Piekło, str. 106.

Marceli trzy razy odczytał bilecik podpisany: „Rozyna, z domu hrabianka da Prata, wolna nakoniec”, a w kilka dni późniéj dzwonił do drzwi ustronnéj willi w Passy. Było to istne pieścidełko, gniazdko usłane z jedwabi i koronek.
Zaraz przy pierwszém widzeniu, księżna opowiedziała mu historyą swego życia: dzieje bardzo proste, a jednak bardzo smutne...
Młodziuchną dzieweczkę, dziecko prawie, wydano przez próżność za bogatego starca, niegdyś carbonara, istne zwierzę krwi spragnione. „I ja byłabym mogła uczynić jak inne — opowiadała ze łzami — mogłam znaleźć pocieszyciela, sigisbeja, ale Madonna czuwała nademną, a modlitwy mojéj świętéj matki zachowały mię od grzechu... Nigdy jeszcze nie kochałam”.
Nazajutrz Marceli pojechał znowu do Passy i odtąd całe dni spędzał u nóg ubóstwianéj. Uległa wreszcie jego prośbom i przyjechała z nim do Sasseville. Razem przechadzali się po cienistych alejach starego parku, razem wsłuchiwali się w daleki szum morza, razem tworzyli plany spólnéj, uroczéj przyszłości. Marceli kochał całą siłą młodzieńczego serca.
Niekiedy widywał ją smutną i jakby zrozpaczoną. „Kocham cię — mówiła wtedy — a jednak brzydzę się, pogardzam sobą”. On przypuszczał, że to wyrzuty sumienia, obawa sądów ludzkich i, dla uspokojenia jéj skrupułów, pragnął przyspieszyć dzień ślubu. Należało zamknąć usta potwarcom.
Tymczasem właściciel Sasseville nie dbał o plotki i potwarze, nikomu nie składał wizyt i niczyich nie przyjmował; towarzystwo ukochanéj wystarczało mu w zupełności.
Rozyna była prawdziwą włoszką: gwałtowną, inteligentną, a mimo to zabobonną. Marceli żartował z jéj przesądów.
Raz czytali „Bozką Komedyą” Danta i przyszli do miejsca, gdzie Francesca z Rimini opowiada tragiczne dzieje swojéj miłości.
Naraz Rozyna wyrwała mu książkę z ręki i rzuciła ją daleko. Marceli spojrzał na nią zdumiony.
— Dante ma słuszność — szepnęła — miłość jest rzeczą przeklętą!... Mio caro, nie trzeba czytać ostatnich wierszy...
On podniósł książkę i przeczytał:
„Miłość nas oboje zawiodła do grobu.”




Umowa kochanków.

W pierwszych dniach września niespodziewane odwiedziny przerwały gruchania zakochanéj pary. Przechadzali się właśnie po cienistych alejach parku, kiedy usłyszeli za sobą przyspieszone kroki: Marceli odwrócił się z niechęcią i poznał notaryusza z Sasseville, pana Varincourt.
— Ach! to pan — zawołał — jakiż szczęśliwy traf pana sprowadza?
W duszy jednak przeklinał natręta.
— Najmocniéj przepraszam — rzekł notaryusz uroczyście — ale mam ważny interes do pana wicehrabiego: list od pana radcy stanu.
— Od mojego ojca? Siadajmy, słucham pana.
Wszyscy zajęli miejsce na darniowéj ławeczce. Pan Varincourt rozłożył tekę pełną papierów i, zwracając się do Marcelego, zapytał:
— Wszak pisałeś pan niedawno do hrabiego Besnard’a?
— Nieinaczéj, donosiłem mu, że zaślubię księżną Carpegna.
— Daremnie się trudziłeś — szyderczo przerwała Rozyna.
— Oto jest odpowiedź, którą raczył dać na list pański hrabia Besnard — rzekł notaryusz.
— Jakto! mój ojciec pisał do pana, nie do mnie?
— Bardzo mi przykro, ale tak jest, panie wicehrabio.
Marceli wziął list i zaczął go czytać głośno. Rozyna sparła głowę na jego ramieniu, bez względu na obecność świadka, i słuchała z przymkniętemi oczyma.
List był pisany w tonie bardzo ostrym:
„Szanowny Panie! Jeden z pańskich klientów, wicehrabia Marceli Besnard, zawiadomił mnie, że zamierza się żenić. Nieraz już zwracałem uwagę tego młodzieńca, że postępowanie jego zadziwia mię i martwi, ale ponieważ pozostał głuchym na moje prośby i przełożenia, musiałem zerwać z nim wszelkie stosunki. Bądź pan łaskaw zanieść mu moję odpowiedź.
Niegdyś uczciwy człowiek nie pomyślałby o zaślubieniu wdowy po człowieku, który znieważył jego ojca i zginął z jego ręki; honor byłby wziął górę nad miłością. Dziś czasy się zmieniły, inna panuje moralność. Ja jednak zasad moich nie zmienię i oświadczam wicehrabiemu Besnard’owi, że ponieważ nie chcę być spólnikiem jego hańby, stanowczo odmawiam zezwolenia na to małżeństwo. Powiedz pan przytém memu synowi, że niedługo będzie potrzebował czekać: jestem już bardzo stary i bardzo chory.
Łączę wyrazy poważania.

Hrabia Besnard.”

Via vechietto! — szepnęła młoda kobieta, nie podnosząc oczu.
Marceli milczał i, zacisnąwszy usta, nerwowo obracał laską w ręku.
— Cóż poczniemy? — zapytał notaryusz — kodeks Napoleona powiada, że w razie ojcowskiéj odmowy, trzeba złożyć akt uszanowania. Mam kolegę w Paryżu, który się tego podejmie; trzeba tylko, ażeby księżna Carpegna, urodzona hrabianka da Prata, wskazała mi swego notarysza we Włoszech; on mi dostarczy pewnych dokumentów.
— Boże! co tu kłopotów! — przerwała Rozyna — czy nie lepiéj się uciec do trucizny dla połączenia Romea z Julią?... Nie, nie chcę tego, wolę... czekać.
Z taką siłą wymówiła ostatni wyraz, że syn hrabiego Besnard’a pobladł.
— Namyślę się i za kilka dni dam panu znać o mojém postanowieniu — rzekł po chwili.
Notaryusz złożył papiery, zamknął tekę i, skłoniwszy się, odszedł poważnym krokiem.
— Poco się tak spieszyć z tém małżeństwem? — mówiła pieszczotliwie Rozyna — poczekajmy jeszcze.
— Ale chciałbym mieć cię nazawsze dla siebie.
— Więc słuchaj — rzekła uroczyście — ja znam węzeł mocniejszy niż małżeństwo: śmierć... Jeżeli nas zdradza ukochana istota, trzeba ją zabić i samemu potém odebrać sobie życie.
Długie milczenie nastało po tém wyznaniu wiary.
— Dobrze — rzekł nakoniec Marceli — zgadzam się i na to.




Polna róża.

Dzień był na schyłku, ciepły i promienny dzień wrześniowy, srebrzyste mgły napływały od morza i podnosiły się ku blademu niebu. W parku Sasseville głęboka panowała cisza, umilkły ptaki i żaden liść nie poruszał się na drzewach. Zachodzące słońce rzucało ukośne blaski na trawniki, ale w gęstwinach było już jak w nocy.
Rozyna i Marceli szli zwolna aleją: spuszczającą się ze wzgórza: on objął ramieniem jéj kibić, ona przytuliła głowę do jego piersi, ale^oboje milczeli; zdawało się, że nie chcą dźwiękiem rozmowy przerwać skupienia przyrody, sposobiącéj się do snu nocnego. Przed niemi czerniał wąwóz o stromych ścianach, zarosły krzewami, daléj bieliła się delikatna smuga piany, a poza nią morze błyszczało w promieniach słonecznych.
— Jaki cudny wieczór! — z zachwytem zawołała kobieta — ach! piękną jest wasza Francya!
— Jakto „wasza”, Rozyno? — łagodnie przerwał Marceli — czyż ona nie jest i twoją?
— Wiem, wiem — odrzekła, potrząsając głową — twój Bóg będzie moim Bogiem, twój kraj moim krajem, ale ja chcę pozostać tém, czém jestem... Tak, piękną jest wasza Francya, a jednak godną nienawiści i pogardy... Włochy są także nędznym narodem, ale one przynajmniéj mogą płakać i przeklinać...
— Rozyno — przerwał młodzieniec — nie znieważaj tego, co jest dla mnie drogiém i świętém; mów mi lepiéj o swojéj rodzinie, o sobie, o twojéj Romanii... Czy to twój ojciec nauczył cię nienawidzieć Francyi?
— Mój ojciec? On tak kochał Francyą, że umarł dla niéj.
— Umarł dla Francyi? hrabia da Prata, twój ojciec?... Co ty mówisz, Rozyno?
— Nie...
Poszli daléj; jakiś przymus zamykał im usta. U stóp wzgórza musieli się zatrzymać, mur otaczający ogrody Sasseville tamował im drogę. Na omszonych kamieniach pięły się głogi i kilka bladych róż polnych jaśniało wśród pożółkłéj zieleni. Młoda kobieta podbiegła ku nim i zerwała kilka.
— Przebacz mi, Marceli — rzekła z przymileniem — sprawiłam ci przykrość przed chwilą... Nie wiem co jutro z sobą przyniesie, ale cokolwiek się stanie, ja cię kocham i zawsze kochać będę... Czy ty wzajemnie dochowasz mi wierności? czy będziesz miał zawsze w sercu tę miłość gorącą, która jest dla mnie skarbem najdroższym?... Weź tę różę, której imię noszę, a w chwilach smutku i zwątpienia spojrzyj na nią: choćby ci się zdawało, żeś przestał kochać, ona ci powie — kochaj!
Rozyna ucałowała różę i podała ją Marcelemu; on pochwycił w objęcia czarodziejkę, dla któréj poświęcił honor i rodzinę.
Szelest kroków przerwał im chwilę upojenia: od zamku szybko szedł służący.
— Jakiś pan przyjechał i chce się widzieć z księżną — rzekł, podając bilet wizytowy. Rozyna pochwyciła go i zbladła.
— Idę zaraz.
— Któż to taki? — zapytał Marceli, wyciągając rękę po bilet.
Rozyna podarła go w drobne kawałki.
— Mój ziomek i powinowaty; muszę go przyjąć.
— Idę z tobą.
— O nie, zostań, błagam!... To Traventi, jeden z sekundantów księcia. Sądzę, że widok jego nie sprawiłby ci przyjemności... Idź nad morze, najdroższy, za pół godziny przyjdę do ciebie.
Biegła pod górę i przesyłała Marcelemu od ust pocałunki; za chwilę postać jéj znikła pod jaworami.
Marceli patrzył za nią długo, a potém otworzył furtkę i poszedł nad morze. Ściemniało się już, ale na widnokręgu płonęły jeszcze ostatnie łuny zorzy zachodniéj; jasna toń morska chwytała te różnobarwne blaski, rozpostarte na kryształowéj niebios palecie, i w swawolnéj igraszce niosła je w dal nieskończoną, mieniącą się ciemnym odbłyskiem stali.
Młodzieniec zadumanym wzrokiem wpatrywał się w cudny krajobraz; miłość i szczęście przepełniały jego duszę.




Rozmowa.

Kuzyna Savelli, dostawszy się w mroczną głąb alei jaworowéj, naraz zwolniła kroku: nogi uginały się pod nią, zimny pot oblewał skronie. Przybycie tego człowieka przejmowało ją najwyższą trwogą i niepokojem; czego chciał od niéj ten Traventi, który w Londynie zwał się Mariano, przyjaciel i powiernik nieboszczyka jéj męża? „Il tempo stringe”, „czas nagli”, było skreślone na bilecie. Co znaczyła ta zagadka?
Rozyna odwróciła głowę, żeby się przekonać, czy Marceli za nią nie idzie. Jakiż on był piękny, jaki wytworny, jak ona go kochała!... Ach! zanadto nawet... Szła teraz prędzéj, z głową do góry wzniesioną; niech ten człowiek nie myśli, że ona się go boi. Bać się? czego? Była przecież wdową, wolną, kochaną i kochającą, czegóż więc mogła się obawiać?
— Gdzież jest ten pan? — zapytała, wchodząc do przedsionka.
— W salonie. Powóz czeka na niego przy bramie.
Powóz czekał, a więc ten człowiek myśli zaraz odjechać. Kiedy stanęła przed drzwiami salonu, zawahała się i ręka jéj, wyciągnięta do klamki, opadła. Służący patrzył na nią zdziwiony, weszła więc śmiało.
Z krzesła podniósł się mężczyzna w średnim wieku, licho ubrany, z gęstą, czarną czupryną i złożył jéj głęboki ukłon.
— Moje uszanowanie księżnie — rzekł z uniżonością.
Rozyna poznała go odrazu: był to ten sam człowiek, którego widziała w Londynie z księciem Carpegna: profesor śpiewu czy muzyki.
— Bardzo mi przyjemnie widzieć cię, panie Mariano — odrzekła.
Włoch skłonił się powtórnie.
— Jakże jestem dumny i szczęśliwy, że wasza książęca mość nie zapomniała swego pokornego sługi!
Książęca mość skrzywiła się, przejęta wstrętem do tego człowieka o fałszywém spojrzeniu.
— Nie spodziewałam się widzieć tu pana — rzekła, siląc się na uprzejmość.
Mariano błysnął białemi zębami.
— Przyjechałem zabrać ztąd królowę piękności.
— Mnie!
— Powiedziałem: królowę piękności.
Kobieta mimowolnie się cofnęła.
— Powóz na nas czeka? — mówił daléj Mariano jest to pojazd niegodny tak wielkiéj pani, ale nie mogłem znaleźć w Fécamp lepszego.
Księżna była blizką zemdlenia.
— Nie umiem rozwiązywać zagadek — rzekła, siląc się na obojętność — wytłumacz się pan jaśniéj.
— Ależ to wcale nie zagadka. Nasi przyjaciele z Genewy i z Londynu powiedzieli sobie: pierwszy akt miłosnéj komedyi już skończony; nasza diva, ty księżno, po mistrzowsku odegrała swoję rolę. Tak pani, byłaś zadziwiającą, wzniosłą, nieporównaną!... Ale musi nastąpić akt drugi, więc trzeba zmienić dekoracye i przyspieszyć zakończenie. Doniosłe wypadki gotują się księżno.
Mariano przemawiał w sposób teatralny i, zginając się przed kobietą, rzekł z uniżonością:
— Mnie przypadł w udziale zaszczyt eskortowania księżnéj do Paryża! Ja, pokorny Mariano, będę miał szczęście być towarzyszem podróży najpiękniejszéj z kobiet... Jedźmy, bo niema czasu do stracenia.
Wziął kapelusz i skierował się ku drzwiom. Rozyna patrzyła na niego blada i zmieszana.
— Nie rozumiem pana — wyjąkała.
Włoch zwrócił się do niéj z uśmiechem słodziutkim.
— Ona nie rozumie? Ona, cudo intełigencyi!... Owszem, widzę po twojéj twarzy, księżno, że już rozumiesz... Pamięć ci powraca, a wraz z nią budzi się głos sumienia.
Pochylił się ku przestraszonéj kobiecie i szeptał tajemniczo:
— Czy pamiętasz, piękna pani, restauracyą Arditi, księcia Carpegna i uroczą Bellę w ponsowéj spódniczce, z polnemi różami we włosach? Ot! takie same róże masz teraz przy staniku, księżno... Śpiewała aryą z Traviatty, miała głos piękny, ale lichą metodę. Pamiętasz, co ona powiedziała, księżno? „Jestem młoda i piękna, pomścij mego ojca, a należeć będę do ciebie!” Chcemy właśnie pomścić tego ukochanego ojca, a więc córka należy do nas, naszą jest własnością.
Każdy wyraz smagał boleśnie dumę byłéj śpiewaczki ulicznéj i budził w niéj smutne wspomnienia. Wszystko w niéj buntowało się przeciw obelgom, zdobyła się więc na odwagę i wyzywająco zawołała:
— Stare dzieje przypominasz, Mariano! Bella już nie istnieje, a księżna Carpegna jest wolną. Niegdyś była może niewolnicą swego męża, ale mąż umarł i żadne więzy jéj nie krępują.
— Niestety! szlachetny książę nie żyje — płaczliwie wyrzekał wioch; — skonał na moich rękach w Rawennie, z imieniem żony na ustach. Ta ukochana żona była wtedy daleko, w Paryżu, zajęta dziełem zemsty, nie mogła mimo najszczerszéj chęci wziąć udziału w ceremonii pogrzebowéj... Umarł zacny starzec, ale duch jego jest nieśmiertelny; jak cień Ninusa w operze Rossiniego, unosi się nad nami, patrzy na ciebie, księżno, i mówi: strzeż się!
— Czy to ma być groźba? Wiem, że bylibyście zdolni mię zabić...
— Zabić?... Kto słyszał coś podobnego! Nie, pani, możesz być spokojna, w Rozynie uszanujemy zawsze córkę Savelli’ego.
Rozpacz ją ogarnęła, czuła, że jest zgubioną. Ten nędznik nie odjedzie bez niéj; Marceli może wrócić za chwilę i dowie się wszystkiego... z jakim wstrętem odepchnie ją wtedy! Nic nie pomogą pieszczoty i spojrzenia, nazawsze!... oszukany kochanek wypędzi ją, wzgardzi O! stokroć lepiéj uciekać zaraz.
Nie mogła jednak zdobyć się na taką ofiarę. Przez otwarte okna widać było gasnące blaski zorzy zachodniéj, wiatr od morza igrał z jéj włosami, dzwony z Sasseville rozbrzmiewały poważnie na Anioł Pański, wszystko w około oddychało szczęściem i spokojem. I ona miałaby rzucić to błogosławione ustronie, gdzie każdy przedmiot mówił jéj o miłości.
Mariano tymczasem wyciągnął się na fotelu i, zapaliwszy cygaro, mruczał niby do siebie:
Disgraziati noi! Czy można kiedy rachować na kobiety? Oto i ta naprzykład, córka bohatera, który zginął jak męczennik. Krew Scypiona Savelli dotąd daremnie woła o pomstę, ale córka jego jest głucha na ten głos i woli gruchać... z kim? Z synem mordercy!
Rozyna skoczyła do niego.
— A któż mię popchnął w tę otchłań hańby i wstydu, jeżeli nie wy nędznicy? Kto mi kazał rozkochać go, jeżeli nie mój mąż, książę Carpegna?
— Zapewne, kazał ci go rozkochać, ale nie mówił, żebyś się sama w nim rozkochała. Źle zrozumiałaś nasze instrukcye, księżno.
— Wasze instrukcye... Ach! dlatego, żeście mię wyciągnęli z błota, sądzicie, że mam serce nędznicy? Kazaliście: „rozkochaj go, żebraczko, musisz być posłuszną, bośmy cię kupili” — a ja pokochałam!...
— Zupełnie jak Rodryg i Ksymena — urągał Mariano. — To wygląda na tragedyą.
— Groziłeś mi przed chwilą, a więc zabij mnie; nie będę ani pierwszą, ani ostatnią twoją ofiarą... Zabij mnie, gdyż do siebie saméj czuję wstręt i pogardę... Buntuję się przeciw wam; co mię obchodzą wasze plany i zamiary?... Przez was pokochałam tego człowieka, teraz ta miłość jest dla mnie katuszą... Nie należy igrać z ogniem, widzę to — zapóźno... Ja kocham, słyszycie? Kocham, kochaml...
— Niepotrzebnie się zapalasz księżno? Zkąd ten szał?.
— Zkąd? albo ja wiem! Może on rzucił na mnie jaki urok? a może los tak chciał?... Zresztą ta miłość usprawiedliwia mnie; jestem kobietą lekkomyślną, ale byłabym bez serca, gdybym go nie kochała... Mój mąż mię poniżył, ten mię podniósł, dlatego go kocham.
Rzuciła się na krzesło i zakryła twarz rękoma.
Mariano wstał i zbliżył się do obrazu wiszącego na ścianie; był to portret hrabiego Brutusa Besnard’a, w szkarłatnéj todze prokuratora, bramowanéj gronostajami; hrabia Brutus na portrecie miał rękę wyciągniętą, jak człowiek, który potępią i żąda potępienia. Włoch patrzył przez chwilę na te nienawistne rysy, a potém odezwał się ze zjadliwém szyderstwem:
— A hrabia Brutus, biały rzeźnik, co mówi na waszę miłość?
Kobieta drgnęła przestraszona, a Mariano poskoczył ku niéj i, pochwyciwszy za ręce, gwałtem zawlókł przed portret.
— Patrz nędznico! — syknął — tak wyglądał ten człowiek, kiedy stawiono przed nim ojca twego, okrytego niezagojonemi jeszcze ranami! Tak patrzył, kiedy żądał powtórnéj kaźni dla bohatera, którego sama śmierć oszczędziła! Tak się uśmiechał, kiedy rozstrzelano powtórnie męczennika Włoch!... Patrz, kochanko jego syna, całuj te ręce, pieść suknię, na któréj są jeszcze ślady krwi Savellich!
Pochwycił ją za szyję i zmusił do pocałowania portretu; wyrywała mu się i paznokciami kaleczyła jego ręce.
— Tak, macie słuszność, nędznicy! — krzyknęła, kiedy ją puścił nakoniec — ta miłość jest zbrodnią!... Więc zabierajcie mnie, czyńcie ze mną co chcecie; kupiliście mnie, jestem waszą własnością... Szatany!... Jedźmy ztąd prędzéj, zanim on powróci, bo gdybym go zobaczyła, nie ruszyłabym się ztąd; umarłabym u nóg jego!...
Va bene — rzekł łagodniéj Mariano — teraz jesteś znowu księżną Carpegna... Jedźmy, tam w Paryżu czekają nas niecierpliwie... Gdybyś pani wiedziała, jak zaszczytną przeznaczamy ci misyą!...
Zarzucił na jéj ramiona szal koronkowy i wtedy spostrzegł, że płakała.
— Nie płacz, signora, rozdzierasz mi serce! Zapewniam cię, że zobaczysz niedługo twego giovinotto.
— Nigdy! nigdy! — łkała.
— Sam ci go sprowadzę.
Ze wstrętem odwróciła się od włocha.
— Nigdy! — powtórzyła z mocą — poszukajcie sobie innego narzędzia do waszych łotrostw, ale jemu dajcie już pokój... Nie chcę go widzieć, nigdy, nigdy!...
— Tak się to mówi — z niedowierzaniem odparł Manano — ale ktoby zważał na przysięgi zakochanych!... Oto ostatnie pożegnanie.
Położył na stole list zawczasu przygotowany.
— Spieszmy się! — zawołał — koléj nie czeka.
Podał rękę spłakanéj kobiecie, ale ona odepchnęła go z pogardą. Miała już przekroczyć próg salonu, wtém oczy jéj padły na pęk róż, przypiętych do stanika. Pochwyciła je gwałtownym ruchem, przycisnęła do ust i położyła na stole, obok listu.
Mariano śledził każdy jéj ruch.
Capisco rzekł z udaném wzruszeniem polna róża, symbol pięknéj księżnéj, słodkie wspomnienie chwil miłości... Szczęśliwy młodzieniec!
Rozyna wybiegła nie oglądając się za siebie. Lica jéj pałały, oczy były suche.
Za chwilę powóz unosił ją ku nieznanéj przyszłości.
Kiedy Marceli wrócił do zamku, w salonie było pusto i ciemno. Kazał przynieść lampy i wtedy dopiero spostrzegł list na stole; pochwycił go z niepokojem i rozerwał. List zawierał tylko dwa wiersze:
„Zdawało jéj się, że cię kocha, ale to było złudzenie. Zapomnij, jak ludzie zapominają.”
Marceli krzyknął i pochwycił się za głowę; nic nie rozumiał.
— Gdzie jest księżna? — zapytał służącego.
— Wyjechała temu pół godziny.
— Sama?
— Nie, z tym panem, który na nią czekał.
— Czy mówiła dokąd jedzie?
— Nic nie mówiła.
— Niech zaprzęgają natychmiast, ja ją, dogonię!
Po wyjściu służącego, znów pochwycił bezimienny bilecik. Wtedy spostrzegł pęk róż polnych; zaśmiał się dziko i, cisnąwszy kwiaty na ziemię, deptał nogami.
— Masz, komedyantko... Tak samo radbym uczynić z tobą!... Ach! jestem wolny nakoniec!...
W oczach mu się zaćmiło.




„Albowiem jest moim synem...”

Zima nadeszła i mgła ciężka, niby śmiertelnym całunem, spowiła Paryż.
W pałacu hrabiego Besnarda Marya-Anna spędzała jak zwykle, wieczór przy boku ojca. Jakże przez ten rok zestarzał się hrabia Brutus; wyniosła jego postać zgarbiła się, poorane policzki były niemal trupiéj bladości. Choroba, na którą cierpiał oddawna, szybkie czyniła postępy; lekarz nie taił, że stan jest groźny. „Trzeba mu oszczędzać wzruszeń — mówił do Maryi-Anny — lękam się jakiéj katastrofy”. Dziewczę nie odstępowało ojca, otaczając go najczulszą pieczołowitością.
Starzec leżał na sofie z przymkniętemi oczyma, sądząc po jego nieruchomości, można było mniemać, że ogarnął go już wieczny sen śmierci.
I Marya-Anna zmieniła się bardzo; twarz jéj pobladła i zeszczuplała, a głębokie na licach bruzdy świadczyły o nocach bezsennych i dniach przepłakanych. Siedziała przed fortepianem, a z pod jéj palców płynęły melodye pełne łez i skarg tłumionych, jęki rozpaczy, wybuchy dzikiéj radości, podobne do klątw i złorzeczeń. Grała utwory Szopena, ulubionego mistrza wszystkich co cierpią.
Wtém zapukano do drzwi. Kaleka drgnęła i urwała... na progu ukazała się stara Filomena bardzo pomieszana.
— Proszę panienki...
— Co, moja kochana?
— Ktoś chce się widzieć z panienką...
— O téj porze?
Marya-Anna zadrżała, tknięta przeczuciem.
— Niech panienka zejdzie — nalegała służąca.
Hrabia Besnard otworzył oczy.
— Idź, moje dziecko i dowiedz się, co znaczy ta tajemnica.
Marya-Anna wyszła, a starzec znowu popadł w zadumę... Mimo to słuchał i słyszał... W domu zapanował ruch niezwykły: otwierano i zamykano drzwi, rozlegały się znane głosy... Teraz ktoś idzie na górę... już jest na korytarzu i za chwilę staje przed ojcem — Marceli.
Starzec nie ruszył się z sofy.
— To pan? — rzekł obojętnie — wróciłeś nakoniec.
Młodzieniec pokornie zgiął kolano.
— Ojcze! przebacz mi. Ja tak cierpię...
Hrabia Besnard milczał.
— Przebacz mi, ojcze... Obraziłem cię bardzo, żądałem twego zezwolenia na haniebne małżeństwo; chciałem dać twoje nazwisko istocie niegodnéj, otworzyć jéj twój dom, wprowadzić ją do naszéj rodziny. Strasznie za to odpokutowałem... Przebacz!
— Ojcze! ojcze! — szepnęła Marya-Anna, błagalnie składając ręce.
Hrabia Besnard podniósł głowę.
— Jak dawno opuściłeś pan zamek Sasseville?
— Tak, powinienem był wcześniéj rzucić się do nóg twoich, ojcze, ale nie śmiałem... Nie, to kłamstwo, nie chciałem... Szał nie minął jeszcze... Ona uciekła, a ja goniłem ją po świecie, szukałem jéj we Francyi i we Włoszech... Daremnie, nigdzie nie mogłem odnaleźć jéj śladu... Moja miłość umarła, jestem już wyleczony... Przebacz mi, ojcze!... Gdybyś wiedział, ile wycierpiałem!
Marya-Anna uklękła przed starcem, powtarzając jak echo:
— Przebacz, ojcze!
— Chciałem cię pożegnać, ojcze — mówił Marceli — dlatego ośmieliłem się stanąć przed tobą. Nie mógłbym pozostać dłużéj w Paryżu, wiedząc, że gniewasz się na mnie. Chcę odjechać. Prosiłem, żeby mi dano jaki konsulat zagraniczny, byle tylko daleko, bardzo daleko... Tam będę mógł pracą i spełnieniem obowiązków odkupić moje winy, odzyskać szacunek... Czy zechcesz, ojcze, poprzeć moję prośbę?
Hrabia Besnard spojrzał na syna.
— Dobrze, pomówię z ministrem.
Marceli wstał i wyszedł z pokoju; za nim podążyła siostra.
Starzec słyszał szelest oddalających się kroków, najprzód na schodach, potém w przedsionku... Za chwilę syn jego opuści dom rodzinny i odjedzie daleko, może już nie wróci...
Hrabia Brutus zerwał się, z żywością młodzieńca rzucił się ku drzwiom i, otworzywszy je gwałtownie, zawołał:
— Marceli!
Kroki zatrzymały się.
— Marceli! Marceli!
Syn nadbiegł i rzucił się w ramiona ojcowskie. Długi czas ściskali się w milczeniu; łzy starca łączyły się ze łzami młodzieńca.




Widma.

W pokoju syna marnotrawnego ogień wesoło trzaskał na kominku, na stole płonęła lampa przyćmiona różową zasłoną. Marceli pocałował w czoło Maryą-Annę, mówiąc łagodnie:
— Idź spać, siostrzyczko, jestem zmęczony, położę się zaraz.
Nakoniec był sam!... Ach! co za rozkosz odpocząć moralnie i fizycznie...
Rozglądał się z lubością po swoim kawalerskim pokoju, gdzie wzorowy panował porządek. Kochająca ręka musiała układać papiery na biurku i okurzać drobiazgi. Wszystko w tyra pokoju było mu tak drogie i tak dobrze znane: zbrojownie sam kupił i wybierał, układając z zamiłowaniem średniowieczne szyszaki i bogate pancerze z czasów Odrodzenia. Nagle spostrzegł między niemi pistolety, które miał w Vaucresson... Pochwycił je i rzucił w głąb szuflady.
Na ścianach wisiały akwarele pędzla Maryi-Anny, wspomnienia miejsc zwiedzanych razem. Oto Auray i smętne wrzosowiska na polu Męczenników, Audierne i zatoka Błękitna o wybrzeżach z granitu, ciemna zieleń modrzewi i bretonki śpiewające przy kołowrotku. Oto krajobraz normandzki: park w Sasseville, wąwóz zniżający się ku morzu, aleja jaworowa, gdzie tak niedawno jeszcze... Pochwycił akwarelę i odwrócił ją do ściany... Czyż wiecznie ścigać go będą te nienawistne wspomnienia, od których daremnie uciec usiłuje? Może odpędzi je czytaniem.
Poszedł do biblioteki, gdzie na półkach ułożone były dzieła ulubionych jego poetów; natchnione ich słowo ukoi może ból serdeczny, zabliźni rany, które wciąż krwawią się jeszcze... Oto Chateanbriand, pierwszy z mistrzów, którzy badali głębie zbolałych dusz spółczesnych; oto Wiktor Hugo, potężny; malowniczy Musset, który podsyca cierpienie; Lamartine, który te łagodzi; Bonville, co z takim artyzmem umie spajać w swoich poezyach łzy i uśmiechy, a wreszcie Leconte de Lisie, geniusz — bluźnierca...
Marceli machinalnie wyciągnął rękę po jednego z nich i wyjął — Bozką Komedyą Danta; książka otworzyła się, jakby sama z siebie, i wzrok jego padł na opowiadanie Franceski z Rimini:
„Miłość nas oboje zawiodła do grobu.”
Marceli odrzucił książkę od siebie.
Znał aż nadto dobrze te przeklęte wiersze; ileż razy odczytywał je z nią razem. Zaczął chodzić po pokoju... Ona, wiecznie ona... Już przecież nie kochał, nie myślał o niéj, obraz zwodnicy zatarł się w jego sercu, wspomnienie zamarło pod popiołami... była już tylko dla niego widmem przeszłości...
Zaśmiał się wzgardliwie i, rzuciwszy się na łóż ko, zgasił świecę. Nakoniec będzie mógł zasnąć.
Nagle zbudził się ze snu, błędnym wzrokiem potoczył dokoła... Ostry ból przeszył mu serce. Widzi ją znowu, to widmo przysypane popiołami... Ona, zawsze ona!
Tam za oknem wicher północny dzikie wyprawiał harce, jęczał i wył jak potępieniec. Marceli znowu rozśmiał się i, patrząc na obraz zwodnicy, zawołał:
— Ja cię odnajdę, a wtedy... Samaś mi powiedziała: „Jeżeli nas zdradza ukochana istota, trzeba ją zabić”.




Opętany.

Grudzień się kończył zimny i dżdżysty, ale rozbrzmiewający echem zabaw, któremi słynęły czasy drugiego cesarstwa. Rok 1858 rozpoczął się przy dźwięku polek i kontredansów, odtąd bale następowały jedne po drugich. Tańczono wszędzie: w Tuilleries, w ratuszu, w prefekturze, w pałacach ministrów i dostojników dworu. Był to istny szał uciech; co noc odgłosy muzyki, wybuchy śmiechu i hałas taneczny cały napełniały Paryż. Od stu lat Francya nie bawiła się tak wesoło.
Kiedy stolica oddawała się zabawom i korzystała z karnawału, w pałacu hrabiego Besnard’a dni wlokły się smutnie i jednostajnie. Marceli zmienił się zupełnie od swego powrotu; niktby teraz w tym dzikim odludku nie poznał dawnego hulaki, wytwornego tancerza, o którego ubiegano się w salonach. Nie bywał ani w klubie, ani w teatrze, nie oddawał wcale wizyt i wszystkie odrzucał zaproszenia; nie raczył nawet pójść na pierwszy poniedziałek cesarzowéj. Zasmucony ojciec nieraz czynił mu łagodne uwagi, ale syn wzruszał tylko ramionami, nic nie odpowiadając.
Zato pracował jak szalony. Dzięki ojcowskiemu pośrednictwu, przebaczono mu długą nieobecność w Radzie Stanu, i po krótkiéj przemowie prezesa, pana Baroche, który lubił strofować młodych audytorów, Marceli Besnard objął napo wrót swoje obowiązki. Odtąd nie opuścił żadnego posiedzenia i mógł służyć za wzór gorliwości.
Codzień o jedenastéj wchodził do wspaniałéj sali pałacu Orsay, ozdobionéj freskami, i brał się do roboty. Raporty jego zachwycały prezesa, który przepowiadał mu świetną przyszłość.
Wieczorem wychodził ztamtąd ostatni i szedł wzdłuż Sekwany aż do posępnego pustkowia, które rozciąga się w stronie Grenelle. Wiatr mroźny smagał go po twarzy, śnieg lodowatemi obsypywał igłami, ale on nie zważał na to i szedł szybko, nie patrząc przed siebie. Zatrzymywał się niekiedy i, pochyliwszy się nad rzeką, wpatrywał się w ciemne jéj nurty, wsłuchiwał w szum brył lodowych, unoszonych przez fale. Jakimże wzrokiem śledził czarne głębie!
Przeszedłszy most Jena, zapuszczał się na Trokadero, które wówczas było jeszcze pustym placem, zarzuconym kamieniami, zarosłym gęstwiną nędznych krzewin. Tam siadał na pierwszym lepszym głazie i wpatrywał się w światełka, błyszczące na przedmieściu Passy. Ona, zawsze ona!...
Naraz zrywał się i biegł do domu. Ojciec, patrząc na niego, smutnie potrząsał głową, Marya-Anna skrycie łzy ocierała, ale on milczał jak grób, albo też wybuchał jakąś dziką wesołością, okropniejszą niż płacz i jęki.
Raz zapuścił się aż do Passy i stanął przed wytwornym pawilonem w stylu Ludwika XVI: to była jej pustelnia. Dziś odludno, w oknach żadne nie jaśniało światło, drzwi były szczelnie zamknięte. Z dachu śnieg tajał wielkiemi kroplami, jakgdyby i on roniły łzy nad losem zdradzonego kochanka. Marceli stał i patrzył, a pomimo zimna czoło miał spocone i ogień w piersi.
Znał każdy zakątek téj willi, każdą ścieżkę tego ogrodu. Ileż razy przebiegali je razem. Gwałtownym ruchem pochwycił za dzwonek i targał go z całéj siły... Nic, milczenie... Więc ta kobieta opuściła Paryż, nie wróci tu już nigdy...
— Jakże jestem nikczemny! — szepnął do siebie, zaciskając pięści.
Nazajutrz machinalnie skierował się znowu ku willi w Passy, ale tym razem dom musiał być zamieszkały: w oknach widać było światło, na szybach przesuwały się cienie. Marceli pobiegł i pochwycił za dzwonek. Długo czekał, aż wreszcie otworzono okienko w sieni i jakiś głos zapytał grubiańsko:
— A co tam?
Marceli miał już na ustach imię księżnéj Carpegna, ale nie śmiał go wymówić, więc zagadnął nieśmiało:
— Do kogo należy ta willa?
— Do barona La Chesnaye — odpowiedziano i zamknięto okno.
La Chesnaye! Więc to on kupił ten dom, ale w takim razie musiał się porozumieć z Rozyną, mówić z nią... Gdyby można go wybadać!
Marceli znowu pociągnął za dzwonek, ale tym razem nikt się nie zjawił. Siódma godzina wybiła na wieży kościoła w Autenil... Młodzieniec przywołany został do rzeczywistości: siódma, ojciec i MaryaAnna czekają na niego.




Poseł Łazarza.

Drobny, lodowaty deszcz zaczął padać w chwili, kiedy Marceli stanął przed pałacem; w taki czas nie mógł dostać powozu, musiał pieszo iść do domu. Kiedy miał zadzwonić, z ławki powstał jakiś nieznajomy mężczyzna, którego dotąd mgła zasłaniała.
— Pan wicehrabia Besnard? — rzekł zbliżając się.
— Tak, to ja.
— Na pana czekam.
Marceli ciekawie spojrzał na niego: był to drab wysoki, rozczochrany, miał na sobie ubiór komisyonera.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Przynoszę panu pamiątkę.
— Pamiątkę? Od kogo?
— Od Łazarza.
— Nie znam żadnego Łazarza.
— Ale on pana zna dobrze.
Marceli nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział tę rozczochraną czuprynę i fałszywe oczy, ale był pewny, że nie pierwszy raz spotyka tego człowieka. Musiał być cudzoziemcem, korsykaninem albo włochem; świadczył o tém jego akcent. Myśl szalona przebiegła przez głowę Marcelemu.
— Wejdźmy do domu — rzekł.
— To zbyteczne... Weź pan — dodał, wręczając mu pudełko — to wróci pokój twemu sercu.
Tak dziwnie wymówił te słowa, że Marceli drgnął... Pokój sercu! Któż był ten człowiek, który umiał czytać w jego sercu?
— Nie jestem usposobiony do żartów — odparł sucho. — Proszę o pudełko.
Rozwiązał sznurek, rozerwał papier i, złamawszy pieczęcie przyłożone na pudełku, otworzył je z gorączkowym pośpiechem. Na dnie leżał zwiędły pęk róż polnych.
Marceli osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w pożółkłe listeczki, daremnie starając się zrozumieć znaczenie téj zagadki. Róże polne, ulubione kwiaty téj kobiety, symbol jéj imienia!... Przed oczyma stanęła mu przeszłość tak niedawna a jednak tak daleka, zamek Sasseville, cieniste aleje parku, mur omszony, pod nim krzak głogu, na którym rozkwitły blade róże jesienne... Widział na tle rumianego nieba wysmukłą postać ukochanéj; zerwała kwiat, złożyła na nim pocałunek i, podając mu go, rzekła: „Weź tę różę, któréj imię noszę, a w chwilach smutku i zwątpienia spojrzyj na nią: choćby ci się zdawało, żeś przestał kochać, ona ci powie: „kochaj!”
Wspomnienia fałszywych przysiąg i kłamanych pocałunków jadem napoiły serce młodzieńca.
— Kto to przysłał? — zapytał.
— Powiedziałem już: Łazarz.
— Gdzież on mieszka?
— Zaprowadzę pana do niego.
— Czego chce odemnie?
— Sam to panu powie.
Marceli zawahał się.
— Przyjdę jutro.
Posłaniec potrząsnął głową.
— Jutro byłoby zapóźno — rzekł uroczyście — on umiera a sumienie jego obciąża straszna tajemnica.
— Rozumiem.
— Nie, nie pan nie rozumiesz. Chodź pan ze mną.
Marceli jeszcze się wahał.
— Dowiesz się o niej — rzekł półgłosem tajemniczy poseł.
Szał miłosny zagłuszył głos rozsądku.
— Idźmy! — zawołał młodzieniec.
W téj chwili przejeżdżał pusty powóz, nieznajomy go zatrzymał.
— Montmartre! — rozkazał woźnicy — plac Św. Piotra.




Łazarz.

Stanęli przed pięciopiętrową kamienicą, nędznéj powierzchowności, prawdziwą norą nędzarzy.
Ecco! — rzekł nieznajomy, wyskakując z powozu — jesteśmy na miejscu. Zapytaj pan o pokój pani Julii Negri, u niéj mieszka Łazarz.
Zniknął, jakgdyby go ziemia pochłonęła. Marceli śmiało zapuścił się w długi i brudny korytarz, oświetlony łojową świeczką; na samym jego końcu mieściła się izdebka stróża.
— Gdzie mieszka pani Julia Negri? — zapytał.
Stróż, zajęty zszywaniem gałganów, żywo podniósł głowę.
— Zapewne pan przychodzisz do tego jegomości, co u niéj mieszka? Spóźniłeś się, podobno już nie żyje... W każdym razie możesz pan zajrzeć: piąte piętro, trzecie drzwi na prawo.
Marceli Besnard wszedł na wązkie i kręte schody, które chwiały się za każdym jego krokiem. Na pierwszém piętrze paliła się cuchnąca lampka, ale daléj nieprzejrzane panowały ciemności. Wkrótce zatrzymał się zdyszany, nogi chwiały się pod nim, posępne myśli nie dawały pokoju.
Poco on tu przyszedł? Ażeby zbadać tajemnicę. Co za szaleństwo! Nieinaczéj, ale chce raz dowiedzieć się o wszystkióm. Kto przysłał te kwiaty, z któremi wiązało się tyle wspomnień? Co znaczyła ta pamiątka niepowrotnéj przeszłości? Ona może żałowała swój zdrady, pragnęła go widzieć, przebłagać...
Marceli dostał się nakoniec na piąte piętro ale na korytarzu było tak ciemno, że nie mógł do drzwi trafić. Na odgłos jego kroków skrzypnęły drzwi i w nich ukazała się stara kobieta, z lichtarzem w ręku. Sądząc po czerwonéj spódnicy, aksamitnym gorsecie i białéj chusteczce na głowie, musiała być włoszką.
— Do kogo pan idziesz? — zapytała.
— Do pani Julii Negri.
— Ja nią jestem.
— Mogę się widzieć z panem Łazarzem?
Kobieta złożyła ręce.
— Ach! on już niedługo stanie przed sądem Bozkim... Spiesz się pan... albo nie, poczekaj, zapytam się.
Zamknęła drzwi za sobą, zostawiając wicehrabiego Besnard’a w ciemnościach.
Ogarnął go wstyd i trwoga; stał jak wryty.
Stara włoszka otworzyła nakoniec drzwi i skinęła na Marcelego.
— Chodź pan, padrone chce się widzieć z tobą. Poverino! jemu już niewiele się należy na tym świecie.
Usunęła się, żeby przepuścić gościa.
Marceli wszedł do nizkiéj izdebki, ciasnéj i brudnéj. Przez popękany sufit widać było wiązanie dachu; podczas burzy woda musiała tu przeciekać. Wszystko świadczyło o najwyższéj nędzy: ściany zapleśniałe od wilgoci, okienko zalepione papierem zamiast szyby, siennik porzucony w kącie. Lokatorowie téj nory nieraz musieli obywać się bez chleba. Jedynym przedmiotem zbytkownym był spłowiały dywan, rozpostarty na ceglanéj podłodze. Łóżko orzechowe, przykryte podartą kołdrą, musiało być własnością chorego; pani Negri sypiała zapewne na ohydnym barłogu, w najciemniejszym kącie izdebki. Powietrze było ciężkie i duszne, przesiąknięte wstrętnemi wyziewami; mała lampka słabe rzucała światło na starca, spoczywającego w fotelu przy piecu. Był to istotnie człowiek blizki śmierci, wynędzniałe jego oblicze miało barwę szarą, z piersi dobywał się oddech urywany, świsczący.
Na widok gościa starzec podniósł głowę i rzekł słabym głosem:
— Proszę bliżéj, panie wicehrabio, piękny kawalerze.
Marceli pospieszył ku niemu, spojrzał i krzyknął: poznał księcia Carpegna.
Chory rozśmiał się.
— Tak, to ja... Zabawne zdarzenie, nieprawdaż? Umarły zmartwychwstał. „Łazarzu wstań!” i książę Carpegna wyszedł z grobu... Siadaj, kochany panie, mamy z sobą do pomówienia... Patrzysz na mnie Lakierni oczyma, jak Loperello na posąg Komandora.
Zakaszlał głucho i sięgnął ręką po szklankę z napojem.
— Istny balsam, przyrządzony podług recepty sławnego Vergi z Medyolanu. To jego wynalazek. Może pan spróbujesz?
Rozśmiał się znowu, a śmiech ponuro rozległ się po nędznéj izdebce.
— Wybacz, panie wicehrabio, że cię przyjmuję w tak lichym apartamencie, ale nie mogłem znaleźć lepszego. Zacna kobieta, która mię przytuliła, jest moją rodaczką, i, jak ja, kocha gorąco nasze biedne Włochy. Wygnańcy, po całym świecie rozsiewać będziemy nasze kości, ale duch nasz na skrzydłach wichru powróci do ziemi włoskiéj... Przebacz, piękny kawalerze, ten napad liryzmu, jak wy to nazywacie, ale kto cierpi, skłonny jest do takich napadów... Co ja chciałem powiedzieć? Już wiem... Książę Carpegna bardzo żałuje, że nie może cię przyjąć w swoim pałacu, ale musi się ukrywać, gdyż nie należy już do liczby żyjących.
Odetchnął z trudnością i, pochylając się ku Marcelemu, szepnął:
— Nasza piękna Rozyna jest w Paryżu. Czy chcesz ją widzieć?
Marceli wzruszył ramionami, ale nic nie odpowiedział.
— O! zgaduję co myślisz, czytam w twojém serca — ciągnął daléj starzec. — Mówisz sobie: jakże podłym jest książę Carpegna! Otóż mylisz się, honor jest mi równie drogim jak tobie, a co do mojéj moralności, mało mię obchodzi zdanie waszych mieszczuchów. Nie byłbym cię trudził tak wcześnie, ale śmierć na mnie woła, dusi mnie już, ciągnie... To są skutki pewnéj rany, o któréj wiesz dobrze; to twoje dzieło, młodzieńcze... Ale ja za złe chcę się dobrém odpłacić i uszczęśliwić ciebie... Nasza Rozyna jest w Paryżu, czy chcesz ją, widzieć?
Znowu kaszel go napadł i nie ustępował, pomimo balsamu sławnego Vegri. Marceli milczał uparcie.
Starzec chciał poufale ująć rękę młodzieńca, ale ten cofnął się ze wstrętem.
— Rozyna to istna czarodziejka — mówił książę Carpegna. Przytém jaka bystra, mówi prześlicznie, a pisze nieporównanie, jedném słowem, to cudo!... Jaka szkoda, że nie ma majątku! Kto daje teraz jéj na zbytki i osypuje klejnotami? Nie ja, z pewnością. A może pan?... Połóż pan tę rękawiczkę, wszelki czyn gwałtowny, względem umierającego człowieka, byłby nikczemnością, a pan nie jesteś nikczemnym, tak się przynajmniéj spodziewam... Powiedz, kogo teraz kocha Rozyna?
Marceli wzdrygnął się; ten starzec konający, który w ostatniéj chwili życia bluzgał jadem, budził w nim wstręt i grozę. Książę Carpegna zebrał ostatek sił i mówił chrapliwym głosem: Mnie wszyscy od roku mają za umarłego, hańba mojéj wdowy nie może mię dotykać i mój honor żadnego nie ponosi szwanku. Ale pan, który od roku byłeś jéj narzeczonym, co zamierzasz uczynić dla ukarania niewiernéj?
Marceli zerwał się wzburzony.
— Dosyć tego! Nie chcę pana rozumieć.
Starzec pochwycił go za ramię.
— Nie chcesz mię zrozumieć?... Nie wiesz, że twoje imię jest okryte śmiesznością, że cały Paryż drwi z ciebie... Ty ją kochasz, a ona kocha także, ale nie ciebie.
— Jego nazwisko?
— Sam go poszukaj. Gdybyś wiedział, jak oni urągają twemu szaleństwu! Gdybyś to był niedołężnym starcem, jak ja, aleś ty młody i piękny... Jakże jesteś blady! Co tobie, panie wicehrabio?... Więc nie chcesz jéj widzieć? Czyżbyś się bał jego?
Marceli pochwycił starca za ramiona.
— Nędzniku! nędzniku! — wołał — prawdziwy włoch z ciebie: sam nie śmiesz się zemścić, używasz więc innych do tego.
Starzec nie odpowiedział na tę zniewagę, tylko urągał:
— Są teraz, słyszysz? w téj saméj willi, w Passy, którą znasz dobrze... Biegnij tam, ale nie zapomnij wziąć z sobą broni... Zabij, bo inaczéj oni zabiją ciebie...
Nagle przerwał i padł na ziemię; łoskot przywołał starą Negri, która czuwała na korytarzu.
— Nie żyje! — krzyknęła — nie żyje szlachetny książę.
Marceli wybiegł z izdebki przejęty zgrozą i wściekłością; idąc po schodach słyszał jękliwy głos sataréj włoszki, powtarzającéj ostatnie słowa litanii:
„Królowo anielska, módl się za nami!”




W Passy.

Szedł zwolna ku bulwarom z głową, na piersi spuszczoną, ale przed nim stało ciągle widmo księcia Carpegna, słyszał śmiech jego urągliwy i słowa ostatnie, które paliły go jak ogniem: „Są razem... w téj sarnéj willi, w Passy, którą znasz dobrze.”
Niekiedy błysk rozsądnéj myśli rozjaśniał ciemności udręczonéj jego duszy. Dlaczego stary Carpegna się ukrywał? Dlaczego rozpuścił wieść o swojéj. śmierci? Co znaczyła ta komedya? W jakim celu wezwał go do siebie?... — Mniejsza o to, odpowiadał głos zazdrości, wobec któréj milkł rozum, — póżniéj będzie czas do rozwikłania tajemnicy, teraz trzeba się zemścić.
Doszedł do placu opery i stanął przed gmachem rzęsiście oświetlonym. Odbywał się tam właśnie bal kostiumowy. Marcelemu przyszło na myśl kupić domino i rzucić się w tłum rozbawiony; tam mógłby się odurzyć i zapomnieć o tém, co mu rozsadzało mózg; ale zaniechał tego zamiaru.
W galeryach tłoczyła się ciżba ludzi, wśród których przesuwały się zamaskowane pary; płaskie koncepty krzyżowały się wśród tłumu, Paryż bawił się wesoło. Sklepy i magazyny były jeszcze pootwierane, z licznych restauracyj rozchodziła się woń potraw, huk otwieranych korków łączył się z brzękiem szkła, wybuchami śmiechu i gwarem rozmowy.
Przed magazynem z bronią gapiło się wielu ciekawych, przyglądając się pałaszom i dubeltówkom, karabinom i rewolwerom. Marceli machinalnie zatrzymał się przed wystawą i patrzył na mordercze narzędzia, błyszczące tak niewinnie w świetle gazowém. Jeden szczególniéj rewolwer, oprawny w kość słoniową, zwrócił jego uwagę; był maleńki, zgrabny, lekki, istny klejnocik.
„Znam węzeł silniejszy niż małżeństwo — zabrzmiało mu w uszach; — kiedy ukochana istota nas zdradza, trzeba ją zabić...”
Marceli cofnął się, ale za chwilę powrócił, i nieprzepartą pchnięty siłą, wszedł do magazynu.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał właściciel.
— Ile kosztuje ten rewolwer, oprawny w kość słoniową?
Kupiec wziął broń z wystawy.
— Istne cacko, system angielski, wyrób nieporównany... Sześćdziesiąt franków.
Marceli rzucił na stół pieniądze i skwapliwie pochwycił zabójcze narzędzie.
— Dodajemy darmo pudełko nabojów — odezwał się kupiec.
— To zbyteczne... Może mi pan nabijesz rewolwer?
— I owszem... Włożyłem sześć nabojów, będzie czém poczęstować tych, którzy panu wejdą w drogę.
Marceli wsunął broń do kieszeni i wyszedł spiesznie.
Na bulwarze dorożki zwolna przejeżdżały; Marceli wskoczył do jednéj.
— Dziesięć franków na piwo, tylko spiesz się! Do Passy!
Woźnica zaciął konie i popędził cwałem: w pół godziny byli już na miejscu.
Pomimo późnéj pory i dokuczliwego zimna, w pobliżu willi było dość ludno: jakieś cienie przesuwały się pod murem, a na rogu stała karetka ze zgaszonemi latarniami. Marceli potarł zapałkę i spojrzał na drzwiczki: były na nich dwie splecione litery: L. i C.
La Chesnaye!
Ścisnął mocniéj rewolwer i rzucił się ku domowi. Śnieg przestał padać, wicher uciszył się na chwilę, w powietrzu czuć było wilgoć; topniejący śnieg tworzył na ulicach grzęzkie i ślizkie błoto. Od czasu do czasu księżyc wychylał się z poza chmur i rzucał blade światło na posępny krajobraz.
Dom był zamknięty, ale przez okiennice przedzierały się smugi światła. Oni tam byli.
Marceli uchwyciwszy się gałęzi, miał wskoczyć do ogrodu; wtém spostrzegł dwóch ludzi, którzy zwolna szli ulicą. Oni go także ujrzeli i rzucili się ku niemu.
Skoczył z muru na ziemię i biegł ku domowi. Wpadł na ganek zdyszany a pochwyciwszy za okiennice, wstrząsnął niemi z całéj siły. Z pokoju doszedł go stłumiony okrzyk i nagle zgaszono światło.
Marceli rzucił się do drzwi szklanych i wpadł do pokoju. Jakiś cień zamajaczył wśród mroku... Młodzieniec trzymał w ręku rewolwer, zmierzył i strzelił.
W téj saméj chwili pochwycono go z tyłu, powalono na ziemię, i wyrwano mu broń z ręki. On się nawet nie bronił, leżał ogłuszony, bezsilny.
W domu wszczął się hałas, otwierano drzwi, rozmawiano półgłosem, potém z łoskotem odemknięto bramę i słychać było turkot oddalającego się powozu. W pokoju zabrzmiał donośny głos szambelana La Chesnaye:
— Uspokójcie się panowie, cesarz nie jest raniony!
Cesarz!
Wniesiono nakoniec światło, weszło kilku policyantów, a za nimi księżna Carpegna. Na widok mężczyzny leżącego na ziemi, podbiegła ku niemu i krzyknęła jak lwica raniona:
— Ach! łotry!... Przysłali Marcelego!
I mierząc świadków téj sceny roziskrzonym wzrokiem, rozkazała:
— I mnie także zabierz, podła zgrajo! Ten człowiek jest moim spólnikiem.




Bardzo pilno.”

W piątek, d. 15 stycznia 1858 r., Paryż dowiedział się o zamachu Orsiniego, dokonanym dnia poprzedniego wieczorem; wieść rozchodziła się dość wolno, dalsze dzielnice o niczém jeszcze nie słyszały.
Rano stara Filomena weszła, jak zwykle, do pokoju swego pana, niosąc mu listy i dzienniki. Hrabia Besnard był już ubrany i miał właśnie iść na Mszę z Maryą-Anną. Wyglądał bardzo źle, twarz miała odcień sinawy, oddech był ciężki i urywany, skarżył się, że nogi mu puchną, żyły na szyi nabrzmiewają, a w sercu czuje co chwila ból nieznośny. Już poprzedniego dnia zaniepokojony lekarz stwierdził postęp groźnéj choroby, powiększył dozę storczyku, zapisał veratrinę i polecił unikać wzruszeń.
Unikać wzruszeń! a tymczasem od dwóch dni straszny niepokój pożerał hrabiego Besnard’a: nie miał żadnych wiadomości o synu. Co się stało z Marcelim? Wyszedł z pałacu Rady Stanu o szóstéj i odtąd go nie widziano... Jakąż nową boleść lub hańbę zgotował nieszczęśliwemu ojcu?
Marya-Anna skwapliwie pochwyciła listy przyniesione przez Filomenę i spojrzała na adres: żaden nie był skreślony ręką jéj brata. Były to listy urzędowe: na jednym z nich przyłożono pieczęć Rady Stanu, na drugim pieczęć ministeryum, na obu kopertach napisane było „Bardzo pilno”.
Hrabia Besnard wziął list z pieczęcią Rady Stanu i otworzył go: było to wezwanie na sesyą, skreślone w następujących słowach:
„Szanowny Panie i kochany kolego. W skutek rozporządzenia J. E. ministra stanu, Rada ma się zebrać dziś, o trzeciéj, na posiedzenie nadzwyczajne. Usilnie jesteś pan proszony o wzięcie w niém udziału. Przedmiotem obrad będą przedstawienia rządu i adres do J. C. M.

Sekretarz Rady Stanu. Boilay.”
— Co się dzieje? — zapytał zdumiony hrabia Besnard — dowiem się chyba z „Monitora”.

Rozerwał opaskę, przebiegł dziennik oczyma i krzyknął z oburzeniem:
— Znowu zamach! Nędznicy!
Zapominając o drugim liście, zaczął czytać głośno następujące doniesienie:
„Wczoraj wieczorem, o wpół do dziewiątéj, kiedy Ich Cesarskie Moście Cesarz i Cesarzowa zajeżdżali przed gmach opery, dały się słyszeć trzy wybuchy bomb. Znaczna liczba osób zebranych przed teatrem została raniona, kilka z nich śmiertelne odniosło obrażenia. Cesarz i cesarzowa wyszli cało z niebezpieczeństwa. Śledztwo jest w toku, wiele podejrzanych osób aresztowano.”
Hrabia Besnard rzucił dziennik i zaczął chodzić po pokoju.
To ohydne! — wołał — oto jakich mamy ministrów! Żaden z nich nie umie czuwać nad bezpieczeństwem swego pana i naszéj nieszczęśliwéj Francyi; każdy o swoich tylko myśli przyjemnościach. Co oni zrobili z tym krajem! Zepsucie dosięgło nawet sądownictwa. Wczoraj znowu jeden z radców cesarskiego dworu zgrał się na giełdzie. Ci ludzie zawiedli nasze nadzieje! Czego chcą odemnie panowie ministrowie? Pewno idzie o jakie nowe prawa wyjątkowe, ale mego sumienia nie przekupicie, będę walczył z wami do ostatniego tchnienia.
— Ojcze! — błagała Marya-Anna — jeżeli nas kochasz, uważaj na swoje zdrowie!
Starzec uspokoił się nakoniec i zasiadł przed biurkiem. Wtedy dopiero spostrzegł list z czerwony pieczęcią.
— Ach! to od ministra stanu! — rzekł, przyglądając się — czego chce ten gorszyciel, a w dodatku mój wróg osobisty?... „Bardzo pilno...” Co to znaczy?
Rozerwał kopertę a wkrótce twarz jego przybrała wyraz najżywszego zdumienia.
— Słuchaj córko! — zawołał — może ty rozplączesz zagadkę:
„Panie hrabio. J. E. minister stanu prosi cię, ażebyś zechciał przybyć do niego w sprawie nader ważnéj i obchodzącéj cię zblizka. Minister czekać będzie na pana do jedenastéj.
Sekretarz prywatny. Baron Efraim Cohen.”
— „W sprawie nader ważnéj i obchodzącéj cię zblizka” — powtórzył starzec — nie rozumiem... Co znaczy ta tajemnica?
Zadzwonił gwałtownie.
— Powóz! — rozkazał służącéj — nie czekajcie na mnie, nie wiem kiedy wrócę... Ty, córko, idź sama do kościoła — rzekł łagodnie, całując w czoło Maryą-Annę — nie mogę ci towarzyszyć... Módl się gorąco i błagaj Boga, żeby się zmiłował, nademną... nad nim... zwłaszcza nad nim...
Miał na myśli syna, dziecię odzyskane i znowu utracone.




Minister stanu.

Ministrowie byli tylko sługami Napoleona: wybierał ich lub odrzucał stosownie do swojéj woli, kaprysu; łaska cesarska ich wywyższała, niełaska stanowiła o upadku. Ówczesny parlament, bez głosu, nie znał ich i znać nie potrzebował.
Byli to po większéj części ludzie zasłużeni, wyborni i gorliwi urzędnicy, ale brakło im zupełnie cnót politycznych, własnego zdania, niezawisłości, a zwłaszcza téj najwyższéj zalety, która jest niezbędną dla wielkiego człowieka: charakteru. Żaden nie śmiał być sobą; każdy udawał żarliwego katolika, gdyż cesarz schlebiał katolikom; każdy minister był zwolennikiem Cobdena; każdy bronił tezy „narodowości”, albowiem pan ich był niegdyś carbonarem i „narodowcem”; wszyscy zaś padali twarzą przed bożyszczem cesarskiém i wierzyli w „ideę napoleońską”. To był ich katechizm, dogmat credo. Byli to ludzie bardzo zręczni, ale w polityce sama zręczność nie wystarcza. Podobni do dworaków królewskiego Wersalu, dworacy Tuilleries mieli tylko jeden cel, jednę ambicyą: służyć dobrze swemu panu i stać się dla niego niezbędnymi. Nigdy służalczość nie była tak wielką jak za czasów drugiego cesarstwa, nigdy pochlebstwo nie dorosło do takich rozmiarów. Jeden z ministrów zwał cesarza „Napoleonem Wielkim”; inny wołał, że wobec geniuszu drugiego z Bonapartych musi zamilknąć osłupiały... Historya wyda o nich sąd surowy, gdyż oni to zepsuli i skrzywili szlachetny charakter i bystry umysł marzyciela, który zwał się Napoleonem III. Niestety! któryż mąż stanu Francyi może powiedzieć o sobie, że nigdy nie kłamał i nie płaszczył się przed najwyższą władzą? Niegdyś schlebiali królom, dziś schlebiają gminowi.
Ministrowie niecierpieli się wzajemnie i zazdrościli sobie, łączyło ich tylko spólne uczucie — nienawiść do ministra stanu.
Urząd ten istniał już w r. 1805 i został wskrzeszony za drugiego cesarstwa; nie miał on właściwie żadnych określonych praw i obowiązków, ale dygnitarz, który go piastował, rościł pretensye do pierwszeństwa. Administrator listy cywilnéj, wice-prezes rady familijnéj Bonapartych, stróż majątku i honoru rodziny napoleońskiéj, domownik pałacu i powiernik najskrytszych tajemnic monarchy, minister stanu mógł się uważać za pierwszego ministra i był nim w istocie.
Umiał dopomagać cesarzowi w intrygach, umiał koić zazdrość i gniew cesarzowéj, a wpływ jego rósł z każdym dniem nieledwie. Inni ministrowie nienawidzili go skrycie, ale w oczy musieli uśmiechać się do niego. Raz kamarylla dworska sprzysięgła się na jego zgubę i rozpoczęła się walka cicha, zacięta, nieubłagana, w któréj każde słowo było potwarzą, każdy gest oskarżeniem. Mimo to minister wyszedł z niéj zwycięzcą.
W chwili kiedy działy się wypadki, które opisujemy, wpływ jego był przemożnym; on kontrasygnował wszystkie najważniejsze dekrety, szpiegował najwyższych dostojników, wglądał w ich czynności i starał się owładnąć Radą Stanu, gdzie spotykał się niekiedy z oporem i krytyką.
Do liczby członków, którzy niepodległością, charakteru i swobodą zdania ściągnęli na siebie niechęć ministra, należał hrabia Besnard. Potężny dygnitarz nie mógł zapomnieć słów pogardliwych, które osiwiały w służbie prawnik rzucił z wysokości mównicy: „Mam dwadzieścia cztery lata praktyki sądowéj, a jednak po raz pierwszy dopiero spotykam się z oszustwem publiczném...” Starzec nie troszczył się o to i szedł daléj swoją drogą, bez względu na burzę zbierającą się nad jego głową.
Minister liczył może wtedy lat sześćdziesiąt; wątły i chudy, nosił siwiejące faworyty i czarną perukę, miał cerę bladą, duży nos i wysokie czoło. Peruka szkodziła mu bardzo w oczach kobiet, gdyż, dzięki księciu Morny, łysiny były wówczas w wielkiéj modzie; niejeden starał się, żeby sztucznemi sposobami pozbyć się włosów.
Minister był z urodzenia żydem, więc posiadał dar wyzyskiwania właściwy téj rasie; bank był jego kolebką, rodziną i ojczyzną. Ani Thora, ani Talmud nie zdołały jednak przykuć jego duszy; syn Mammroa przełożył nad nie Biblią w wydaniu genewskiém i pewnego pięknego dnia przeszedł na wiarę protestancką. Fanatyzmu w nim nie było, umiał pojmować religią w duchu wieku.
W salonach był bardzo przyjemny, udawał wielkiego pana i szczycił się wytwornym układem. Trzeba go było widzieć na balach dworskich, błyszczącego:od wstęg i złotych haftów, jak motylkował od jednéj damy od drugiéj, prawiąc wszystkim słodkie słówka i wyszukane komplementa. Zato z podwładnymi był cierpki, suchy i wymagający, obchodził się z nimi w sposób szorstki i despotyczny, zupełnie jak żyd bankier obchodzi się ze swymi komisantami.
Jako człowiek miał swoje słabostki, nieraz za kulisami bawiono się jego kosztem; wspierał sztuki piękne i opiekował się literaturą. Nieprzyjaciele zarzucali mu, że się zbogacił kosztem Francyi, ale on nie zważał na przycinki i epigramaty, gardząc ludźmi jak również ich sądem.
Ten niedowiarek miał jednak swoję religią: cesarstwo, i swoje bożyszcze: cesarza. Jeszcze przed 2-im grudnia bogaty bankier oddał część swojéj fortuny do rozporządzenia księcia prezydenta; był to krok bardzo ryzykowny i mógł go narazić na wielkie straty; tymczasem spekulacya mu się opłaciła, gdyż dzięki jéj był teraz pierwszym ministrem. W r. 1858 następujące godności i tytuły przywiązane były do jego osoby: „minister stanu i domu cesarskiego”, „sekretarz stanu cywilnego rodziny cesarskiéj”, „wice-prezes rady familijnéj, „senator, „kawaler wielkiego krzyża Legii honorowéj”, wielkiego krzyża orderów Lwa badeńskfego, Św. Maurycego, Łazarza i Ernesta Sasko-koburskiego” i t. d. i t. d. Jedném słowem na jego piersi jaśniała istna tęcza wstęg i krzyżów, a do kieszeni wpływało 250,000 fr. rocznéj pensyi.
A. jednak ten człowiek wiele dobrych rzeczy dokonał. Kiedy umarł w ostatnich łatach cesarstwa, zapomniany przez monarchę, dla którego ważył się na wszystko, niejeden nad nim zapłakał.




W gabinecie ministra.

Dziesiąta biła, kiedy hrabia Besnard wszedł do pawilonu Carrousel, gdzie mieszkał minister stanu. Był to piątek, dzień wyznaczony na audyencye; w przedpokoju cisnął się tłum różnorodny. Byli tam prefekci, sędziowie, członkowie instytutu, księża, artyści, dziennikarze, aktorzy, baletniczki; każdy przychodził z prośbą, każdy niespokojnie wyczekiwał chwili, kiedy zostanie przypuszczony przed oblicze potężnego ministra. Przed ławkami przechadzał się poważnie naczelnik woźnych, w stalowym łańcuchu na szyi, osobistość bardzo wspaniała i mająca niepoślednie znaczenie. Zatrzymywał się niekiedy i przemawiał surowo lub uprzejmie, stosownie do stanowiska petenta:
— Chwilę cierpliwości, panie prefekcie, Jego Ekscelencya przyjmie pana niezawodnie... Napróżno tracisz czas, kochany panie, widzisz co tu osób... Niech panna się zachowuje przyzwoicie, są tutaj duchowni...
Pan Besnard wymienił mu swoję godność i nazwisko: woźny zapisał je na karteczce i wyszedł. Za chwilę wrócił, wołając donośnym głosem:
— Pan radca stanu, hrabia Besnard!
Starzec udał się za nim, siląc się na obojętność, ale serce biło mu przyspieszoném tętnem. Przyszedł ostatni, a jednak powołują go pierwszego. Co to znaczy? czego chcą od niego?
W przepysznym gabinecie, obitym draperyami ciemnego aksamitu, minister siedział na fotelu przed biurkiem. Nie wstał nawet na przyjęcie gościa i, odpowiadając skinieniem ręki na jego ukłon, rzekł:
— Proszę, siadaj pan.
Hrabia Besnard, obrażony tém lekceważeniem, zajął miejsce i odezwał się sucho:
— Przychodzę na wezwanie Waszéj Ekscelencyi.
Minister milczał; mizerna jego twarz miała wyraz znudzony i niechętny, z przygasłych oczu nic nie można było wyczytać.
— Tak, wezwałem cię, mój biedny panie Besnard rzekł nakoniec — jakiż to okropny wypadek!
Te poufałe słowa, a zwłaszcza ton protekcyonalny, uraziły dawnego prokuratora. „Mój biedny panie”. Od kiedyż to ludzie litowali się nad nim? Podniósł dumnie głowę i odrzekł surowo:
— Wypadek jest w saméj rzeczy okropnym, ale takie wypadki coraz częściéj się zdarzają... Wybacz pan moję szczerość, ale rząd jest temu winien: nie umie czuwać i nie śmie karać.
Minister uśmiechnął się i odparł:
— Czy to ma być nauka? Możesz nam pan oszczędzić tego... O kim mówisz? Czy o wczorajszych złoczyńcach, czy o środowym zamachu? Ja mam na myśli innego winowajcę — Marcelego Besnard, pańskiego syna.
— Mego syna! A cóż on ma z tém spólnego?
— Pański syn usiłował zamordować cesarza — z przyciskiem oświadczył minister.
Hrabia Besnard zerwał się.
— Co pan mówiłeś? Nie rozumiem... To chyba jakiś żart karnawałowy... wprowadzono w błąd Waszę Ekscelencyą.
— W nocy z 12 na 13 stycznia, u księżnéj Carpegna, pański syn usiłował zamordować cesarza — zwolna wymówił minister.
Ojciec Marcelego padł na krzesło, ręce mu drżały, ból przeszywał serce.
— To być nie może! To być nie może! — powtarzał zdławionym głosem.
Minister nie zważał na to, że nieszczęsny starzec nadludzkie cierpi katusze, i mówił daléj chłodnym tonem:
— Owszem, to prawda. Czytaj pan jego zeznanie.
Hrabia Besnard odepchnął papiery, które mu podawano.
— Nie, to zbyteczne... On tego nie uczynił...
— Może go pan zapytasz? Każę go tu przyprowadzić.
Zadzwonił i zaraz wbiegł do gabinetu wymuskany młodzieniec, prywatny sekretarz ministra.
— Baronie Efraimie, niech tu przyprowadzą Marcelego Besnard... Nie potrzebuję zalecać ci najgłębszego milczenia, jest to ważna tajemnica stanu.
Ufryzowany młodzieniec, baron w Izraelu, skłonił się i wyszedł.
W gabinecie głuche zapanowało milczenie. Minister założył ręce na piersiach i czekał; hrabia Besnard siedział zgarbiony, opierając czoło na lasce. Złowrogą ciszę przerywało od czasu do czasu głębokie westchnienie starca.
Nakoniec odsunięto portyerę i w pokoju stanał Marceli w towarzystwie agenta. Powieki miał zaczerwienione od bezsenności, sińce na twarzy, ubiór w nieładzie, a na rękach ślady kajdan; wyglądał jak zbrodniarz, nad którym zaciężyła już dłoń sprawiedliwości. Na widok ojca, pochylonego pod brzemieniem wstydu i rozpaczy, Marceli zachwiał się i odwrócił oczy...
Z osłupienia wyrwał go głos hrabiego Besnard. Starzec wyprostował się, oblicze jego przybrało wyraz nieubłaganéj surowości.
— Musisz pan wiedzieć, o co jesteś oskarżony?
— Wiem tylko jedno: chciałem jego zabić — bez wahania odpowiedział Marceli.
— Zabić cesarza!
— Nie wiedziałem, że to cesarz... ale gdybym był nawet wiedział... — dodał ciszéj.
Urwał i, składając ręce, zawołał z rozpaczą:
— Ojcze! litości! Byłem szalony! Ja ją tak kochałem!
Starzec zaśmiał się cicho, straszliwie i schylił głowę na piersi... Z miasta dochodził stłumiony turkot powozów i górujący nad nim huk trąb i bębnów: oddział grenadyerów zaciągał wartę w Tuilleries.
Minister tymczasem przerzucał papiery i zabrał głos:
— Marceli Besnard, oskarżają cię, żeś miał zamiar zabić cesarza i urządziłeś na niego zasadzkę.
— To nieprawda.
— Radbym, żeby tak było... Nie zaprzeczysz jenak, że przez księżnę Carpegna zawiązałeś stosunki z mazzinistami; jeden ze złoczyńców aresztowanych dziś rano wyznał to. Widziano cię wchodzącego do ich jaskini w Montmatre, stróż dał twój rysopis. Zresztą gama księżna powiedziała: „On był moim spólnikiem.” To chyba dość jasne?... Musiałeś wiedzieć, kim rzeczywiście była księżna? Nie? Trudno temu uwierzyć... Jeden z mazzinistów, jéj przyjaciel, opowiedział nam życie téj kobiety: była dawniéj śpiewaczką uliczną w Londynie i nazywała się Eozyna Savelli...
Ministrowi przerwał okrzyk przerażenia: hrabia Besnard zerwał się, drżąc jak w febrze:
— Savelli! Ona się nazywa Savelli!
— Córka człowieka, którego przyjaciele nazywają...
Minister urwał nagle.
— Kończ pan! — donośnym głosem zawołał Besnard — nazywają go „męczennikiem dwukrotnie rozstrzelanym”... Tak, ten człowiek podwójną zniósł kaźnię — przezemnie!... O Boże! O sprawiedliwości wiekuista!... Boże! Boże!
Zasłonił twarz rękoma i padł na krzesło.
Minister zwrócił się do agenta.
— Odprowadź więźnia, ale nie oddalaj się.
Agent wyszedł z Marcelim.
Minister i hrabia Besnard znowu zostali sami.
Za oknami, na placu, muzyka gwardyi grała hymn królowéj Hortensyi. Naraz zagłuszyły ją okrzyki zapału: cesarz pokazał się na balkonie.
Minister wstał i, zbliżając się do hrabiego, rzekł:
— Czy słyszysz pan, z jaką radością lud wita cesarza? Cesarstwo jest silniejsze niż kiedykolwiek.
Patrzył przez chwilę na zgnębionego starca, a potém rzekł łagodnie, jakgdyby tknięty spólczuciem dla jego wielkiéj boleści.
— Odwagi, kochany hrabio! Cesarz cię lubi i ceni, a my wierzymy niezachwianie w twoję prawość.
„Kochany hrabio”. Co znaczyła ta uprzejmość?
— Rada Stanu zbierze się o trzeciéj na nadzwyczajne posiedzenie — zaczął znowu minister — przyjdziesz pan, nieprawdaż?
— Ja? — wyjąkał nieszczęśliwy ojciec — nie! Podaję się do dymisyi.
— Co za szaleństwo! Nie przyjmuję jej.
— Ojciec człowieka, który usiłował zamordować cesarza, nie może być doradcą cesarskim — odparł hrabia Brutus.
— Nie — przyjmiemy pańskiéj dymisyi, Francya potrzebuje twojéj światłéj rady. Proszę, przyjdź pan na posiedzenie, wszyscy ministrowie na niém będą. Mamy właśnie przedstawić panom nader ważne rozporządzenie: prawo bezpieczeństwa publicznego, ale byłoby rzeczą pożądaną, żeby Rada Stanu w adresie do cesarza sama domagała się tego środka represyjnego. Sprawiłoby to jaknajlepsze wrażenie i byłoby rękojmią jej wierności... Trzeba raz skończyć z wichrzycielami! Zażądajcie od nas, żebyśmy wyjęli z pod prawa wszystkich podejrzanych obywateli! Przyznaję, że to będzie nieprawnie, ale słusznie.
— Jakże może być coś słuszném, nie będąc prawném? — zarzucił Besnard.
— Wiem, wiem — z uśmiechem podchwycił minister — twój honor prawnika oburza się na te wyjątkowe rozporządzenia, rozumiem to i szanuję twoje skrupuły. Jestem pewny, że Ciało Prawodawcze z uniesieniem potwierdzi to, co mu przedstawimy, ale idzie nam o was, panowie radcy stanu. W ogóle nie jesteście zbyt ulegli i lubicie się buntować, niejeden się zapali, będzie krzyczał na teroryzm i wszystko popsuje... Jestem pewny, że pan będziesz głosował za nami, a nawet liczę na to, że poprzesz nas swoją wymową. Masz wielki wpływ na kolegów, podziwiają oni twoje surowe zasady, wierzą w twoję prawość i niewątpliwie przychylą się do twego zdania. Proszę, nie odmawiaj pan... Będziesz dziś przemawiał za nami...
Hrabia Brutus podniósł głowę.
— A moje sumienie?
Minister położył mu po przyjacielsku rękę na ramieniu.
— Twoje sumienie, kochany panie, zrozumie, że jesteś ojcem, że twój syn błaga o litość, a Francya rozkazuje.
Rumieniec oblał pożółkłe oblicze starca, oczy jego błysnęły oburzeniem, usta skrzywił uśmiech szyderczy. Pohamował się jednak i, powstając, rzekł pokornie:
— Moje sumienie poddaje się... Będę bronił waszego prawa.
Chwiejnym krokiem skierował się ku drzwiom, odprowadzony tym razem przez ministra.




Wspaniałomyślność ministra.

Po wyjściu hrabiego Besnard, minister rzucił się na fotel, a lisie jego oblicze, pogodne i uśmiechnięte przed chwilą, przybrało wyraz troski i niepokoju. Był bardzo wzburzony; świadczyło o tém nerwowe drganie rąk, brwi posępnie ściągnięte i krople potu, które wystąpiły mu na czoło. Zerwał się i zaczął spiesznie chodzić po pokoju, zatrzymując się niekiedy przed portretem kardynała Richelieugo. Chytre i okrutne zarazem rysy Armanda du Plessis musiały rozproszyć wątpliwości jego i skrupuły, gdyż uspokoił się i zająwszy zwykle swoje miejsce, zadzwonił na sekretarza.
— Niech tu przyjdzie pan Marceli Besnard; agenta można odesłać... Oto list do ministra spraw wewnętrznych. Sam go zanieś, baronie i oświadcz mu, że ja odpowiadam za wszystko, ale muszę mieć zupełną swobodę działania. Potrzebuję dwudziestu czterech godzin...
Sekretarz się oddalił, żeby spełnić dane polecenia. Minister został sam i znowu ogarnął go niepokój; ręce mu drżały, mizerne oblicze stało się jeszcze bledszém.
Drzwi otworzyły się z cicha, Marceli Besnard wszedł do gabinetu. Przez kilka chwil patrzyli na siebie w milczeniu: wzrok ministra był ostry i nieubłagany, oczy młodzieńca tchnęły smutkiem i obawą.
— Jesteś wolny — przemówił nakoniec minister z teatralnym gestem.
Zdziwienie i niedowierzanie odbiło się na twarzy Marcelego.
— Powtarzam ci, młodzieńcze, że jesteś wolny... Czyś mię zrozumiał?
Marceli milczał.
— Cóż teraz zamierzasz począć? — zagadnął minister.
— Co mi każą.
— Doskonale... Posłuchaj mnie. Działam na własną odpowiedzialność, jutro, pojutrze mogą cię uwięzić na nowo... Czy rozumiesz? Widzę, że nie, muszę więc jaśniéj się tłumaczyć... Syn dygnitarza cesarstwa nie może zasiąść na ławie oskarżonych... Jakież są twoje zamiary?
— Wyjadę z Francy i.
— Niedorzeczność!... Nie zrozumiałeś mnie, słuchaj więc. Nazywasz się wicehrabia Besnard, jesteś audytorem w Radzie Stanu, a twój ojciec posiada wysoki urząd. Twoja sprawa musi zostać w jakiś sposób umorzoną... Wyrażam się chyba dość jasno.
Umilkł, czekając na odpowiedź. Przez kilka chwil cisza panowała w pokoju, obaj mierzyli się oczyma; Marceli zbladł straszliwie, minister otarł zimny pot z czoła... Tymczasem czas upływał, już dochodzi dwunasta, o pierwszéj jest rada gabinetowa w Tuilleries.
— Ach! nie chcesz pan zrozumieć! — wybuchnął minister — myślałem, że jesteś bystrzejszy, a słyszałem, żeś odważny... Trzeba zniknąć.
Maleli drgnął i, podchodząc do niego, zapytał:
— Żądasz pan, żebym się zabił?
Nieruchome oblicze Ekscelencyi żadnego zdradziło wzruszenia.
— Tego nie mówiłem — odparł zwolna — po wiedziałem tylko: trzeba zniknąć.
Marceli zaśmiał się boleśnie.
— Dobrze, niech i tak będzie... Zrozumiałem.
Założył ręce na piersiach i zagadnął:
— A z księżną Carpegna co się stanie?
— Ta kobieta opuściła Francyą.
Marceli znowu się roześmiał.
— Łaska cesarska, rozumiem... Dobrze! Syn radcy stanu jest gotów umrzeć.
W téj chwili zegar wydzwonił dwunastą.
— Znikniesz pan bez rozgłosu — rzekł minister — żadnych pożegnań, żadnych scen rodzinnych, trzeba oszczędzać ojca... Południe! Panie wicehrabio, masz jeszcze dwadzieścia cztery godziny przed sobą.
Wstał na znak, że rozmowa już skończona.
— Mam twoje słowo — rzekł patetycznie — jesteś wolny.
Syn hrabiego Brutusa skłonił się i wyszedł.
Kiedy drzwi zamknęły się, minister, blady jak chusta, szepnął:
— Okrutne! ohydne może, ale w ten sposób oszczędzam hańby cesarstwu.




Przed obliczem Chrystusa.

Tłumy zapełniające przed chwilą plac Karuzelu rozproszyły się, skończyła się parada wojskowa i umilkły hałaśliwe dźwięki trąb i bębnów; w obszernym dziedzińcu Tuilleries stało tylko dwóch kirasyerów gwardyi, nieruchomych jak posągi. Wiatr dął od północy, niebo miało barwę stalowo błękitną, powietrze było ostre i mroźne.
Hrabia Besnard szedł ku pałacowi Rady Stanu jak człowiek senny, ale na rogu pawilonu Flory zatrzymał się nagle; świadomość wracała mu stopniowo. Tak, dziś miał przemawiać i bronić projektu ministrów, ażeby za cenę honoru ocalić życie syna, ale czas téj okrutnéj katuszy jeszcze nie nadszedł, ma trzy godziny przed sobą. Zawrócił gwałtownie i szedł w przeciwną stronę, wzdłuż zielonawych nurtów Sekwany. Od wczoraj nic nie jadł, ale nie czuł głodu i zimna; zdawało mu się, że płomienie rozsadzają mu czaszkę, co chwila ocierał pot z czoła. Głowa go bolała, lecz więcéj jeszcze serce. Ściskając pięści wołał: „Nędznik!”, w téj saméj chwili litość brała górę i usta z boleścią, szeptały: „Biedny!”
Srebrzysty głos dzwonów wyrwał go z osłupienia. Podniósł głowę i ujrzał przed sobą katedrę Notre Dame, rysującą się ciemnemi liniami na tle nieba. Hrabia Besnard doznał jakgdyby wyrzutu sumienia; cierpiał, ale nie szukał pociechy w modlitwie. „Sancta Maria, ora pro nobis.” — śpiewały wszystkie dzwony Paryża, zdawało się, że rozmodlona dusza tego wielkiego miasta wznosi się ku niebu; zgnębiony starzec poszedł za tém wezwaniem...
O, Bogarodzico, Pocieszycielko nieszczęśliwych, jakże słodko jest wypłakać się przed Tobą!
Hrabia Besnard chwiejnym krokiem wszedł pod sklepienie katedry; w téj godzinie świątynia była niemal pusta. Przez gotyckie okna wpadały tęczowe promienie słońca, mieniąc się różnobarwnemi smugami na marmurach posadzki; umilkły organy, odeszli księża i głęboka cisza zaległa olbrzymie nawy. Był to prawdziwie w téj chwili dom Boży, przybytek Najwyższéj Istoty.
Jedna z krat, zamykających wejście do bocznej kaplicy, była niedomknięta; starzec otworzył ją i usiadł na krześle, przed ołtarzem; tu przynajmniéj nikt mu przeszkadzać nie będzie. Wśród mroku nie zauważył, że na bocznéj ścianie wisiał olbrzymi krucyfiks, dzieło jednego z tych średniowiecznych artystów, którzy umieli tchnąć w zimny kamień lub drzewo silną wiarę, mistyczny zapał i gorącą miłość ożywiającego ich ducha. Był to utwór zarazem niezdarny i wzniosły. Rzeźbiarz wybrał chwilę, kiedy Syn Boży, który przez boleść stał się człowiekiem, wydaje okrzyk ludzkiej rozpaczy: „Lamma sabachtani!.. Czemuś mię opuści!!,..” Nogi i ręce były konwulsyjnie powykręcane, z czoła rozdartego cierniami kapały krople krwi do łez podobne, wynędzniała pierś dyszała ostatniém tchnieniem... Chrystus spuścił głowę na ramię, na obliczu jego odbijały się męki konania, otwarte usta wykrzywił kurcz śmiertelny... jeszcze chwila, a duch Bożki uleci z udręczonego, ciała, powieje nad Kalwaryą i Jerozolimą, nad ziemią i światem! Consumatum est...
W bladém świetle zimowém ten krucyfiks był zaiste straszny.
Hrabia Besnard nic nie widział, głowę miał na piersi spuszczoną; nawet dusza jego popadła w stan odrętwienia.
Odgłos kroków wyrwał go z tego stanu. W północnéj nawie odprawiano Mszę żałobną, przy katafalku stanęli właśnie śpiewacy. Starzec nie widział smutnego obrzędu, ale go odgadywał: jeden nieszczęśliwy mniéj na świecie... Przypomniał sobie, że przyszedł się modlić i ukląkł na stopniach ołtarza, ale dusza jego nie mogła wznieść się ku niebu, choć usta machinalnie szeptały: „Pater noster... fiat voluntas Tua...”
W téj chwili pod sklepieniem katedry rozbrzmiały dźwięki hymnu „Dies irae, dies illa”... O dniu gniewu, dniu okrutny, kiedy chorągiew krzyża zabłyśnie, a cały świat w proch się rozsypie!...
Szczególne złudzenie ogarnęło hrabiego Brutusa: zdawało mu się, że jest na własnym pogrzebie, że stoi przed sądem Bozkim i broni swojéj sprawy...
Tymczasem słowa hymnu skarżyły się strwożone: „I cóż powiem, nieszczęsny? Jakoż się obronię w téj godzinie, kiedy nawet sprawiedliwy drżeć będzie o siebie?”
On na to odpowiadał:
— Panie! strzegłem zawsze Twoich przykazań, zachowywałem posty i martwiłem ciało. Codzień słucham Mszy świętéj i kilka razy do roku przyjmuję Przenajświętsze Ciało i Krew Twoję. Dlaczego tak srogo chłoszczesz sługę Twego?... Zawsze szedłem za głosem mego sumienia, nigdy nie zajmowałem się osobą. zbrodniarza lecz jego przestępstwem. Raz, kiedy miałem wystąpić przeciw bogatemu zabójcy, rodzina jego ofiarowała mi znaczną sumę, jeżeli znajdę okoliczności łagodzące. Odmówiłem i głowa zabójcy spadła... Innym razem, kiedy ścigałem sądownie bankiera fałszerza, krewny jego, minister, zażądał umorzenia sprawy. Nie chciałem, i fałszerz poszedł na galery... Nie byłem ani chciwy, ani przedajny, dlaczego chłoszczesz tak srogo uczciwego człowieka?.
Nagle wzdrygnął się; jakiś głos szyderczy przemówił w nim, czy poza nim:
— A Sayelli?
Hrabia Besnard odwrócił się i ujrzał przed sobą Chrystusa na krzyżu... Syn Boży patrzył na niego surowo, zdawało się, że to otwarte jego usta przemówiły przed chwilą...
Starzec patrzył osłupiały, strwożony i rzucił się twarzą na ziemię. Modlitwa przepełniała teraz jego serce, podobna do lawy ognistéj; bielmo spadło nakoniec z jego oczu.
— O tak, Tyś jest Sprawiedliwością wiekuistą, Tyś Bogiem prawdy, który brzydzi się pobielanemi grobami i sumieniem Faryzeuszów!... Savelli! Krew jego zbryzgała moje szaty sędziowskie, moje ręce uczciwego człowieka, całe moje jestestwo, dusi mnie zatapia!... Sayelli! Dostałem nagrodę za to morderstwo i teraz jeszcze korzystam z jego owoców... Sayelli! niezbadane są wyroki Twoje, nieubłaganą sprawiedliwość! Córka tego człowieka gubi mego syna, ona się stała narzędziem Twojéj pomsty! O Boże! Boże! Boże!
Podniósł głowę i wyciągając ręce ku Chrystusowi, wijącemu się w męczarniach konania, zawołał:
— Chłoszczesz mnie, Panie! Ach! słusznie czynisz, gdyż nędzném jest moje serce. Przed chwilą nowy popełniłem występek: zaprzedałem moje sumienie. Przyrzekłem ministrowi-kusicielowi, że popierać będę prawo, które wyda w ich ręce setki niewinnych i potoki łez wyciśnie nieszczęśliwym rodzicom... Co mam teraz czynić?
Patrzył i zdawało mu się, że usta Chrystusa uśmiechają się teraz łagodnie... Ukrzyżowany podniósł głowę i przemówił:
— Pełń swój obowiązek!
— A mój syn, moje dziecko? — załkała uciśniona dusza ojcowska.
— Spełnij swój obowiązek dla odkupienia grzechu; spełnij go, ażebym mógł ci dać pocałunek pokoju.




Rada Stanu.

Dochodziła już trzecia, kiedy hrabia Besnard powstał z kolan i, opuściwszy Notre Dame, kazał się wieść do pałacu Orsay. W sali wielkiéj rady było pełno, każdy zajmował już swoje miejsce, począwszy od ministra a skończywszy na audytorze.
Ta sala już nie istnieje, zniszczyła ją komuna, ale wówczas była to wspaniała komnata, wsparta na białych, marmurowych kolumnach, mogąca pomieścić dwieście osób. Wśród licznych obrazów, zdobiących ściany, odznaczało się jedno szczególniéj płótno, pędzla Flandrin’a: Napoleon prawodawca. Cesarz stał na stopniach tronu, z wieńcem laurowym na głowie, w purpurowym płaszczu, zasianym pszczołami, a we wzniesionych rękach trzymał swój kodeks. Obok wisiały portrety jego pomocników: Combacérésa, Portalisa, Troncheta i innych; doradcy pierwszego i drugiego Bonapartego patrzyli sobie w oczy.
Posiedzenie jeszcze się nie zaczęło; rozmawiano tymczasem, szmer głosów napełniał wielką salę. Starsi sep tali między sobą, smutnie potrząsając głowami, młodsi rozprawiali głośniéj, ale po wszystkich znać było niezwykłe wzburzenie. Nowe prawo, które dziś miano przedstawić, przejmowało ich niepokojem i obawą; przytaczano słowa ministra: „Trzeba raz okiełznać dzikiego zwierza”. Kogo miał on na myśli: czy Francyą, którą chciano skrępować, czy też rewolucyą?
Prezes wszedł na estradę i oznajmiwszy, że posiedzenie otwarte, pierwszy zabrał głos. Pan Baroche, dawny prokurator Paryża, był bardzo dobrym mówcą, wyglądał nader uroczyście ze swemi siwemi fawoiytami i wspaniałą łysiną. Umiał on mówić o wszystkiém z jednakowym zapałem i tym razem więc rzucał gromy potępienia, wylewał potoki słów wzruszających, zaklinał kolegów żeby przyłączyli swój głos do wyrazu oburzenia całego kraju... Rada stanu miała wysłać do cesarza adres, który powinien tchnąć miłością i oburzeniem, zadać gwałt wspaniałomyślnéj duszy monarchy i zażądać od niego prawa, któreby z całą, surowością ścigało przestępców politycznych oraz ich spólników.
Zkolei przemawiał minister sprawiedliwości; ale me bawił się on w kwieciste zwroty lecz poprzestał na rozbiorze dziesięciu artykułów nowego prawa. Było to prawo niegodziwe.
Wszyscy, którzy siedm lat temu walczyli przeciw Napoleonowi, mieli być oddani pod dozór, na łaskę i niełaskę prefektów, słowem wyjęci z pod prawa. Proste rozporządzenie ministra wystarczało, ażeby ich wygnać z kraju, lub zesłać do Nowéj Kaledonii. I znowu dla tysięcy ludzi rozpoczęłoby się życie tułacze, znowu miały się zaludnić cmentarze Lombessy.
Lodowatém milczeniem przyjęto mowę ministra, wkrótce jednak szmer oburzenia przebiegł salę. Chcą zmusić Radę do przyjęcia tego ohydnego prawa! Tak być nie powinno! Nie można się zgodzić na ten akt zemsty!... Nikt jednak nie śmiał głośno wystąpić — czekano.
Minister stanu pochylił się do prezesa i szepnął mu kilka słów na ucho.
— Panowie, czy kto żąda głosu? — zapytał prezes.
Nastała cisza, a wśród niéj zabrzmiało donośnie:
— Ja!
Hrabia Brutus Besnard podniósł się z krzesła.




„Pocałunek pokoju.”

Starzec przybył do sali na kilka chwil przed rozpoczęciem obrad i, nie witając się z kolegami, zajął zwykłe swoje miejsce w trzecim rzędzie. Siedział nieruchomy z przymkniętemi oczyma i rękami założonemi na piersiach; wszyscy myśleli, że drzemie... Wiedziano, że jest dziwakiem, że trawi go smutek i choroba więc szanowano jego odosobnienie.
On jednak czuwał, wszystko widział i słyszał wszystko... Przed oczyma duszy stanęło mu piękne, ciemnowłose chłopię, jego Marceli, pochylony nad Ewangelii}, z któréj wraz z siostrą uczył się czytać i modlić... „Ten wyraz, to słodkie imię Jezus” — mówił ojciec. — „Ten sam, ojcze, który wołał do siebie małe dzieci?” — pytało chłopię swoim srebrnym głosikiem. — Tak, synku, ten sam, co dobrym dzieciom i rodzicom pozwala żyć razem w niebie.” — „A więc to jest niebo, ojcze?”... — Czas szybko upływał, z dziecka wyrósł piękny, słuszny młodzieniec, który klękając przed starcem, mówił: „Pobłogosław mi, ojcze, gdyż idę się bić za ciebie.” — Potém brzmiało mu w uszach rozpaczliwe łkanie i krzyk: „Przebacz, ojcze, byłem szalony, ja ją tak kochałem!” „Ojcze! zawsze ten sam wyraz, tak w smutku jak w radości, zawsze, zawsze: „Ojcze!”... — O drogie, nieszczęśliwe dziecię!
Po wyschłych licach starca spłynęły zwolna dwie łzy...
Naraz prezes zaczął mówić. Hrabia Besnard ocknął się z zadumy i słuchał z natężoną uwagą, a kiedy zapytano, czy kto żąda głosu, zawołał: „Ja!” Szmer powstał w sali, wszyscy ze zdumieniem zwrócili się ku niemu. Podniósł się z trudnością, zgarbiony i drżący. Mówił z początku dość cicho, ale stopniowo głos jego potężniał, dochodził do najdalszych zakątków sali.
— Zwołano nas na posiedzenie nadzwyczajne i oto jesteśmy wszyscy. Czegóż od nas żądają? Czy bezwzględnego uwielbienia, czy bezstronnego zdania? Poklasku czy rady? „Najprzód się zgódźcie, potém rozprawiać będziecie, ” — przed chwilą ośmielił się powiedzieć pan prezes. Zdanie bardzo nieroztropne, które zostało potępione milczeniem; ale nam milczenie nie przystoi: jesteśmy doradcami cesarstwa, musimy bronić jego czci i sławy, głos nasz powinien dojść do stopni tronu. Uległość byłaby tu występkiem; honor wymaga, żebyśmy spełnili nasz obowiązek. Spełnimy go, panowie!
Ministrowie zaczęli szeptać między sobą, a hrabia Besnard mówił daléj:
— Chcą, żebyśmy głosowali za prawem bezpieczeństwa ogólnego; mówią nam: Francy a jest chora, trzeba jéj krwi upuścić, gangrena ją toczy, tnijmy więc bez miłosierdzia w żywém jéj ciele... Tak samo utrzymywał Robespierre...
— Proszę nam oszczędzić tych porównań — przerwał mu prezes.
Hrabia Besnard ogarnął go pogardliwém spojrzeniem i mówił daléj:
— Nie dziwię się, że to nazwisko niemile brzmi w waszych uszach, poszukamy więc innych... O ile uważam, wzięliście za wzór prawa wyjątkowe, które, zamiast czynów sprawiedliwości, nakazywały zemstę. Tak czynili Stuarci w r. 1640 — już ich niema; tak czynili Burboni w r. 1815 — i tych niema. Krew wylana niewinnie to posiew, z którego wyrasta nienawiść, to głos wołający o pomstę do Boga. Pryune został przykuty do pręgierza i oto niebawem jego sędzia wstępuje na rusztowanie. Michał Ney pada przeszyty kulami, oto w kilka lat późniéj Louvel staje się narzędziem kary. Kto wyciskał łzy z oczu ludzi niewinnych, sam zapłakać musi... Patiens quia aeternus... A my, panowie, czy zawsze byliśmy sprawiedliwymi? Czyśmy nie nadużyli zwycięztwa i siły? Czyśmy mieli litość dla zwyciężonych? Przypomnijmy sobie, przypomnijmy!...
— Przypomnij pan sobie własne swoje czyny! — zawołał jakiś głos zuchwały.
Minister stanu wstał i przez chwilę mierzył się z hrabią Besnard oczyma.
— Moje czyny? — zaczął zwolna ten ostatni — o, pamiętam je... pamiętam... Od lat siedmiu wiem, co to są wyrzuty sumienia...
— Kto doznaje takich wyrzutów, najlepiéj uczyni, jeżeli się usunie — szorstko rzekł minister.
Starzec wyprostował się i zawołał donośnym głosem:
— Chcesz mojéj dymisyi, panie ministrze? Otóż nie będziesz jéj miał. Dajcie mi ją, jeżeli będziecie śmieli... Niegdyś, z téj saméj sali, Napoleon wypędził także uczciwego człowieka, Portalis’a, swego radcę stanu. Wyszedł, uchylając czoła przed tym, który dzierżył sztandar francuzki pod Arcole, ale ja wobec zniewagi z ust twoich, panie ministrze, zostaję i podnoszę głowę, żeby zawołać do was, koledzy. Odrzućcie to prawo, gdyż jest niegodziwe, nikczemne!
Hałas powstał w sali, ministrowie przerywali mówcy, wzburzenie zapanowało między radcami: nigdy jeszcze nie słyszano tu słów równie gwałtownych.
— Czyś pan już skończył — zawołał-prezes zgorszony skandalem.
Hrabia Besnard siedział na krześle dysząc ciężko. Ręce miał zwieszone bezwładnie, usta mu drgały z bólu, zimne krople potu wystąpiły na czoło. Oprzytomniał jednak na głos prezesa i, zbierając ostatek sił, powstał z trudnością:
— Jeszcze nie skończyłem, panowie, ale teraz zwracam się ku mojemu monarsze i błagam go, żeby miał litość nad sobą i nad swoim synem. Historya nas uczy, że w rodzinach królewskich dzieci najczęściéj pokutują za winy rodziców. Przypomnijcie sobie ostatnich Walezyuszów, potomków Katarzyny Medycejskiéj: wszyscy giną w obłędzie lub pod nożem mordercy; a nieszczęsny syn Ludwika XVI, biedny mały Kapet, czyż nie pada ofiarą za grzechy swoich dziadów?... Litości dla naszego księcia cesarskiego, dla téj wątłéj kolebki, w któréj tyle spoczywa miłości i nadziei! Przecież ten syn Francyi i naszém jest dziecięciem! O! niech nad jego głową nie zawiśnie klątwa Wszechmocnego! On niewinny, nie każcie mu odpowiadać za cudze grzechy i błędy!... Niech...
Starzec krzyknął nagle, zachwiał się i runął na ziemię. Krew rzuciła mu się ustami.
— Lekarza! Lekarza! — wołali wszyscy.
Radca Boudois pochylił się nad ciałem i rozdarłszy ubranie, przyłożył rękę do serca.
— Pęknięcie żyły! — rzekł przerażony.
Brutus dyszał, ale chrapliwy oddech cichnął z każdą chwilą; życie odbiegało, tylko usta raz jeszcze się poruszyły, szepcząc:
— Marceli... i ty także... biedne... dziecię...
Jedno jeszcze westchnienie i głowa bezwładnie opadła na piersi.
Ukrzyżowany Odkupiciel świata nie zawiódł go: otrzymał pocałunek pokoju.




Tamta.

Marya-Anna tymczasem daremnie wyglądała ojca. Chcąc skrócić chwile oczekiwania, zasiadła do fortepianu i grała; strapiona jéj dusza na skrzydłach pieśni ulatywała w krainę marzeń. Nagle przerwała: Marceli wszedł do pokoju.
— Ty? — zawołała — ty?... Nakoniec!
— Czy ojciec już wrócił? — zapytał Marceli.
Patrzyła na niego bystro, przerażona ponurym wyrazem twarzy.
— Dziś rano został wezwany do ministra stanu. odrzekła wreszcie — a potém miał iść na zebranie Rady. Jest tam nadzwyczajne posiedzenie, zapewne z powodu wczorajszych wypadków. Wiesz, zamach na cesarza?
— Wiem — odparł niecierpliwie — poczekam na niego.
Rzucił się na fotel i oparł głowę na ręku. Marya-Anna nie spuszczała z niego oczu, ale zbliżyć się nie śmiała. On pierwszy przerwał milczenie: mówił łagodnie, ale głos jego brzmiał uroczyście.
— Na rozkaz rządu wyjeżdżam dziś na długo, siostrzyczko. Przyszedłem prosić ojca o przebaczenie za wszystko co przezemnie wycierpiał; pragnę mieć jego błogosławieństwo na tę daleką drogę... I ty także, moja mała — dodał z przymuszonym uśmiechem — jeżeli cię kiedy obraziłem lub zmartwiłem, święta moja siostrzyczko, przebacz mi, przebacz nieszczęśliwemu.
Rzuciła mu się na szyję.
— Marceli! Marceli! Ty ukrywasz przed nami jakieś nieszczęście, tyś powziął jakiś szalony zamiar... O, Boże! chce tak uczynić jak dziadek, chcesz odebrać sobie życie dla miłości kobiety!
Młodzieniec odsunął siostrę i, zaciskając pięści, zawołał:
— Nie znam już téj kobiety!
Siostra rzuciła mu się do kolan.
— Czy to być może? Bogu Najwyższemu niech będą dzięki!... Ale w takim razie po co odjeżdżasz? Zostań, zaklinam cię! Taką otoczymy cię miłością, że wkrótce zabliźnią się rany twego serca... Zostań, miéj litość nademną! Ja tyle wycierpiałam przez ciebie, tyle łez nad tobą wylałam... Tyś moim bratem, Marceli, jedna krew płynie w naszych żyłach. O! ale ja się nie równam z tobą: tyś piękny, a ja jestem brzydka i kaleka... Umiem tylko śpiewać, ale ty nigdy nie słuchasz mego głosu... Pamiętasz chwile, któreśmy spędzili razem w Audierne? Gdy umrę, chcę żeby mi nad grobem zaśpiewano tę smutną pieśń bretońską...
Mówiła szybko, urywanemi słowy, bez związku, śmiejąc się i płacząc naprzemian. On nie słuchał, lecz, gładząc jéj włosy, myślał o tamtéj kobiecie.
Drzwi skrzypnęły i stara Filomena wsunęła się do pokoju.
— Jakaś pani chce się widzieć z panienką. Jest zapłakana i wygląda na waryatkę. Powiada, że będzie czekała, dopóki pan hrabia nie wróci.
Podała jéj bilet. Marya-Anna zbladła.
— Nie wpuszczać tu téj kobiety! — zawołała.
W téj saméj chwili do pokoju wpadła księżna Carpegna.
Na widok Marcelego krzyknęła radośnie:
— On! On! wolny! Nie zabili go!
Młodzieniec odepchnął ją ze wstrętem. Zmienione jego oblicze tchnęło wściekłością, słowa więzły w gardle.
— Czego chcesz tutaj? — wyjąkał nakoniec.
Cofnęła się przerażona, ale po chwili oprzytomniała i, zbliżając się do niego, rzekła pieszczotliwie:
— Chcę cię zabrać z sobą, najdroższy.
Zaśmiał się dziko.
— Dosyć téj komedyi! — zawołał pogardliwie — precz ztąd!
— Nie! Nie odejdę.
— Maryo-Anno — rzekł Marceli — muszę pomówić z tą kobietą. Zostaw nas samych, siostrzyczko.
Dziewczę nie ruszyło się z miejsca, przeszywając Rozynę wzrokiem pełnym nienawiści. Jakże piękną była kobieta, która ukradła serce jéj brata!
— Idź, siostrzyczko, proszę cię — nalegał Marceli — nie możesz być obecną téj rozmowie.
Widząc, że go nie słucha, wziął ją łagodnie za rękę i wyprowadził z pokoju. Poszła za nim posłuszna.
— Teraz rozmówimy się z sobą! — zawołał młodzieniec, stając przed księżną Carpegna — pocoś tu przyszła?
Ona najspokojniéj odpinała swój płaszcz podróżny.
— Powiedziałam ci już: ponieważ jesteś wolny, chcę cię zabrać z sobą.
Uśmiechała się do niego, jak gdyby nic nie zaszło między nimi. Podniósł już rękę, żeby ją uderzyć, ale się pohamował.
— Nędznico! — syknął.
Wobec téj zniewagi drgnęła i zaczerwieniła się.
— I ty możesz tak do mnie przemawiać — rzekła z łagodnym wyrzutem.
Czarowała go znowu słodkim dźwiękiem głosu, upajała pieszczotliwém spojrzeniem.
— Jedźmy, najdroższy — mówiła, podnosząc się — wczoraj agenci policyjni odwieźli mię do granicy belgijskiéj, nie wolno mi wracać do Francyi. Ja jednak przyjechałam, ale się boję... Pomyśl tylko, gdyby nas znów wyśledzili!... Spieszmy się, mój jedyny.
Podeszła ku niemu, żeby go ująć za rękę. On milczał, ale z oczu jego sypały się iskry gniewu.
— Precz ztąd! — wybuchnął — czy nie widzisz, że jestem gotów cię zabić?
Ruszyła ramionami i, siadając na fotelu, rzekła spokojnie:
— Prawisz niedorzeczności, mój drogi... Teraz właśnie będziemy wolni i szczęśliwi...
Marceli osłupiał.
— Nędznico!
Ona i tym razem nie obraziła się za obelgę.
— Możesz mię nazywać jak ci się podoba, ja wiem tylko, że cię kocham i chcę być zawsze z tobą, słyszysz? zawsze... Nie groź mi, ja się nie boję; nie śmiéj się tak strasznie, bo mi sprawiasz przykrość.
Marceli śmiał się jak potępieniec. Ach! jakże gardził sobą w téj chwili, że nie pochwycił téj kobiety za ramiona i nie wyrzucił jéj ze swego domu.
— Brawo! — zawołał urągliwie — wybornie odgrywasz swoję rolę... Wczoraj dramat, dziś sielanka... Rozyna Savelli jest do wszystkiego.
Księżna Carpegna zerwała się i skoczyła ku Marcelemu.
— Tak! — krzyknęła — nazywam się Savelli i chlubię się tém imieniem. Należało ono do mego ojca, bohatera i męczennika, ktorego twój ojciec zamordował. Przysięgłam, że się zemszczę...
— Nikczemna!
— Powiedz: nieszczęśliwa!... Widmo mego ojca dniem i nocą stało mi przed oczyma, wskazując pierś skrawioną, przeszytą kulami... Marzyłam o tém, żeby syna hrabiego Besnard uzbroić przeciw Bonapartemu i odrazu zemścić się na nich obu... Nie mogłam. Pokochałam cię, więc nie mogłam...
Głos jéj tchnął najwyższą miłością, oczy błyszczały jak gwiazdy, lica zaróżowiły się; Rozyna Savelli była w téj chwili cudownie piękną.
Marceli czuł, że gniew go opuszcza, a miejsce oburzenia zajmuje litość.
— Wiem teraz wszystko i ubóstwiam cię — mówiła daléj z uniesieniem — Mariano mi powiedział, w jaką nikczemną zasadzkę wciągnął cię ten obrzydły Carpegna... To nie ja! to nie ja! przysięgam ci... A ty uwierzyłeś, biedaku, myślałeś, że to Rozyna przysyła ci kwiaty, i pobiegłeś natychmiast... Wiem, że mię kochasz i ginę ze szczęścia... Myślałam, że jesteś w więzieniu i przyszłam tu rzucić się do nóg twego ojca i błagać go. Rozyna Savelli u nóg mordercy swego ojca! To byłoby ohydne, ale jesteś mi droższy nad wszystko. Ja byłabym cię ocaliła, a gdyby mi się nie powiodło, byłabym poszła z tobą na galery, byłabym się otruła u stóp twego rusztowania... Kocham cię, kocham!
Pochwyciła go za ręce i chciała pociągnąć z sobą.
— Jedźmy! — wołała — uciekajmy!
On ją odepchnął.
— Wracaj sama do Brukselli, ja tu zostać muszę... Jestem skazany.
— Skazany? Co za szaleństwo! przecież jesteś wolny?
— Jutro o tym czasie już żyć nie będę.
Padła przed nim na kolana.
— Ach! mój Boże, teraz rozumiem... Ministrowie Bonapartego wymogli to na tobie... Nędznicy!... Ale ty ich nie usłuchasz? Nie odpychaj mię... Przebacz! przebacz! Przezemnie umierasz... to ja ciebie zabijam...
Zalewała się łzami i łkając, czepiała się jego kolan.
Marceli nagle pochwycił ją oburącz, podniósł z ziemi , przyciskając do serca, zawołał:
— Kocham cię... Umrzyjmy razem...
Mrok zimowy ogarniał pokój, w którym stali kochankowie. Marceli nagle uwolnił się z jéj objęć, ukląkł przed fotelem ojca i w krótkiéj modlitwie przesłał mu ostatnie pożegnanie.
W téj saméj chwili hrabia Besnard konał w sali obrad i stygnącemi usty przyzywał swego dziecka.
Młodzieniec podał rękę księżnie i oboje wyszli.




Przypływ morza.

W chatach budziło się życie, w kościołach dzwoniono na Anioł Pański... W murze, otaczającym park Sasseville, odemknięto furtkę, i dwie postacie wysunęły się z poza mój, dążąc ku morzu. Marceli był spokojny i milczący; Rozyna ciągle mówiła, jak gdyby chciała się ogłuszyć.
— Dobrześ uczynił, mój jedyny, żeś wybrał morze na spólną naszę mogiłę. Tam już nikt nas nie rozłączy, nikt!
On przyspieszał kroku, walcząc z wichrem, którv rzucał im w twarz pianę.
Rozyna wzdrygnęła się.
— Ach! jakże zimno! — szepnęła.
Ryk burzy uciszał się niekiedy, a wówczas rozlegało się niby łkanie, niby skarga żałosna morza, chłostanego przez wicher.
— Słyszysz? — zawołała kobieta — ono nas przyzywa.
Schyliła się, podniosła kamień i cisnęła go w tajemniczą, otchłań.
Tymczasem fale jęczały i szamotały się jak człowiek wijący się na łożu tortury. Mgła rozproszyła się wreszcie i oczom ich ukazał się straszny obraz.
Wprost ku nim pędziły olbrzymie fale zielonawéj wody, upstrzone białemi smugami piany, podobne do paszczy potworów; zbliżały się coraz bardziéj, wyciągając mokre ramiona. Zalały już wierzchołki Catelet i wiodły nad niemi bój zawzięty, ścierając się z sobą, niby potężni zapaśnicy. Ziemia w około drżała od huku rozszalałych żywiołów... Jeszcze chwila, a przepaść pochłonie dwie żywe ofiary, które rzucają się same w jéj objęcia.
Rozyna zdrętwiała z trwogi, zęby jéj szczękały, twarz stała się trupio bladą.
— Zimno ci? — łagodnie zapytał Marceli.
— Boję się... boję — powtarzała.
Nagle rzuciła się w tył i zaczęła biedź w stronę lądu. Marceli jednym skokiem był przy niej.
— Odwagi Rozyno, to potrwa tylko chwilę...
— Nie chcę! nie chcę! — jęczała.
Dogonił ją i pochwycił.
— Musisz zostać ze mną!
Ujął ją za ręce i rzucił, na piasek. Wyrywała się i broniła, wzywając ratunku.
— Na pomoc! na pomoc!... Nie masz prawa skazywać mię na śmierć wbrew mojéj woli... Nie kocham cię! nie kochałam cię nigdy!
Marceli Besnard puścił ją nagle i zdumionemi oczyma wpatrzył się w przestrzeń!
— Ojcze! szepnął i padł na kolana.
Rozyna zerwała się i zaczęła biedź ku lądowi; On już nie gonił, nawet nie widział.
— Ojcze! ojcze! — powtarzał wciąż, jakby wsenném marzeniu.
Postać kobiety zniknęła niebawem w mgle porannéj.
Syn hrabiego Besnard skrzyżował ręce na piersiach i czekał spokojnie śmierci. Mogiła z każdą chwilą zbliżała się ku niemu.
Cóż on takiego ujrzał, żeby zapomnieć o kobiecie i przebaczyć jéj wszystko? Może światło nadziemskie, które olśniewa wzrok umierającego, rozjaśniło mu tajemnicę odkupienia win rodzicielskich przez cierpienie dzieci?... Może ujrzał ojca, który czekał na syna, żeby go przyjąć i pocieszyć...

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.