Powojenni/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Edward Zebrzydowski wstał bardzo rano i wyszedł z domu bez śniadania. Powałęsał się po parku sennie, gdyż nie czuł się wypoczętym. Znudził go park, wyszedł na pole i błądził bez celu, po pustych drogach i miedzach znudzony, ziewający. Nie interesowały go ładnie zazielenione oziminy, które już teraz w listopadzie zapowiadały obfity plon na rok przyszły. Zdaleka ujrzał pługi orzące pod jarzyną. Kilka par koni doborowych ciągnęło błyszczące lechy, skiby tłustej ziemi odwalały się posłusznie, cięte dwuskibowcami. W dalszej perspektywie to samo, znowu oracze na innem polu, a nad nimi rozkrakane stada wron, rzucające się chciwie na żer z wyrzuconych przez ziemię pędraków. Cisza na polach była jesienna, przerywana głosami wron i od czasu do czasu wołaniem forali na konie.
Zebrzydowski mijał piękny łan rzepaku, równego jak dywan pluszowy, zielonego jak szmaragd. Hen, daleko rozciągał się ten zielony kobierzec, nęcący oczy wiosenną barwą, ale Zebrzydowskiego nie ucieszył. Właściciel Pochlebów wzruszał ramionami i zżymał się na otaczające go widoki zamożności gospodarczej.
— Co mi tam rzepak, albo łany ozimin! — myślał z goryczą. — Pochleby!... Boże zmiłuj się! Sześćdziesiąt włók, to mi dopiero fortuna dla Zebrzydowskiego!... Co ja będę robił na tych sześćdziesięciu włókach? Co za ironja, żeby mi akurat tylko Pochleby zostały, na urągowisko, czy ki djabeł?... — gniewał się w duchu były pan na Derbyszczach i Hłowatynie...
War Zebrzydowski trzepnął szpicrutą po gałęziach stojącej przy drodze werzby, aż grad liści pożółkłych spadł obficie z suchym szelestem, obsypując mu ramiona. Edward wstrząsnął się. Ten łaskotliwy dotyk jesiennych liści wydał mu się garścią piasku rzuconego w oczy przez jego zły los.
Zaklął przez zęby i szedł w głąb pól, patrząc dokoła biernym wzrokiem. Rozmyślał: Miał trzydzieści dwa lata, czuł się w pełni sił żywotnych, pragnień, fantazji, a oto obuch wojny zmiażdżył doszczętnie główny skarbiec jego fortuny, jej serce. Derbyszcze, Hłowatyn, dwa olbrzymie klucze na kresach, które od dzieciństwa były źródłem jego zbytków i bez których nie rozumiał siebie, tak samo, jak nie pojmowałby siebie z innem nazwiskiem. On mógł nazywać się tylko Zebrzydowskim! Zebrzydowski na Derbyszczach i Hłowatynie, to już było wystarczające, by iść przez życie z podniesioną głową i rządzić się własną fantazją... A teraz?... Zebrzydowski na Pochlebach?... Ach, nawet nie można używać takiego terminu, by nie narazić się na śmieszność... Najwyżej może być Zebrzydowski z Pochlebów, tak samo, jak każdy Dziubdziński z Kopytków, albo Kapuściński z Dziurek... Pochleby mogły być dla Zebrzydowskiego małą kieszonką na drobne, lecz nigdy jego kasą główną i jedyną. War nie umiał sobie z tego zdać sprawy... powtarzał to sobie codziennie od czasu jak wrócił z frontu, po inwazji bolszewickiej, od czasu, gdy Derbyszcze i Hłowatyn zostały poza linją demarkacyjną, zdewastowane i stracone dla niego. Czasem zdawało mu się, że to sen piekielny, zła mara jakaś, która się rozwieje, ukazując dawną rzeczywistość i świetność. Ale mara się nie rozwiała, to nie był sen, to była właśnie rzeczywistość, nie mająca nic wspólnego ze świetnością. Jakże on teraz będzie żył, na tym lewym brzegu Wisły, na tych sześćdziesięciowlókowych Pochlebach... O ironjo!... Właśnie Pochleby nietknięte były przez wojnę, zaledwo je tam trochę nadszarpnęła rekwizycja. Noga bolszewicka w nich nie postała i są nadal tem samem pięknem, jak je nazywają złotem jabłkiem okolicy.
War zaśnmał się z sarkazmem i zgrzytnął zębami. Pomimo, że rodzina jego pochodziła właśnie z Pochlebów, War nie czuł się wcale koroniarzem, lecz kresowiakiem. Derbyszcze i Hłowatyn były to posagowe majątki jego matki, hrabianki Mohyńskiej. War urodził się w Hłowatynie i tamte strony uważał za swoje rodzinne. Zresztą stroną rodzinną był dla niego cały świat, po którym kręcił się dowolnie, zależny tylko od własnej fantazji. Był jedynakiem, matka jego stale prawie mieszkała w Wiedniu. War się tam kształcił, tylko na wakacje letnie przyjeżdżał na kresy i na Święta Bożego Narodzenia.
Wtedy odbywały się wspaniałe i głośne polowania, na które zjeżdżała arystokracja z całego świata. Trwały festyny i bale. Zebrzydowscy przyjmowali gości po królewsku, a młodociany War ze swoimi profesorami bawił się także. Strzelał dzielnie do łosi, dzików, jeleni, bywał na obławach na niedźwiedzie i na wilki, a podczas balów i maskarad wprawiał się w salonowy sport flirtu. Podpatrywał swoich mentorów i za ich przykładem miewał sam różne perypetje erotyczne. Wcześnie nabył, jak się — wyrażał — treningu — w tych sprawach, ale bywał wybredny. Dla swojego corps pedagogique podsuwał mniejsze stawki, większe zaś i ponętniejsze walory zachowując dla siebie. Ale, że był zawsze gentlemański i jako towarzysz jedyny, znający się na dyskrecji, a hojny, przeto posiadał wielką miłość swych mentorów, z którymi był w najlepszem koleżeństwie. Pedagogów miał czterech: polaka, ze względów patrjotycznych, francuza dla europejskiej ogłady i języka, włocha, mistrza sztuk pięknych, dla nauki stylów i muzyki, oraz niemca do fechtunku. Była przez jakiś czas i angielka, lecz ta, zwana „zimną Brytanją“ okazała się nieczułą na zakusy czterech przedstawicieli kontynentu europejskiego
i wypowiedziała im wojnę formalną. W wojnie tej zwyciężyła wprawdzie moralnie, lecz została za to ukaraną „systemem kontynentalnym“, jak nazwali bojkot całej piątki męskiej. Bojkot był uciążliwy i tak jej dokuczył, że uciekła za morza i kanały, byle jaknajdalej od tej wrogiej koalicji.
Pod opieką czterech takich międzynarodowych nauczycieli, War Zebrzydowski rósł jak młody sokół, wespół z jastrzębiami, w złotej klatce, bardzo obszernej, ale dla niego za ciasnej i dusznej. Wkrótce też rozsadził ją swoją szeroką naturą i rozwinął do lotu skrzydła w całej organicznej mocy. Z początku hamował go trochę ojciec, którego War kochał nietylko za imponującą postawę wielkiego pana, umiejącego godnie nosić swoją purpurę, ale i za bezprzykładną odwagę. Raz bowiem Jędrzej Zebrzydowski w oczach swego jedynaka zakłół kordelasem niedźwiedzicę rozżartą, w momencie, gdy bestja chwytała go już w śmiertelne objęcia. War wiedział, że nikt tak nie polował, nikt tak nie prowadził gospodarstwa, jak Jędrzej Zebrzydowski, ale i nikt tak się bawić nie potrafił, jak on, nikt nie miał tak szerokiej ręki dla gości jak on, a tak ciężkiej i twardej dla swoich podwładnych. No, i nikt nie potrafiłby tak kochać hrabianki Beaty Mohyńskiej i zrodzonego z niej jedynaka, jak właśnie Jędrzej Zebrzydowski, który patrzał na żonę przez przekrój stubarwnej tęczy, będącej niczem innem jak „skroploną perfumą na pryzmacie jego zaślepienia“, jak mówił stryjeczny brat pani Jędrzejowej, hrabia August Mohyński... Mówił to raz przy Warze i War nie oburzył się za to, nie ujął się za matką. Przeciwnie sam zaczął wkrótce lekceważyć matkę i wszystkie kobiety. Gdy był już pełnoletnim, studjował prawo w Cambridge, politykę w Bernie, rolnictwo w Halli, zależnie od kaprysu i od tego, gdzie sobie dobrał, weselszą kompanję i ładniejsze kobiety. Po śmierci ojca poczuł coś w rodzaju pustki dokoła siebie... zabrakło mu jakiejś jakby podpory realnej i było mu na razie dziwnie. Oto nie miał już kogo szanować, nikt mu nie imponował. Ujrzal lukę przed sobą, za sobą i zrozumiał, że teraz on jest panem położenia, ale że mu zarazem wtłaczają do rąk klucze od skarbca, z którego on czerpał zawsze, lecz nie wiedział, jak się ów skarbiec otwiera. Teraz musiał poznać owe tajniki dotąd obojętne i nieciekawe. Matka jego po owdowieniu zamieszkiwała stale w Wiedniu, żyjąc wyłącznie z procentów od kapitałów, ulokowanych w bankach zagranicznych i polskich. Z procentów korzystał także i Edward, ale po zgonie ojca zaczął czerpać bez miary z kapitałów; i z kasy kresowych dochodów. Główny plenipotent tamtych majątków zmuszony był wyzyskiwać je nadmiernie, byle tylko wystarczyć na potrzeby młodego miljonera, który miał szeroki rzut ręki i jeszcze szerszą fantazję. Zwracał czasem Edward Zebrzydowski czujne oko i na swoje majątki, przejawiając dużo sprytu w prowadzeniu interesów. Wyzyskiwał swoje dobra, lecz ulepszał je również, zaprowadzał w fabrykach różne korzystne inowacje, dbał o rolnictwo. Plenipotent przyznawal mu pewne zdolności administracyjne, które ginęły w bezmiarze fantastycznych pomysłów i w zupełnym braku wytrwałości.
War był chimeryczny, jak przenerwowana kobieta. Często najlepsze projekty, utylitarnie doniosłe dla majątków, które plenipotent starał się ustalić, upadały nagle, bo Wara uniosła raptem fantazja w innym kierunku, pieądze przeznaczone na cel poważny szły na podróże lub na filantropję, najczęściej źle pojętą, o ile nie na jakiś wyskok zupełnie dziwaczny. War należał do typu ludzi nieobliczalnych którzy powodują się chwilowym porywem gaszącym często najlepsze intencje. W okolicy Hłowatyna i Derbyszcz War uchodził za lekkoducha. Ceniono jego dobre serce, hojność i serdeczność w stosunkach z ludźmi. Był uprzejmy, uczynny, miał humor i pogodę. Potrafił bezwiednie zjednywać sobie ludzi. Nikt nie wątpił, że ten miły szaławiła utrzyma jednak majątki swoje, nie roztrwoni fortuny magnackiej, powiększonej jeszcze przez ojca, który słynął za cudotwórcę w tym zakresie. Ale Jędrzej Zebrzydowski był oszczędny, War rozrzutny, ojciec pozytywista i rachunkowy pedant, War fantasta. Dbał o majątki, wprowadzał ulepszenia nie dla zdobycia większych pieniędzy, lecz dlatego, że lubił wspaniały moderunek i wystawę swoich majątków. Jego ambicja popychała go ku najwyższym postulatom osiągnięcia doskonałości w swych dobrach, lecz nie posiadał w sobie ani odrobiny zamiłowania do wytrwałej i systematycznej pracy cechującej jego ojca. Prócz tego Jędrzej Zebrzydowski poza Wiedniem, Warszawą i Petersburgiem nigdzie nie jeździł, nie lubiąc obcych krajów. War zaś fruwał po całym świecie. Nie ciągnęla go tylko Ameryka, tam nie był. Natomiast Afrykę zwiedzał parokrotnie, znał Południową Azję, Japonję, Indje, wszędzie bawił krótko, zwiedzał, polował, albo się bawił. Europę znał całą. Gdy go podróże znudziły wracał do kraju. Ale często bywało tak, że wróciwszy jednego dnia z podróży do Rzymu, już na drugi dzień pragnął jechać do Londynu, lub Sztokholmu. Nierozpakowane kufry zabierał kamerdyner na nowo do auta i wiózł je na kolej. Z Londynu czy Sztokholmu raptem przyszła Warowi ochota znaleźć się w Kairze. Jechał, do Kairu, potem do Warszawy, do Petersburga, do Madrytu, Aten, Konstantynopola czy do Tokio. Gdy napadł go taki szał podróży, wówczas „Pawcio“ zwykł mówić, wzruszając ramionami:
— Tylko czekać, kiedy jaśnie pan każe mi kupić bilet na księżyc, jeśli gdzie przedtem nie skręcimy karku.
Czasem znowu War, jak się sam wyrażał, rozsądniał wtedy siedział dłużej na jednem miejscu. O ile to było zagranicą, coś studjował, szperał w bibljotekach, zwiedzał poważne instytucje naukowe; o ile zdarzyło się to na kresach, wówczas korzystały na tem Hłowatyn i Derbyszcze w całej pełni. W Hłowatynie Edward rozszerzył i upiększył park i palmiarnię wspaniałą. W parku dość bogaty zwierzyniec, w pałacu akwarjum, było jego dziełem. Wtedy także plenipotent korzystał z obecności i usposobienia Zebrzydowskiego, by majątki otrzymały jaknajwięcej meljoracji, fabryki remontów, gospodarstwo kultury. War pełen pomyslów własnych zapalał się do nich i wprowadzał je w czyn, nie żałując wkładów. Pasjonował się do koni. Stajnie urządzone świetnie, ciągle udoskonalał. Konno zwiedzał z kolegami, których miał zawsze pełno u siebie, najdalsze okolice kresów, albo jeździł po staroświecku rozstawnemi końmi, lub autem sam kierując motorem. Był czynny, intenzywny w swych zajęciach. Gdy go napadła chwilowa nuda, wypływał łodzią na jezioro Hłowatyńskie, by ukołysać się falą. Mówił wtedy, że mu „drujko“ na duszy, w rzeczywistości była to nieokreślona tęsknota fantasty, jakieś uczucie zbliżone do melancholji, smętne i niczem niedające się zaspokoić. W takich razach War najczęściej uciekał do lasów. W Derbyszczach wałęsał się po tamtejszych puszczach-kniejach, nieprzebytych matecznikach, ze starym Pawikiem, gajowym, ojcem swego kamerdynera, który uczył jeszcze strzelać hrabiego Augusta Mohyńskiego, a potem małego Wara. Na takich wycieczkach Edward koczował w puszczy, karmił się zwierzyną, sypiał w szałasie z chróstu dla rozmaitości, gdy go znudziły wygodne leśniczówki. Potem nagły przypływ fantazji rzucał go znowu do pierwszej stacji kolejowej i War prosto z szałasu w puszczy, pędził gdzieś w świat. Bywało i tak, że Edward w Lizbonie, w Marsylji albo w Hłowatynie nagle z miną melancholijną powiedział sobie: „Muszę jechać do Krakowa do cioci „kalendarz“, tak nazywał hrabinę Oktawję Mohyńską, żonę hrabiego Augusta, zwaną „Oktawą“ z powodu swej tuszy.
— Niech mi ciocia przyponmi ile mam lat i że się powinienem ustatkować.
W Krakowie nacieszył się ciocią „kalendarzem“, która nietylko po raz setny wypowiedziała mu datę jego urodzin, postarzając go zawsze, ale i zdradzała mu lata wszystkich znajomych panien i mężatek. Często War łapał hrabinę Oktawę za rękę i wołał tragicznie:
— Ciocia z arytmetyki życiowej uznaje tylko dodawanie. Ciocia nie była przy urodzeniu Mimi, a ja wiem, że ona jest o wiele młodszą.
Hrabina Mohyńska oburzała się wielce.
— Nieprawda! napewno ma teraz dwadzieścia dziewięć lat, co mi tu będziesz opowiadał!...
— A ja wiem, że najwyżej ma dwadzieścia cztery, bo za parę miesięcy będzie solennie obchodzone srebrne wesele małżeństwa jej rodziców, na które jestem zaproszony.
— To było dużo przedtem — krzyczała w zapale nieustępująca ciocia „kalendarz“.
— Na cztery lata przed ślubem?... ciociu gwałtu!... Matka Mimi jeszcze z klasztornej ławy poszła do ołtarza... Moja mama mówi, że miała szesnaście lat.
— Twoja mama nie pamięta nawet, kiedy się sama urodziła!...
— A ciocia pamięta swoje urodziny?
— Ja?... wybornie!... Cóż to sobie myślisz !... War robił wtedy uroczystą minę.
— Cioteczko, proszę opowiedz mi ten fakt ze szczegółami. To ogromnie ciekawe, pamiętać własne przyjście na świat, fenomenalne! Widocznie ludzie z tak odległej epoki jak ciocia, obdarzeni są lepszą pamięcią niż dzisiejsi...
Dostawał wtedy piorunujący wzrok cioci i jakiś epitet francuski. Ale wystarczyło, by War na przeprosimy spytał znowu o czyjeś tam lata i ciocia „kalendarz“ na nowo wpadała w swoją manję nieuleczalną.
Pomimo morałów cioci, że War zadużo wydaje i pomimo narzekań plenipotenta, Edward nie przestawał rozsiewać pieniędzy po całym świecie. Niespokojny duch jego nosił go z miejsca na miejsce, jak pióro lekkie, wiecznie poddane podmuchom własnej chimery. Żenić się, War
ani myślał, wszelkie swaty matki, cioci Oktawy i stryja Augusta zbywał śmiechem, wszystkie kobiety lubił jak zabawki, nazywając je „figurynkami“, któremi ozdabiał swoje chwile nudy, jak serwantkę antyczną w swoim gabinecie. Miał u siebie pakę fotografji, drugą listów miłosnych, jak Don Juan. List raz przeczytany szedł do paki, fotografja, o ile przedstawjała bardzo piękną osobę szła do portfelu na pewien okres, potem zastępowała ją druga; potem obie znajdowały się w pace i War więcej się o nie nie troszczył. Aż oto w karnawale 1913 roku, w Warszawie, na balu, Edward Zebrzydowski poznał Teresę Pobożynę, żonę Romana. Poboga, właściciela Krąża, położonego również na kresach, w innych stronach niż Derbyszcze i Hłowatyn. Zebrzydowski słyszał dużo o tym Krążu i znał jego historję. Wiedział, że pani Teresa, z domu Orliczówna, była wnuczką Hradec-Hradeckiego, którą to znowu dawniejszą historję znał wybornie dziadek jego, stary hrabia Mohyński. Obie te historje skupione na osobie pani Teresy, zaciekawiły Wara, gdy zaś dowiedział się, że Pobogowie należą do wyjątkowych małżeństw, pominąwszy wzgląd, że pobrali się zaledwo przed
rokiem, War uczuł nieprzeparte pragnienie wypróbowania swoich zdolności uwodzicielskich. Wybrał się do Resursy z gotowym planem. Poznał się z panią Treresą i po odtańczeniu z nią mazura, stał się już jej satelitą. Asystował jej nieodstępnie. Zebrzydowski stwierdził odrazu, że zamiary jego będą bardzo trudne do osiągnięcia, gdyż Pobóg, nawet jako „tylko mąż“, był rywalem niebezpiecznym. Lecz to pobudziło Wara do uporczywszej akcji i w oczach jego dodało jeszcze uroku pani Teresie. Ale wszelkie jego zabiegi i wypróbowane sposoby zdobywcze chybiły. War znalazł się w sytuacji beznadziejnej. Popadł w melancholję, gdyż jak sam mówił, pani Teresa „wzięła go“, on zaś ani myślał dać za wygraną. Muszę przeczekać okres tego fatalnego — za — myślał z gniewem. „Zakochana“ żona jest stokroć trudniejsza do zdobycia niż „zakochany“ mąż nawet. Ale gdy owe za osłabnie i zostanie tylko „kocha męża“, wtedy zobaczymy!... Takt Tereni, jej sposób bawienia się, jej odnoszenie się do Wara było tego rodzaju, że nietylko Zebrzydowski nigdy cienia nadziei nie osiągnął, lecz i Romnan, wierzący żonie bezwzględnie, tak jak tylko mężczyzna, bardzo kochający i pewny uczucia żony, może wierzyć, nie odpychał Wara. Nie było między obu mężczyznami scen żadnych, przeciwnie łączyła ich przyjaźń towarzyska raczej, ale zupełnie poprawna i swobodna, nie dająca ludziom wątku do plotek i przypuszczań krzywdzących Terenię. Stosunek taki ułatwił im obcowanie z sobą, więc nawet razem podróżowali. War przyjeżdżał do Krąża na polowania. Pobogowie jeździli do Hłowatyna. Zebrzydowski był na balu w Uchaniach. Jednakże on mniej się czuł swobodnym wobec Poboga, niż Pobóg wobec niego. Draźniło to zepsutego życiem i powodzeniem panicza, że Pobóg nic sobie z niego nie robi, traktując go po przyjacielsku. Imponował mu tem wielce, ale gniewał jednocześnie, bo tem samem utwierdzał go w smutnem przekonaniu, że Teresa jest niezdobyta, że on przy Pobogu nie istnieje dla niej, jako mężczyzna pożądany. I że nietylko on to odczuwa, lecz i Pobóg, a wiedząc o potędze swego uroku, spokojny jest o zakusy Wara względem swej żony. Ta świadomość oburzała Tara i podniecała go niesłychanie. Fakt pozostał faktem, że on, War Zebrzydowski znany i sławny w zakresie zdobywania serc niewieścich, tutaj, gdzie sam złożył swe uczucia, trafił ma męża, w dodatku niezwyciężonego. Gdy zwierzał to Tereni z goryczą, ona, która na żadne zwierzenia wogóle nigdy nie pozwalała, wtedy jednak śmiała się swobodnie i radziła mu przyjaźnie, z całego serca, (czuł to także z bolesnym zgrzytem w duszy), aby stłumił w sobie uczucia, dla tak niewdzięcznej istoty i skierował je w inną stronę, gdzie nie będzie zwycięskiego rywala w mężu. Ale War nie obiecywał iść za jej radą. Czekał cierpliwie, nie przestając otaczać pani Teresy swoją adoracją. Uwielbienie jego i różne manewry nie zdołały nigdy wyłamać jednej cegielki z potężnego gmachu obopólnej milości Pobogów. Nie skierowały na niego ani razu takiego spojrzenia pani Teresy, o jakiem marzył. Odpłacała mu się serdeczną przyjaźnią, ale nic więcej nigdy nie osiągnął i wreszcie stracił nadzieję. Nie poddając uczuć swoich żadnej krytyce, czuł, że nietylko jest w Pobożynie ustawicznie zakochany, ale że ją kocha, że ona jest jedyną kobietą, nie wyłączając własnej matki, którą może szanować i która wywiera na nim wpływ tak szalony, że sam siebie przy niej nie poznawał. Wojna zaskoczyła Zebrzydowskiego gdy podróżował po Szwajcarji, zwiedzając dla sportu, autem znajome kantony, wespół z kolegą z Cambridge, Karolem Kmietowiczem. War podążył natychmiast do Wiednia, do matki, zdołali jeszcze wycofać nieco kapitałów z banku tamtejszego i zastanawiali się, czy wracać do kraju, czy czekać spodziewanego wkrótce końca wojny. Wreszcie, gdy granice były już zamknięte, pani Zebrzydowska z synem udała się drogą okólną, przez Niemcy, Szwecję i Rosję do Hłowatyna. Stamtąd po bardzo uciążliwej podróży dotarli wreszcie do Warszawy, gdzie pani Beata ulokowała się na stałe, a Edward wstąpił do wojska. W krótkim czasie War dostał się do niewoli niemieckiej, w której pozostał aż do końca wojny. Gdy powrócił zastał matkę w Pochlebach. W Warszawie pani Zebrzydowska nie miała z czego żyć gdyż kapitały ulokowane w banku w Warszawie wywieziono do Rosji w pierwszym roku wojny, a zapas gotówki wyczerpał się. Edward dotarł do Hłowatyna i Derbyszcz, znalazł je silnie zdewastowane. Miał jednak nadzieję, odbudowania z czasem majątków. Ale nastąpiła inwazja bolszewicka. W Warszawie War chwycił za broń wraz
ze wszystkimi i po odparciu bolszewików powrócił do matki do Pochlebów ze smutną wieścią, że Derbyszcze i Hłowatyn zostały po tamtej stronie linji demarkacyjnej. Był to cios dla obojga okrutny. Pani Zebrzydowska uciekła znowu z Pochlebów do Warszawy, nie chcąc patrzeć
na tę „chudobę“, jak mówiła ze łzami, a War zabrał ze sobą kolegę Karola Kmietowicza, obywatela z Małopolski i wrócił do Pochlebów gospodarować na „habendzie“...
— Co ja tu będę robił, psiakrew! — syczał przez zęby nieskończone przekleństwa od rana do nocy.
Nie pomagały perswazje Kmietowicza, ani dobre rady administratora Pochlebów, aby się zabrał do roboty, i to złote jabłko pozostałe po byłych skarbach doprowadził do bardziej kwitnącego stanu.
— Dajcie mi spokój — wołał — chcecie odemnie rzeczy niemożliwych! To tak samo jakby po rumaku najprzedniejszej krwi kazał kto jechać na wodowozie. Piękna zamiana! Dziękuję!
Gdy jednak War zastanawiał się głęboko, widział konieczność tej pracy. Widział, co gorsze, świat przed sobą zamknięty i tylko te „ciasne ramki“ Pochlebów dla siebie i matki. Był zgnębiony i bezradny wobec podobnej perspektywy życia...
Co robić, jakie znaleźć wyjście z takiej sytuacji?
Łamał sobie głowę bezskutecznie. I teraz, idąc pomiędzy polami, na których wrzały roboty jesienne, War zadawał sobie nieskończone pytania:
— Co ja tu będę robił do djabła??
Uczuł zmęczenie i głód. Rozejrzał się. Odszedł bardzo daleko od dworu. Wracać tą samą drogą wydało mu się monotonne i nudne. Nagle zobaczył zdaleka kilka par koni, na których jechali naoklep jacyś ludzie. Konie były w uprzężach. Ludzie uchylili przed Zebrzydowskim czapek.
— Hej wy, skąd jesteście? — spytał War.
Uśmiech przeleciał po twarzach jadących. Spojrzeli po sobie.
— My z Pochlebów, fornale przeciech. Jedziem po maszynę na folwark Podborzyn. Będziema młócili podborzyńską, bo nasza w remoncie.
— Aha! dobrze, dobrze! Ale słuchaj no, który tam z was. Skocz do dworu i powiedz, żeby tu po mnie zaraz przysłali powóz, rozumiesz? Żywo!
Jeden z fornali odczepił konia od pary i pokłusował z powrotem do Pochlebów. Inni minęli Wara, patrząc na niego, jak mu się zdawało, ironicznie.
Gdy odjechali daleko, Zebrzydowski zaśmiał się głośno sam z siebie.
— Oto psiakrew, zbajałem się! No! i oni mi każą gospodarować, kiedy ja ani ludzi, ani koni własnych nie poznaję — myślał z szyderstwem w duszy. — Ktoby tam ich poznał, ten czy ów, jednakowe gęby jak z jednej formy!
Był zły na siebie i na cały świat. Szedł wolno, urągając sobie bez przerwy. Ogarniała go nuda bezmierna, apatja go dławiła. Czuł się więźniem, najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdy ujrzał zdaleka powóz trochę się pocieszył: zaświtała nadzieja śniadania. Te pola szare i błękit mglisty jesiennego nieba męczyły go jak zmora. Z powozu wychylił się Kmietowicz. Konie stanęły.
— Co się stało? — zapytał przyjaciel niespokojnie — Myśleliśmy, że jaki wypadek. Szukałem ciebie, War, w parku. Ujrzałem jadący powóz po ciebie i wskoczyłem. Co się stało?
— Stała się rzecz zwykła i przewidziana, umieram z nudów. Coś mię przyniosło aż tu, ale już sam nie wróciłbym. Mówię ci, Lol, te pola, te wrony, ta cisza, nie, ja tu umrę, albo zwarjuję!
Rzucił się z niechęcią na poduszki powozu, kazał jechać wyciągniętym kłusem.
— Jadłeś Lol śniadanie?
— Nie, czekałem na ciebie, przegryzłem tylko półgęskę po starce. Mówię ci, te półgęski... delicje...
— Właśnie, to jedno coś warte.
Po chwili War rozwalił się w powozie jak na łóżku i ziewnął szeroko.
— Po kiego djabła tak rano wstałem! Dziś jedziemy do Warszawy...
— Ja, muszę wracać do siebie...
— Kpij z tego!... bądź moim swatem!... Przynajmniej będzie jakaś rozmaitość... Zobaczysz mieszkanie Krongoldów. Aa! cymes! wszystko kapie od złota...
— Miałeś przecie jechać do Uchani?...
— Do Uchani? Hm, do Uchani?... Chciałaby dusza do raju, ale wiesz, jak ją zobaczę... kaput! znowu się rozumne postanowienie odwlecze...
— Co daj Boże, Amen — wtrącił Kmietowicz.
— Chcesz mojej zguby?...
— Przeciwnie, chcę twojej restytucji...
— No, więc?...
— Ale nie w objęciach i nie w worku Krongoldów...
— Z klatki własnej wleziesz w cudzą i... obcą...
— Eh rozwalę ją i wylecę w świat po staremu...
— Więc już do Uchani nie jedziesz?
— Owszem, pojadę tam po zaręczynach, by odszukiwać resztki dawnych, pięknych złudzeń...
Westchnął głęboko i nagle krzyknął na stangreta:
— Jedźże do stu djabłów, bo te wrońska rozkrakane do reszty nerwy ze mnie wywłóczą...
Konie wpadły już w galop. Wjechali wreszcie do parku. War zwrócił oczy trochę zamyślone na towarzysza i rzekł bezbarwnie:
— Mówisz, ze połgęsek po starce... delicje?... hm... dobre i to, zobaczymy!... Patrz, Nastusia! Diva!... Ależ się wystroiła!... jak jasny piorun na wiosnę!... wedle znanego określenia cioci Oktawy. Cóż za wełniaki!... A ząbki szczerzy jak małpka... Patrz, jaka fertyczna! Zrobię z niej szykowną pannę służącą dla madame Zebrzydowskiej neé Krongold... Jak sądzisz, Lol?... Nie odpowiadasz?... Taka nuda. Jeszcze i ty milczysz?...
— Bo wiesz, zaczynasz mnie gniewać...
— No, to wybuchnij!... Zatem Nastusia...
— Nastusia woli służyć u monsieur Zebrzydowskiego... Ale oto wysiadamy!...
— Ach tak! Więc półgęski delicje... Gdzież one są?... Jestem głodny.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na szeroką drogę, wychodzącą z lasu pomiędzy rżyska wytoczył się wóz zaprzężony w jednego konia o mizernym wyglądzie. Ostro zaskrzypiały koła, głos rubaszny zawołał:
— Ot już, granica pól uchańskich, a tu droga do mojej wsi.
— Stójcie, proszę, pójdę dalej piechotą — odezwał się matowym głosem żołnierz, siedzący na wozie.
— Bo to będzie jeszcze ze trzy kilometry do folwarku. Czy aby pan dojdzie?
— Dojdę! Wam już droga w inną stronę zbacza. Dziękuję za podwiezienie.
Żołnierz z trudem zsunął się z wozu na ziemię i sięgnął do kieszeni. Ale odrazu cofnął rękę, bolesny skurcz przemknął po jego chudej twarzy. Przykrość wyraźna odbiła się w oczach. Przyłożył palce do rogatywki.
— Dziękuję wam, gospodarzu. Niech Bóg zapłaci!
Chłop poprawił czapkę i rzekł sentencjonalnie:
— Dziękuję za dobre słowo, ale kiedy pan idzie do dworu uchańskiego, to zdałby się jaki napiwek. Od stacji kolejowej szmacik drogi...
Żołnierz poczerwieniał jak ogień, spojrzał w oczy chłopu wzrokiem strapionym, wymownym i zrobił ruch bezradny, świadczący wyraźnie, że nie ma ani grosza w kieszeni.
— Bóg mi świadkiem, gospodarzu, że tylko imieniem Bożem podziękować wam mogę.
Chłop spojrzał ironicznie, nawet z pogardą, zaklął coś pod wąsem, poczem kiwnął głową, jakby ze współczuciem, splunął przez zęby i zaciął konia. Wóz zadudniał ostro po drodze, biegnącej wzdłuż lasu, po chwili znikł na zakręcie w gąszczach. Żołnierz został sam. Wsparł się mocno na kuli, zdjął czapkę, potarł dłonią spocone czoło, z piersi jego wydobyło się westchnienie ciężkie, aż zarzęziło w płucach. Twarz jego, poryta bruzdami miała wyraz tępy, jaki znamionuje ludzi, którzy przeszli przez mękę życia i których już nic nie dotknie. W tej twarzy — masce obojętnej, żarzyły się oczy, osadzone głęboko, w cieniu czarnych rzęs, pod łukami gęstych brwi, prawie zrośniętych nad osadą nosa, nieco garbatego. Od nosa przez lewy policzek, w stronę skroni, rysowała się blizna od cięcia szablą, druga blizna okalała prawe ucho i na czarnych włosach ostrzyżonych biegła w górę czaszki jak biała niteczka. Usta zmęczone z wyrazem bólu zakrzepłego na nich, obrośnięte były gęstym, czarnym zarostem, sypiącym się bujniej na górnej wardze. Żołnierz poddawał twarz suchą i zmizerowaną chłodzącemu oddechowi jesiennych powiewów. Rozglądał się po polach ciekawie, ale ze smutkiem. Znał te rozległe pola, okryte sinawą srzeżogą jesienną. Łany leżały ciche, jałowe. Nie krasiła ich ruń ozimin, nie były nawet dotychczas przeorane, zgoła obrośnięte krzewiącemi się zuchwale chwastami, jakby od lat nie dotknęła ich niczyja dłoń pracowita. Nigdzie źdźbła szlachetnego zboża, cieszącego oczy ludzkie zapowiedzią przyszłych dorodnych plonów. Głucha pustka na łanach. Przygnębiająca cisza! Nie widać nigdzie stert ze zbożem, nie słychać znamiennego hurkotu młocki, jeno melancholja prawdziwie jesienna rozsnuwa tu swoje białosrebrne moty, z senną ociężałością nudy i apatji. Pomimo łagodnych słonecznych blasków czuć już tchnienie głębokiej jesieni, ale nie tej obfitej, darami Cerery obsypanej, jeno zimnej, suchej, obojętnej. Nie było widać nawet opasłych wróbli, które zwykle stadami opadają stogi i orane pola. Snać i ptactwo wyniosło się w dalsze okolice zrażone martwotą pól.
— Przeszedł tędy huragan... ślady wyraźne — szepnął wędrowiec i... nagle zadrżał na całem ciele, zerwał się i prawie z rozpaczą jął zdzierać z siebie porwaną, przepoconą, okropną bluzę żołnierską.
— Jakże ja tam do nich pójdę... taki?...
Pokusztykał do jakiejś kępy tarnin, wyrosłej w gromadzie kamieni i rozebrał się do koszuli. Łachmany swoje trzepał mozolnie, ostrym kamieniem skrobał je zawzięcie z brudu i robactwa. Potem ściągnął koszulę w strzępach, obejrzał ją dokładnie, wyporządkował buty podziurawione i łachmany do owijania stóp. Nagle pociemniało mu w oczach. Przestraszył się, że zemdleje. Zaciął wargi i całym wysiłkiem woli utrzymał świadomość. Gdy osłabienie minęło, wytarzał jeszcze ubranie na ostrem rżysku i ubrał się powoli, odpoczywając często. Dźwignął się z kamionki. Po chwili szedł wolno szarą drogą, opierając się na kuli. Sapał i rzęził ciężkim kaszlem. Wlókł się tak długo, długo, nie mogąc wypatrzeć końca drogi. Gdy ujrzał zdaleka kępkę olszyny i rów głęboki, zatrzymał się, uśmiech rozjaśnił jego mroczne oblicze.
— Tu zabiłem lisa, wtedy, w zimie, ja stałem tu pod tą olszyną, a tam dalej, na prawo, stał Romek. Gdzie te czasy!...
Ponury cień przemknął przez głęboki szafir jego źrenic. Żywo posunął się naprzód. Nareszcie ujrzał na horyzoncie budynki gospodarcze. Po kilku chwilach mógł je dobrze rozpoznać. Uchanie! Co to? Stodoła spalona! A tam znowu jakieś ruiny, to były stajnie fornalskie. Za ruinami budynku zazielenił wąziutki skrawek pola.
— Ozimina?! jednak? ale coś bardzo małego.
Szedł dalej. Zbliżał się do folwarku pomału, ostatniemi siłami wlokąc obolałą nogę.
Cisza była wszędzie, głucha, martwa cisza. Żołnierz stanął przy wejściu do ogrodu. Sztachety były wyłamane doszczętnie, gdzieniegdzie tylko sterczały resztki słupów. W ogrodzie jakiś chłopak zdzierał z ulic rosnący gęstemi kępami młody owies, wysoki, skołtuniony, blady, który jak dywan pluszowy okrywał po wierzchu ziemię w całym ogrodzie i parku. Żołnierz spytał bezdźwięcznie:
— Co tu u was... zniwa?
— Aha, djabelskie żniwa — odrzekł ogrodniczek. Scierwy sypały ziarno prosto pod nogi koniom, a co konie nie zjadły, to sobie wyrosło jak w maju na polu. Cały ogród i drogi takie umajone.
— Państwo w domu?...
Ogrodniczek zmierzył wzrokiem przybysza i odrzekł z flegmą:
— Pani dziedziczka i pan starszy w domu, a młodego dziedzica jeszcze niemasz. Wojuje czy co?...
Żołnierz uczuł silne bicie serca. Chciał jeszcze o coś spytać lecz ogrodniczek pchając przed sobą grabiami dużą gromadę miękkiego jak pela zielska, odszedł dalej i zagłębił się w szpaler kasztanowy. Żołnierz namyślał się chwilę, czyby nie ruszyć za nim. Nagle przypomniał sobie.
— Przecie to Piotruś, nie poznał mnie widać... tem lepiej.
Odsunął się w głąb drogi i poszedł w stronę magazynu, gdzie leżały wielkie pryzmy zwalonych cegieł. Przez zaśmiecone słomą gąszcza bzów i berberysu, przez plątaninę krzewów połamanych, widniał dwór obszerny, modrzewiowy, błyszczący szybami okien. Ściany domostwa oplecione były pnączami jeszcze w liściach, żółtych, powiędłych. Ganek o wysokich filarach, na których wspierał się balkon, tonął w caprifolium. Żółte liście, jakby motyle, chwiały się gdzie niegdzie na obnażonych pędach roślin. Żołnierz uczuł osłabienie, usiadł na kamieniu i oddychając ciężko, patrzał na dwór, na dziedziniec i ogród. Zewsząd wyzierało zniszczenie, przejmujące zgrozą. Trawniki i kwietniki zdeptane i obwalone resztkami nawozu, z którego snadź świeżo Piotruś obdarł niewczesną ruń owsianą. Dużo róż połamanych, sterczą jeszcze ich nagie kikuty, dużo wyciętych krzewów i nawet drzew.
Na dziedzińcu folwarcznym cisza, jeno skrzypi żóraw studzienny. Jakaś kobieta, w podkasanej spódnicy wyciąga wiadro pełne wody. Na progu stajni siedzi chłop z czapką zsuniętą na tył głowy i struga patyk kozikiem, gwidżąc zcicha. Nigdzie śladu pracy codziennej, nigdzie śladu zwierząt domowych.
A przecie! Żołnierz spostrzegł kota. Bury, pręgowany siedział na kamiennych schodach magazynu i czujny wzrok skierował w jeden kąt budynku, gdzie leżała wiązka słomy. Żołnierz sennie patrzał na kota, myśląc resztą ociężałej świadomości, że przecie musi pójść dalej i zobaczyć się z właścicielami Uchani, ale zmęczenie obezwładniło go przemożnie, że nie mógł zdobyć się na wysiłek, by wstać i ruszyć do domu, który był już tak blisko. Głód mu dokuczał boleśnie, lecz zmęczenie było ponad wszystko silniejsze. Słońce skłaniało się już ku zachodowi i ogrzewało łagodnie strudzone członki wędrowca. Cisza dokoła kołysała go do snu. Usypiał z tą jeno półświadomą pewnością, że gdzieś jest w bezpiecznem miejscu, że mu tu nic nie grozi i że nie potrzebuje już iść, ani jechać, jeno może odpocząć. W pewnej chwili sennego odrętwienia usłyszał w pobliżu głos dziecięcy:
— Dziaduniu, tu ktoś siedzi.
Podniósł ciężko powieki i ujrzał przed sobą chłopczyka może sześcioletniego, który mu się przyglądał ciekawie. Nieco dalej stał siwy pan, prosty i szczupły o pogodnej twarzy.
— Dziaduniu, to żołnierz i strasznie obdarty — zawołał chłopczyk.
Stary pan podszedł żywo. Wędrowiec powstał z trudem, dźwignąwszy się na kuli. Spojrzeli na siebie uważnie. Żołnierz zasalutował nerwowo i uśmiechnął się jakimś rozdzierającym uśmiechem bólu.
— Pan mnie nie poznaje? — rzekł cicho. — Nie dziwię się! Ja sam miewam chwile, w których wątpię we własne istnienie.
— Kto pan jest? Oczy, głos znajome! — zawołał stary pan, chwytając za ręce przybysza. — Na Boga, czyżby pan Jerzy? Jurek Strzełecki?
— Może jego wizja tylko, ale zdaje mi się, że to ja istotnie.
Pan Paweł Pobóg roztworzył ramiona i porwał żołnierza w swój uścisk serdeczny. W oczach miał łzy wzruszenia.
— Skąd ty chłopcze i w takiej sytuacji? A Romek? nie wiesz czego o nim? Dotąd nie wrócił!
— Ja wracam z kilkudniowej niewoli bolszewickiej. Uciekłem podczas ich odwrotu. Przechodziłem różne tarapaty lepsze i gorsze. Ostatnio leżałem długo w chałupie chłopskiej, daleko stąd. Przywędrowałem do państwa, bo... gdzież pójdę narazie, rozbitek bez własnego dachu nad głową. Ot! — machnął ręką.
— No, poczekaj, masz nas, to już coś znaczy. Romek cię kocha jak brata, a Terenia, ty wiesz, złoto szczere. Tedy jesteś u siebie. Dalej! nie mazgajmy się tu, jeno chodźmy do domu. Wykąpiesz się, przebierzesz, pożywisz, boć pewnie kiszki marsza grają.
— Mniejsza o głód! Więc państwo nie mają żadnych wieści od Romka?
— Nic, od odwrotu z pod Kijowa. Oczekujemy go lada dzień. Przypuszczamy rozmaicie, że jest możę w Krążu. Pisaliśmy tam, ale dotąd żadnej wieści.
— A cóż w Krążu?
— Także pewno Sodoma i Gomora! A tego zucha nie poznajesz waćpan? — wskazał na chłopczyka. — Pan Marceli Pobóg we własnej osobie. Wielki zawadjaka i przyszły rycerz. Wyjątkowo zawziął się na bolszewików, chce jaknajprędzej dorosnąć, żeby im wytoczyć wojnę dozgonną.
— Widziałem go zaledwo w kołysce, kiedy byłem w Uchaniach w styczniu w 14 roku, miał dwa miesiące.
— Ba, ba! Teraz mamy siedem lat. Celuś, na baczność przęd polskim żołnierem! Salutuj!
Chłopczyk wyprostował się zuhowato i prawidłowo przyłożył palce do czoła. Żołnierz nachylił się, chciał go podnieść i ucałować, ale jęknął i zachwiał się z bólu. Na czole wystąpił mu gęsty pot. Pobóg wziął go za rękę troskliwie.
— Co robisz, Jurek, nie forsuj się! Jesteś ranny i widzę pokiereszowany, że... moje uszanowanie! Pójdźmy!
Wsparty mocno na ramieniu pana Pawła i na swej kuli, Jerzy Strzełecki ruszył wolno w stronę dworu. Celuś biegł naprzód w podskokach. Żołnierz słabł coraz bardziej i ciężył tak Pobogowi, że ten go już ledwo dźwigał. Spojrzał na twarz rannego i zląkł się.
— Bój się Boga, ty mi tu zemdlejesz!
Krzyknął na jakąś dziewczynę idącą zdaleka, by przyniosła wody. Dziewka skoczyła do kuchni z przeraźliwym wrzaskiem.
— La Boga, chyba pan dziedzic przyszedł, obdarty kiej dziad i umiera.
Podniósł się lament, wypadła z kuchni jeszcze jedna dziewczyna i stary kucharz. Jednocześnie w murowanej bramie od folwarku ukazała się wysoka, smukła kobieta. Zmierzyła wzrokiem grupę służby przy domu i zbliżających się od strony magazynu mężczyzn. Zerwała się jak ptak do lotu.
— Otóż i Terenia! — zawołał Pobóg. A ona już biegła z okrzykiem radości.
— Romek, Romek!...
Zatrzymała się tuż przed nimi, jak wryta w ziemię. Ramiona jej opadły. Wpiła oczy w twarz przybysza i jęknęła żałośnie:
— Pan Jerzy?!...
Był w jej głosie zawód bolesny i zdumienie wielkie. Ale w jednej chwili opamiętała się, wyciągnęła ręce do Strzełeckiego.
— Pan ranny? Proszę do domu, pan zmordowany, chory...
Ucałował jej ręce gorąco, chciał coś mówić, wzruszenie zatamowało mu głos. Ona podparła go z drugiej strony.
— Niech pan nic nie mówi, będzie na to czas. Teraz chodźmy czemprędzej do domu, musi pan wyspać się porządnie — mówiła serdecznie.
Ach, jakże był jej wdzięczny za to, że nie kazała mu mówić i tłómaczyć się.
W godzinę potem Jerzy Strzełecki wykąpany, umyty, ubrany w czystą bieliznę, nakarmiony, spał snem kamiennym. W świeżej pościeli, czuł się naprawdę jak pod własnym dachem w Nowosiółkach rodzinnych, tak odległych i już dla niego straconych na zawsze.
Nie miał snów żadnych, bo może byłyby zbyt okrutne. Fizyczne zmęczenie wywołało tylko również fizyczne zadowolenie, że jest u przyjaciół i że zamiast łachmanów brudnych i gryzących robactwem, spoczywa w jakiemś królewskiem łożu bezpieczny, ocalony. Spał, a w domu Uchańskim panowała cisza, nakazana przez panią Pobożynę, by nic nie przerwało odpoczynku nieszczęsnego junaka. Nikt jednakże w domu nie spał jeszcze. W stołowym, obszernym pokoju, na kominku płonął ogień. Przy stole spożywano wieczerzę. Dwoje dzieci, Celuś, sam przez siebie nazywany Ciś i czteroletnia Asia, czyli Joasia, na wysokich fotelikach obok matki, szczebiotały ciągle i jak na sprężynach odwracały się często do kominka, przy którym siedział na stołku bardzo stary człowiek. Ogromny był, białowłosy, z twarzą pomarszczoną, pełną głębokich bruzd. Uśmiechał się on do dzieci i ciągle coś do nich zagadywał, popijając mleko z kubka i zagryzając chlebem. Pana Pawła Poboga dzieci nazywały dziadziusiem, staruszka przed kominkiem tytułowały dziadulkiem.
— Dziadulku — wołał Ciś — będziemy jutro strzelali do świeczki.
— Będziemy, a jakże!...
— I świecą będzie bolszewik?
— Bolszewik, a jakże, ho! ho!...
— Az lewolwelu? — spytała Joasia.
— Niema rewolweru, zabrali bolszewicy.
— No to z ciego?...
— Z karabinu Cisia z kapiszonem.
— To bolszewikowi nic się nie stanie.
— Zgaśnie, jucha, zobaczysz!
— Jucha!... ha, ha, ha — zanosił się Ciś serdecznym śmiechem.
Gdy dzieci odeszły spać, odprowadzone przez matkę, Pobóg wyszedł również i po chwili wrócił.
— Jurek śpi jak zabity, możeby się napił herbaty, ale szkoda go budzić.
Stary Krzepa poprawiał ogień na kominku.
— Nie trzeba, jaśnie panie, sen milszy od jadła. A toż cień wrócił nie człowiek. Jak śpi, to i nie myśli, a jak zacznie myśleć, to co mu z tego przyjdzie?... Pan był z panów, bogacz, obszarnik, jakich mało nawet na naszych kresach, a dziś ot... biedak, obdarty, pokaleczony! Tylko żeby nawet w łachmanach, a pan zawsze panem będzie, tak samo jak i nasz pan Roman, jak i świętej pamięci dziad jego, a ojciec jaśnie pana, pan Marceli był, kiedy my po węgrowskiej bitwie przed moskalami się kryli. Nie ten jest prawdziwy pan, co udaje pana, jeno ten, co nim naprawdę jest.
Weszła pani Teresa z robotą w ręku.
— O czem mówicie? — spytała, siadając przy lampie.
— O Jurku — odrzekł pan Paweł — toż straszny los!
— Nie opuścimy go. Romek coś dla niego obmyśli.
— Jaśnie państwo dla wszystkich coś obmyślają, tylko że dla nich nikt i nic.
— Niech dziadulek nie mantyczy, jeszcze mamy dzięki Bogu więcej niż inni.
— Bo i pewno! Cztery krowy, co z łaski te Hunny zostawili, ani jednego konia.
— Jakto, nie mamy koni?
— O, to ci rumaki! parszywe szkapy, co już przy armatach zdychały, a po które się jasna pani sama fatygowała na licytację.
— Czemuż Krzepa nie pojechał, trzeba mnie było wyręczyć — uśmiechnęła się mile.
— A potem gdziebym oczy schował, jakbym takie draństwo przyprowadził? Ja już i tak jak głupi chodzę. Co jaśnie pan Roman powie, jak zobaczy teraz Uchanie, to i myśleć się nie chce.
Pani Teresa westchnęła.
— Niech tylko przyjedzie zdrów, to będzie kontent z tego, co jest, a przedewszystkiem jak zastanie nas zdrowymi i dach kochany nad głową. To najważniejsze.
— Tak to ono i jest — przytwierdził Krzepa.
Stary Pobóg patrzał na ręce synowej, w których igła migała żwawo, błyskając jak srebrny włosek.
— Scibolisz i ścibolisz, kochanie, i poco to?...
Zaśmiała się, pokazując ubranko na wykończeniu.
— Lepiejby tatuś pochwalił moje dzieło. Ciś będzie miał nowy garniturek. Czy brzydki? Jak żyję, nie szyłam, ale... la nécessité est la mère de l‘industrie...
— Z czegóż to zrobione?...
— Z mojej starej sukni. Przykroiłam na miarę starego ubranka i jest. Zobaczy tatuś, jak się Ciś wystroi, Drze malec bez miłosierdzia.
— A co ma sobie żałować! — mruknął Krzepa — wie kim jest, krew czuje, z jakiego gatunku pochodzi.
— Nigdy nic nie wiadomo, dziadulku, co kogo w życiu spotka.
— Pewno! Jaśnie panią też nie spodziewałem się widzieć z igłą, ani na polu, wymierzającą chłopu żyto, które sieje z fartucha.
— Dziękujmy Bogu, że Karwacki siał i orał, nie ja sama, wtedy byłoby gorzej, ale także musiałoby być, skoro siewniki popsute i brak koni...
Krzepa zaklął pod nosem i z gniewem rzucił szczapę drzewa na ogień.
— Popsuł się cały świat! Antychryst już widać na wozie ognistym jeździ... Boże, Boże, daj zmiłowanie...
— Niech no dziadulek nie mantyczy, a lepiej powie nam coś ciekawego o naszych kresach. Ot może o lesie i rzece krążskiej.
Krzepa ożywił się.
— A może o tem, jak to raz młody i piękny pan, dziedzic prawy na Krążu, siedział ze swoją cudną królewną, przy ognisku, pod jodłami nad rzeką, w noc Kupały...
Ciemne oczy pani Teresy błysnęły złotym promieniem.
— Dobrze, dobrze! o tem mówcie, kochany dziadulku. I o tem, jakto borowy puszczy krążskiej naszedł ich przy tym ogniu i nie chciał poprawić łódki dla królewny, żeby wcześniej nie odjechała i jeszcze różne wróżby prawił, jakby naprzód wiedział, co się święci.
— A bo i wiedział panoczku ty mój! Dobrze wyczytał w oczach pana na Krążu, że mu królewna tak w duszę i serce zapadła, że już na wieki ani wyrwać.
— A pan królewnie? — spytała figlarnie, przyglądając się pilnie robocie.
— O jej! Pan królewnie już wtedy zabił cały świat złotym ćwiekiem miłowania.
Terenia zerwała się i ucałowała starego.
— To święta prawda! Śliczna wasza bajka, dziadulku!
Zwróciła się nagle do ojca.
— Co tatuś taki zamyślony?
Pan Paweł pogładził siwą czuprynę.
— Myślę, dzieweczko, (stary Pobóg często tak nazywał synową), że to wasze spotkanie na rzece i ta bajka, to był jeden z tych momentów, które się nawet Panu Bogu... bardzo rzadko udają.
— To znaczy? — uśmiechnęła się wdzięcznie.
— To znaczy, że gdyś ty się rodziła, moje dziecko, słońce musiało być bardzo bliskie ziemi i wszystkie jego promienie wchłonęłaś w siebie.
Pani Teresa zarzuciła ramiona na szyję teścia, gdy wtem cofnęła się. Weszła służąca.
— Proszę pani dziedziczki, przyszli fornale, czekają w kredensie i chcą się z panią dziedziczką rozmówić.
— Ot, masz tobie! sądny dzień! — zawołał zcicha Krzepa.
Stary Pobóg wstał.
— Zaczekaj, Tereniu, sam pójdę.
Wyszedł, a ona ścisnęła dłońmi skronie.
— Wiem, czego oni chcą, ordynarji, a tu ani ziarna w śpichrzu... ani grosza na kupienie go.
Jesienny, wczesny poranek w Uchaniach zastał panią Teresę w kuchni, naradzającą się z kucharzem, w kwestji obiadu. Kwest ja była poważna, bo spiżarnia pusta, więc obiad musiał być obmyślony, tembardziej dziś, kiedy trzeba było dać coś lepszego dla gościa, który zjawił się niespodzianie, a był tak bardzo godny współczucia i serdecznego przyjęcia.
Jerzy Strzełecki spał jeszcze, ale spał gorączkowo. Pani Teresa obawiała się dla niego choroby dłuższej i chciała go przynajmniej odżywić, po wygłodzeniu straszliwem, które spowodowało ogromny zanik sił fizycznych. Ale co mu dać na obiad, skoro ani jednej sztuki drobiu niema w kurniku ani wędlin, ani nic delikatniejszego w śpiżarni, prócz mąki i kaszy, ocalonych sprytnym przemysłem kucharza od grabieży, podczas inwazji bolszewickiej. Kucharz, staryj i gderliwy Joachim, zwany przez dzieci, więc i przez wszystkich, Chimkiem, stał zgnębiony i patrzał na panią Teresę prawie ze wstydem, zatraciwszy zupełnie inwencję i pomysłowość, z której słynął w swoim fachu. W białym kaftanie i fartuchu oparł ręce na kaflach płyty i z tragiczną miną przemówił:
— Dawniej... człowiek zarżnąłby kapłona, albo perliczkę, zrobił pieczyste, czy z pulardy tłustej, czy indorowi ucięłoby się łeb, a teraz??... — Westchnął ciężko.
— Niechno Chimek przejdzie się jeszcze po izbach na ośmioraku, może u której kobiety jaką kurę wynajdzie, damy wzamian kaszy, albo mąki — rzekła pani Teresa.
Ale kucharz nie zmienił swojej pozycji i z tą samą miną przemówił jeszcze boleśniejszym głosem.
— Dawniej... wyjęłoby się z kosza na stawie ładnego szczupaka, albo lina, przyprawiłoby się po nelsońsku, albo na białem winie, a potem kalafiorek, lub karczochy... galaretka z wina... i gotowe! A teraz.....
— Czy Chimek słyszał co ja mówię?...
— Słyszę, pani dziedziczko, ale kury nie znajdzie się już u fornalek za żadne pieniądze — i u nas i u nich wybrane, a co zostało, to baby zaniosły do miasta, dobrze im płacili. Teraz niema jednego skrzydła. Ot bieda! — podniósł głowę i rzekł weselej:
— Niech pani dziedziczka nie kłopocze się, poszlę Jewkę do miasteczka z kwitem do Borucha, jakiegoś mięsa przyniesie, a reszta moja głowa. Czasem to i z wiatru trzeba coś przyrządzić, jak niema z czego. Dałby Bóg, żeby pan dziedzic przyjechał, to może skończy się nasza bieda. My czekamy na przyjazd i fornale czekają.
— Dobrze, że chcą czekać.
— A dokąd pójdą? Wszędzie tu w okolicy to samo. Gdzie im było lepiej, niż w Uchaniach, ale jak niedola to niedola.
— Wydał im Chimek kapusty z warzywnika i kartofli?...
— A jakże, wedle rozkazu, dziś o świcie wszyscy dostali, podzieliliśmy się z nimi naszą resztą, jak brat z bratem, ale to nie na długo.
— A kartofli ino, ino — wtrąciła Jewka, tęga dziewczyna, wchodząca właśnie do kuchni ze szkopkiem mleka. Pocałowała w rękę panią Teresę i pokazała jej skromny udój.
— Tylo całej parady. Tych parę krów i to bez jadła jak należy, na słomie, to i co mogą dać?
— Dla dzieci wystarczy i dla starszego pana na kawę — rzekł kucharz.
— I dla pana Strzełeckiego i dla dziadulka Krzepy dodała Teresa. — Niechno Chimek przyrządzi dobrą kawę i podpłomyczek zrobi świeży dla starszego pana.
— Dobrze, dobrze, a juści!... A sama to herbatę z razowcem, bo tą krzynką mleka trzeba koniecznie wszystkich obdzielić, a dla siebie nic! — mruczał Joachim, gdy pani Teresa wyszła z kuchni.
W godzinę potem pan Paweł Pobóg pił kawę z ulubionym podpłomykiem i rozmawiał z Krzepą. Staruszek siedział swoim zwyczajem przy kominku, popijał śniadanie ze swego kubka. Dzieci jeszcze spały. Pani Teresa krzątała się po domu, robiąc ranne porządki i czuwając nad wszystkiem sama. Po dewastacji, jakiej ulegli, w sierpniu, dom był pozbawiony dawnej służby. Lokaj zabrany do wojska. Zresztą pani Teresa zaprowadziła oszczędności, konieczne w obecnym swoim budżecie. Kucharz i Jewka musieli wystarczyć do obsłużenia całego domu, prócz niańki oddanej wyłącznie dzieciom, a raczej niesłychanie żywej Joasi. Celuś buntował się na opiekę kobiecą, przekładając towarzystwo dziadzia Pawła, lub dziadulka Krzepy. Pani Teresa była przeto duchem opiekuńczym dużego dworu i całego majątku, pozostawionego na jej głowie. Rządca poszedł na front i dotąd nie wrócił. Karbowy Karwacki pod zarządem pana Pawła i dozorem pani Teresy opiekował się bardzo zdewastowanym folwarkiem, który bezpośrednio po inwazji był ruiną gospodarskiej placówki. Za resztę ukrytych przed wandalizmem najeźdźców pieniędzy, pani Teresa kupiła na licytacji dwie pary koni, braków wojskowych, które zaorawszy minimalną przestrzeń pola, nie nadawały się już do żadnej roboty. Nie było zresztą ziarna do siewu. Wielkie łany pól stały odłogiem. Narzędzia rolnicze popsute. Ludzie zdemoralizowani przebytym huraganem wojny i ostatniej inwazji, która była najsilniejszym udarem klęski w sześcioletniej zawierusze wojennej. Gospodarstwo właściwie nie istniało, a jednak trzeba było o niem myśleć i medytować, jak wybrnąć z opłakanych warunków, jak doczekać wiosny i jak na wiosnę gospodarować. Zadanie było ciężkie i trudne i pani Teresa niemało się nakłopotała, tembardziej, że trapił ją niepokój o męża. I teraz, krzątając się po domu, myślą była przy nim. Dlaczego nie wraca, co się z nim dzieje?...
Powrót Jerzego pogłębił niepokój duszy i serca młodej kobiety. Stan, w jakim powrócił Strzełecki przeraził Teresę i nasuwał jej wyobraźni potworne wizje takiej samej nędzy jej męża może jęczącego gdzieś w niewoli wroga. Panowała nad sobą całą siłą woli, by nie zdradzić tej zgryzoty i nie zgnębić ojca, który znowu przed nią ukrywał starannie własne obawy. Natomiast i pani Teresa i pan Paweł Pobóg zwierzali się poufnie ze zgryzot swoich przed Krzepą, ale i on ich nie pocieszał. Stary borowy nie podobny był do dawnego służbisty z Krąża, który przed ośmiu laty, na brzegu rzeki, w lesie, w noc czerwcową, podszedł do ogniska, przy którym młody Roman Pobóg i Terenia Orliczówna, bezwiednie jeszcze oddawali sobie serca na całe życie wspólne. Ten dawny i czerstwy, jak dąb dziad ogromny, ten bard leśny, wróżący młodej parze szczęsną przyszłość, przeistoczył się teraz prawie w niedołężnego staruszka. Z jego dawnej siły i energji została tylko bałwochwalcza miłość dla Romana Poboga, jego żony i dzieci. Krzepę podkopały zupełnie i zrujnowały przejścia wojenne. Przeżył dewastację Krąża; dwukrotne opanowanie zamku przez Rosjan, bitwy, huraganowy ogień, trwający przez trzy doby nad Krążem, pożary, sceny grabieży, mordu, rozstrzelanie rządcy Korejwy i ogrodnika Ślaza, posądzanych o dawanie sygnałów wojskom niemieckim. Potem najście Niemców na zamek, rozpasanie się zwycięzców, w końcu śmierć pani Kunegundy Zatorzeckiej. Straszną była agonja staruszki, pośród pijackich wrzasków, orgji i rozpusty na zamku. Krzepa sam jeden czuwał u wezgłowia konającej. Chmielnicka, ochmistrzyni, uciekła przed wojskiem niemieckiem do Rosji; Ganiewicz, administrator, był na froncie. Gabrjel Zatorzecki, wnuk „babki Gundzi“ niepoczytalny wogóle, przestraszony tem co sie działo, siedział zamknięty w swoim pokoju i bębnił na fortepianie bezładne kakofonje.
W tym chaosie piekielnym wojny, rozpusty i obłędu, Krzepa musiał wysłuchać potwornych majaczeń umierającej staruszki, od których krew mu stygła w żyłach. On zamknął oczy zmarłej i gdy wreszcie po smutnym pogrzebie, za którym szedł tylko on jeden, po różnych jeszcze tarapatach i ciężkich przeżyciach, długich jak wieki, gdy zjawił się w Krążu Roman Pobóg, jako oficer wojsk polskich, Krzepa był już zgrzybiałym starcem. Zabrany przez Poboga do Uchani, odżył tam pod słodką opieką pani Teresy i trzymał się dzielnie, ale do dawnych sił fizycznych i duchowych nie wrócił. Teraz tę nową klęskę materjalną Pobogów Krzepa odczuł boleśnie. Pod wpływem pogody pani Teresy starzec rozchmurzał czoło, poryte bruzdami nowej troski, lecz trawił go lęk rozpaczliwy o losy Romana Poboga, który tak długo nie powracał z frontu, po tej ostatniej zawierusze. Czyżby nowe jakie nieszczęście miało spaść na umiłowaną przez niego rodzinę?... I stary przechodził męczarnie okropnej trwogi, ukrywał przed panią Teresą i panem Pawłem niepokój swój starannie, ale ich nie pocieszał. Ratowała go bezwzględna wiara, że — Pobóg nie zginie. Ale i tej wiary swojej Krzepa zaczynał się już obawiać. Był święcie przekonany, że zło grasuje na świecie bezkarnie i że teraz wszystkiego, co najgorsze można się spodziewać. Krzepa tak samo jak pan Paweł i pani Teresa oczekiwał niecierpliwie przebudzenia się Jerzego, by od niego dowiedzieć się czegoś o Romanie. Szczególnie przyjście Strzełeckiego właśnie do Uchani, wydało się Krzepie podejrzanem. Stary wyobraził sobie, że Jerzy wie o Romanie coś strasznego, że dlatego przyszedł tu, pomimo, że ranny i obdarty, bo może przysłał go Roman, lub może zagnała go tu wieść okrutna. Gdy więc zegar wybił godzinę dziewiątą, Krzepa wreszcie nie wytrzymał. Wstał ociężale ze swego skórzanego stołka przy kominku i opierając się na kiju podążył do gościnnego pokoju. Pani Teresa zatrzymała starego, domyślając się. dokąd idzie.
— Nie budźcie go, dziadulku, sen to zdrowie. Chciałabym, aby się napił kawy, ale skoro śpi...
— Tylko zobaczę, czy śpi, a może się obudził?
Krzepa wszedł cicho do pokoju przyćmionego storą.
Przysunął się do łóżka i nagle stanął zdrętwiały. Ostry głos: „kto tam?“ zatrzymał go na miejscu. Strzełecki wpił w niego oczy szeroko otwarte i spytał powtórnie:
— Kto to?!
W głosie jego był lęk i jakby groźba zarazem. Usiadł gwałtownie na łóżku, zrobił taki ruch, jakby szukał broni przy sobie. Lecz Krzepa go uspokoił łagodnie i przypomniał mu gdzie się znajduje. Jerzy odzyskał świadomość zupełną, ale był tak osłabiony, że opadł jak kłoda na pościel. Krzepa pochylił się nad nim i zapytał gorączkowo, półszeptem:
— Czy jaśnie pan nie wie czasem, co się dzieje z naszym dziedzicem, z panem Pobogiem?
Strzelecki pokręcił głową przecząco.
— Nie widział go czasem jaśnie pan, na froncie, albo Boże broń, w niewoli?
— Kogo w niewoli?... — spytał Strzelecki z nagłym wstrząsem zgrozy.
— Naszego jaśnie pana Romana Poboga.
W tei chwili weszła pani Teresa, niosąc śniadanie na tacce. Strzełecki uśmiechnął się do niej.
— Pani Terenia — wyszeptał.
Powitała go wesoło, serdecznie. Krzepa usunął się niechętnie, podejrzenia jego wzmogły się, sam nawet nie zdawał sobie sprawy z jakiego powodu. Tymczasem pani Teresa karmiła Jerzego, poiła go kawą, mówiąc o wszystkiem i o niczem, ale z wesołą pogodą, która działała kojąco na chorego. W pewnej chwili Jerzy przestał jeść. Bladość pokryła jego wychudłą twarz.
— Co panu, panie Jurku? — spytała Terenia.
Strzełecki leżał długą chwilę jak martwy, nagle łzy jęły mu przesiąkać poprzez rzęsy i spłynęły dwiema dużemi kroplami na policzki.
— Panie Jurku! co panu? czy pana co boli?... proszę się uspokoić, proszę mi powiedzieć szczerze, jak siostrze, no, proszę, drogi panie.
Głaskała go po głowie i pochylona nad nim przemawiała głosem pieściwym.
Krzepa zadrżał w sobie.
— Może on co jej wyzna złego? — pomyślał i już chciał przerwać nieme rozrzewnienie Jerzego, gdy ten Szepnął cichutko:
— Jestem nędzarz, zupełny nędzarz!...
Powieki jego drżące i nabrzmiałe przysłoniły oczy. Pani Teresa dała znak Krzepie, aby wyszedł z pokoju. Starzec ociągał się długo, wreszcie ujrzawszy, że Jerzy otworzył oczy, jął mu dawać znaki rozpaczliwe, na które Jerzy patrzał ze zdumieniem, pani Teresa również. W tem ona, przeniósłszy błyskawicznie wzrok z jednego na drugiego, zbladła bardzo i zduszonym głosem spytała niepewnie:
— Co to? co się dzieje?
Krzepa cofał się do drzwi z załamanemi rękoma. Pani Teresa wówczas porwała gwałtownie Strzełeckiego za ramiona, w oczach miała przerażenie, twarz skurczoną bólem straszliwego podejrzenia.
— Pan wie coś o Romku?! Na Boga, mów pan, błagam!
Strzełecki patrzał na nią również przerażony, nie mógł zrozumieć, o co go właściwie pytają.
— Ależ pani Tereniu...
— Proszę na wszystko, nie ukrywać przedemną, ja widzę znaki porozumiewawcze! Pan wie o Romku coś złego?
W głosie jej było tyle rozpaczy i męki, taka trwoga bezgraniczna, że Strzełecki zrozumiał już wszystko. Zerwał się z poduszek i złożył ręce jak do modlitwy.
— Przysięgam pani najdroższej, że nic nie wiem o Romku, i że go od bardzo dawna nie widziałem. Przysięgam!
— Więc dlaczego dziadulek dawał panu te znaki dziwne?
Zwróciła się do Krzepy, ale „dziadulka“ już w pokoju nie było.
— Widziałem, że mi ten starzec dawał jakieś znaki niezrozumiałe, lecz znaczenia ich nie pojmuję i daję pani na to słowo honoru. Nawet nie wiem, kim jest ten stary człowiek, ujrzałem go, ocknąwszy się ze snu...
Pani Teresa przeciągnęła dłońmi po mokrem od potu czole. Usta jej drżały z wrażenia, na twarz wolno wracały kolory.
— Jesteśmy tak strapieni brakiem wieści od Romka, takie nas złe przeczucia gnębią, że zdawało mi się, iż pan coś wyznał Krzepie o Romku i że on wzbrania panu mówić mi o tem. — Uśmiechnęła się i podała Jerzemu rękę.
— Przepraszam pana całem sercem za swój wybuch.
Pocałował jej dłoń miękką i rzekł smutno:
— Gdybym coś wiedział, broń Boże, złego, nie przychodziłbym tu, pani droga, jako taki zwiastun i nawet moja nędza obecna nie skłoniłaby mnie do tego.
Teresa usiadła obok łóżka. Ujęła jego chude ręce w swoje dłonie.
— I znowu pan coś mówi o nędzy? Czy panu nie wstyd, drogi panie Jurku?... Czyż będziemy się teraz nad sobą rozżalali, teraz, gdy pół kraju oddycha zaledwo po wojnie, a drugie pół przybite nowym jej obuchem? Ale nie pora na morały — dodała łagodnie. — Ja pana rozumiem, tylko, że nie pan jeden jest obecnie w takiem samem położeniu... Lepiej policzmy; mój stryj Piotr Orlicz jest w Warszawie, na bardzo skromnej, biurowej posadzie, mieszka w małym pokoiku, szczęśliwy, że uniósł głowę z pogromu. Porzecze wszakże tak samo jak Nowosiółki poza linją demarkacyjną. Przepadły!
— A matka pani? — spytał cicho Jerzy.
W oczach Teresy zaszkliły się łzy.
— Mama zmarła jeszcze w czasie okupacji i pochowana obok swego ojca, przy kaplicy grobowej Pobogów w Krążu. Krąż jest po naszej stronie. Liczmy dalej, panie Jurku, naszych współrodaków kresowych. Kołomyjski z Żubrówki jest niedaleko od nas, u córki, która tu wyszła zamąż, przed samą wojną. Zrujnowany doszczętnie. Ale on wiecznie buduje zamki na lodzie, znalazł tu sobie kompana w naszym sąsiedzie Czymielskim i albo się kłócą, albo razem reformują Polskę i świat cały. Ach czyż podobna wyliczyć tych wszystkich, komu wojna usunęła ziemię z pod nóg? A jednak każdy z nich żyć musi i każdy dzielnie bierze się do budowania przyszłości. I to ludzie starzy, sterani, a pan młody, silny.
— Ja, pani?... ruina fizyczna i moralna.
— No, to jeszcze o tem pomówimy — rzekła z uśmiechem.
— Jeszcze jednej grubej, najgrubszej ryby pani nie wymieniła z tych, których fala wojny wyrzuciła na brzeg.
— Któż to taki?
— Edward Zebrzydowski.
— Ach on? Prawda. Więc widzi pan! Wszak to był magnat! Hłowatyn, Derbyszcze, książęca fortuna i nagle... pozostały mu wprawdzie Pochleby, na lewym brzegu Wisły, więc nietknięte oczywiście. Placówka dobra i mocna, doskonała!
— Gdybym miał ćwierć tego, uważałbym się za wybrańca losu — westchnął Strzełecki. — Ale ja nie mam nic, czy pani to zgłębia? Nic absolutnie, prócz tych oto dwojga rąk sforsowanych i głowy...
— Której nie trzeba omraczać ciężkiemi myślami.
— Ach pani najdroższa, kto jest taki sam, jak ja...
— Jakto sam? a przyjaciół pan uważa za nic, za zero? Powtarzam raz jeszcze, niech pan odsuwa od siebie czarne i smutne myśli. To są nasi najzaciętsi wrogowie, to zaraza życia, której się trzeba strzec, bo zabija, jak dżuma. Teraz jest pan chory, trzeba odpocząć, a wtedy zobaczy pan, jak mu się życie uśmiechnie. O zupełnie inne życie, niż dawne, przyznaję, ale może będzie jeszcze droższe, milsze.
— Co też pani mówi? — jęknął Strzełecki z odcieniem żalu.
— A tak, panie Jurku, może będzie milsze i droższe — powtórzyła z mocą — bo stworzone już tylko przez samego siebie, przez własną energję i pragnienie życia. To, co pan miał dotychczas, to nie było zasługą pana własną, to był dar losu, spuścizna po dziadach i ojcach. To nie był pana samoistny czyn i twórczy pomysł życiowy. Budowanie przyszłości własnej dopiero się przed panem otwiera...
— Albo przepaść dużo łatwiejsza do zdobycia.
— My nie pozwolimy panu w nią runąć — rzekła Teresa poważnie — i jestem pewna, że pan sam będzie potem potępiał swój dzisiejszy pesymizm, gdy pan wyzdrowieje.
Wszedł pan Paweł Pobóg i, powitawszy Strzełeckiego, rzekł z uśmiechem do synowej.
— Dzieweczko, dzieci się tam upominają o mamusię i Piotruś ma jakiś pilny interes. A jakże nasz kochany wojak?
— Zaraz wracam — rzekła Teresa. — Tatuś pomoże mi zmienić bandaże panu Jurkowi, tymczasem proszę zmierzyć gorączkę.
Wyszła. W kredensie Piotruś zameldował.
— Proszę pani dziedziczki, pastuch pyta, czy może krowy popaść w parku i w sadzie, bo trawa tu galantna.
— Niech pasie, tylko uważajcie, żeby krzewów i róż nie podeptały do reszty.
— No, juści, że obserwacja będzie. Co tam bydlakom po różach? Mało to materjału do żarcia?
— Jakiego materjału? — spytała pani, zapominając w zamyśleniu o specjalnych wyrażeniach Piotrusia.
— A trawy! Bydło głodne, to chwyci jak marcepan. I dzieciaki przyszły do sadu po chróst, czy pani dziedziczka pozwoli zebrać?
— Na co, na opał?
— No, juści, tak, gadają, że niema czem palić po chałupach.
— Dobrze, tylko przypilnuj, żeby nie łamali drzew i zdrowych gałęzi.
— Zrobi się! — odrzekł sentencjonalnie, a pani Teresa poszła do pokoju dziecinnego zamyślona.
Trzeba było posłać do lasu po drzewo na opał dla służby, konie były do niczego, ani jednego całego wozu przytem, ani jednej całej uprzęży. Nie było paszy dla koni, krów, słoma się kończyła. Mnóstwo braków trzeba było łatać, zapobiegać, sztukować, a nie było za co.
Ciężka zaduma znikła odrazu z twarzy pani Teresy, gdy ujrzała dzieci. Ubrane już podbiegły do niej z okrzykiem:
— Mamuś, paciolek... zapomniałaś? — wołała złotowłosa Joasia, którą matka chwyciła na ręce.
— Mamuś, czy pan oficer jeszcze śpi, czy pan oficer już nie ranny? a jak jego bolszewicy poranili? a czy on nie miał szabli przy sobie, żeby zabić bolszewika? — zarzucił Celuś matkę pytaniami.
Po chwili wszyscy troje klęczeli przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i Celuś mówił poprawnie „Ojcze nasz“, powtarzany skwapliwie przez Joasię, poczem nastąpiła modlitwa do Anioła Stróża i „Pod twoją obronę“, odmawiane przez panią Teresę. Dzieci utkwiły oczęta w obrazie Najświętszej Panny, a gdy matka modlitwę skończyła, Celuś odezwał się uroczyście:
— I daj nam Boże spokój i szczęście i od wojny ocal naszą Polskę i żeby tatuś prędko wrócił do nas...
— Żeby tatuś był zdjowy i pjędko psijechał.
— Nie przeszkadzaj, Asiu, — oburzył się Celuś.
— Ja tyś sie modlę za tatusia...
—....i nas wszystkich w zdrowiu zastał — dokończył Celuś z powagą.
—...i chjeba nasiego powsiedniego i bujki z masiem daj Boziu dla tatusia. Amen. — śpiesznie wyrecytowała Joasia, bojąc się, że jej przerwą.
— To już było w „Ojcze nasz“ — zawołał Celuś.
Pani Teresa przytuliła główki dzieci do piersi, pieściła je i ucałowała, poczem z Joasią na ręku poszła za Celusiem, który biegł powiedzieć rannemu oficerowi dzień dobry.
Po opatrunku i po obiedzie Jerzy spał znowu, a we dworze dzień jesienny zwykłym swoim codziennym trybem skłaniał się ku wczesnemu zachodowi. Pani Teresa z Karwackim odbyła naradę gospodarczą, sama zajrzała do
obory i chlewów, gdzie było po parę sztuk trzody, pozostałej po masowem ograbieniu. Była w stolarni i kuźni, gdzie reperowano połamane narzędzia gospodarcze. Wydała dyspozycję wożenia drzewa z lasu, co mogło się uskutecznić wolno i z mozołem. Zajrzała do jednej izby w ośmioraku, gdzie leżał chory chłopak osiemnastoletni. Miał silnie zbite kolano i pani Teresa leczyła go domowymi środkami ze swojej apteczki. Matka pokaleczonego chłopca żaliła się płaczliwym głosem:
— Abo to mu potrza było, wielmożna dziedziczko, leźć do piwnicy dworskiej, po te kilka jabłuszek, co dziedziczka kupiła w Żurawcu dla dzieci? Abo to mu mało było jeszcze jabłek, a gruszek, a śliwek zielonych, co za „bolszewników“ wyżarli się wszyscy w dworskim sadzie?... A toć mówiłam, choć i wtedy, nie źryjta bez miary cały sad na raz, przynieś hyclu do domu, to na zime schowam. Gdzietam! jak się dorwali, że to niby wolność była powszechna, tak i jednego jabłuszka nie ostawili. A tera sie zlisił i do piwnicy go znowuj korciło! Ot i ma! Jak spadł z okienka na mur, tak se dogodził, że go Jewka z kucharzem za kudły omdlonego wynieśli z tela. Żeby nie pani dziedziczka, toby mu jeszcze dołożyli z pare kijów, ale i tak od kucharza po mordzie dostał. Wszystko bez nieposłuch la matki, co dobrze doredzała.
Pani Teresa nic nie odrzekła na tę pobożną skargę pokrzywdzonej rodzicielki. Kobieta pod jej dozorem zmieniła kompresy z arniki na zbitych kolanach młodocianego Adama, który nietylko drzew, ale nawet piwnic zakazanych nie uznawał. Pani Teresa opuściła izbę i poszła drogą w pole. Chciała obejrzeć oziminę zasianą kosztem ogromnego trudu i nakładu sił w warunkach tak ciężkich.
Żyto zieleniło się ładnie, ale było go śmiesznie mało, w porównaniu z rozległemi łanami, leżącemi odłogiem.
— Co Romek powie, gdy to zobaczy? — myślała Terenia ze ściśniętem sercem. — Wystarczy dla siebie i może na ordynarję. A siewy na drugi rok? I na sprzedaż nic, ani ziarnka.
Z drogi zboczyła na miedzę pomiędzy wąski pas zielonego żyta i stare rżyska. Smutnemi oczyma patrzała na te pola, tak dawniej pełne kultury, takie bogate w plony. Jeszcze tegorocznej wiosny zieleniły się tu łany oziminy, obecnie ziarna z niej nie zostało. Wszystko zabrane, lub stratowane kopytami koni, podczas inwazji. Nasienne koniczyny spasione doszczętnie, owsy, jęczmiona, wszystko poszło, kartofle sprzedane za bezcen na podatki, buraki spotkał ten sam los. W tym roku spichrze puste, na drugi rok będzie to samo, a co dalej? Ach, niech będzie nawet nędza, byle Romek wrócił zdrowy i byle temu jedynemu nic się nie stało! I karciła siebie za myśli pesymistyczne. Przecie są oboje młodzi, pełni sił, mogą pracować. A przecie jest jeszcze Krąż, tak samo zniszczony jak Uchanie, może nawet więcej, tam było tyle walk i te ostatnie dwukrotne przejście wojsk uciekających i nacierających. Krąż leży wszakże tak blisko granicy bolszewickiej.
Teresa wstrząsnęła się ze zgrozy.
Niech i Krąż zginie, byle Romek wrócił.
Oczy rozpłomienione utkwiła w bladych zorzach gasnącego dnia. Myślą była przy mężu, nie mogąc go jednak odnaleźć wyobraźnią, której zakresy rysowane duszą całą i niezmierną tęsknotą były jednak nieuchwytne i mgliste. Z każdym dniem złe przeczucia dręczyły Terenię coraz bardziej, co dzień więcej hartu musiała dobywać z siebie, by nie popaść w rozpaczliwe zwątpienie, by sobie i ojcu Romana nie odbierać reszty nadziei i otuchy, bo to mogłoby podkopać w niej energję do pracy.
Kilkakrotnie już pisała do Krążą, listów jej nie zwracano, lecz odpowiedzi nie było. Cóż tedy mogła przypuszczać? Zamierzała jechać do Krążą sama, lecz droga była daleka, niepewna i pani Teresa obawiała się zostawić dom i dzieci tylko na opiece pana Pawła. Przejścia wojenne i niepokój o syna sterały go również. On sam wymagał opieki. A teraz przybył Strzełecki. Los jego wzruszył panią Teresę, współczuła mu serdecznie i już myślała o tem, jak mu dopomóc, aby nie czuł tak dotkliwie złego losu, który go wraz z innymi brutalnie wyrzucił z gniazda rodzinnego. I nagle przyszedł jej na myśl Edward Zebrzydowski, młody miljoner kresowy. Poznała go już jako Pobożyna. Więc i on pozbawiony swego Hłowatyna i Derbyszcz, ozdoby tamtych stron kresowych?... Teresa nie wyobrażała sobie tego młodzieńca świetnego, zepsutego zbytkiem życia, bez jego złotej oprawy. Ten piękny chłopak, wybraniec fortuny, fantasta, dla którego cały świat stał otworem, jakże on będzie się czuł w obecnych warunkach życia. Ha! musi się zastosować do nowego bytu, albo zginie, albo się weźmie za bary z samym sobą, bo los go jeszcze stosunkowo od innych, choćby od Strzełeckiego, oszczędził bardzo. Gdyby tylko chciał taki War Zebrzydowski, mógłby jeszcze pomagać innym swoim rodakom, wyzbytym rodzinnego kąta.
Pani Teresa uśmiechnęła się na wspomnienie Wara.
— Jak też on teraz wygląda, może się już ożenił?...
Wspomnienia biegły w przeszłość, w owe lata przedwojenne, w pierwsze lata jej małżeńskiego pożycia z Romanem. Promienne czasy ich szczęścia, samem wspomnieniem rzuciły blask na twarz Tereni i rozjaśniły ją. Czy takie szczęście jest wogóle możliwe na świecie, jakie było wówczas udziałem ich obojga?... Możliwe, bo istniało, kwitło całą pełnią uroku jak kwiat majowy, kraszony słońcem. Te same oto Uchanie były dla nich jakby bajką czarowną. A przebywanie ich w Krążu... gdzie zamek ponury odżył i także jakby zakwitł pod wpływem ich młodości i szczęścia. Nawet mroczna zawsze babka Gundzia rozjaśniała oblicze swe na ich widok... A ich podróże wspólne po kraju i zagranicą?... zwiedzanie cudów świata, morskie wycieczki... Szeroko, swobodnie, świetnie, a wszystko to ozłocone miłością Roma, odurzającą czarem piękna i słodyczy życia... A nawet i ten War, jego miłość dla niej, jego uwielbienie, któremu nawet Romek nie mógł nic zarzucić, a które jednak dawało także dużą dozę przyjemności i zadowolenia. Asysta tego panicza była w tak wysokim stylu zachowana, tyle miała w sobie królewskich giestów, przy uczuciach aż nadto widocznych, że mogła wzbudzić zapał nawet i z jej strony... I pobudzając próżność kobiecą mogła i ją zapalić bodaj do flirtu z tym wytwornym i rozkochanym magnatem. Ale Terenia kochała Romana nadewszystko, on był nie tylko jej umiłowanym mężem, ale i jej istotnym typem męskim, co się w małżeństwach nawet niekiedy szczęśliwych, nader rzadko zdarza...
Ona w Romanie zawarła wszystkie swoje ideały i upodobania. Miłość taka jak Tereni wykluczała wszelkie flirty. Żaden inny mężczyzna nie robił na niej. silniejszego wrażenia, duszę zaś miała zbyt subtelną, uczucia zbyt głębokie i myśl poważną, by szukać tylko zabawy i dla zadowolenia miłości własnej, podniecać miłość kochającego ją mężczyzny.
— Miły łobuz ten War — myślała sobie teraz pani Teresa, przypominając owe czasy wesołe i wszystkie perypetje z Zebrzydowskim.
Przesunęły się przez jej myśl obrazy, kiedy potem przyszła wojna, zawierucha, huragan wstrząsający wszystko i wszystkich... Roman poszedł na front. Walki zacięte, rzadkie przyjazdy męża do domu, zmiany polityczne. Tryumf i szczęście, entuzjazm z powodu odzyskania ojczyzny, piękne horoskopy malowane zapałem i wiarą w przyszłość. I mroczne momenty, przyjmowane przez wierzących w gwiazdę Polski za chwilowe zaćmienie, poprzedzające wielki blask wschodu słońca. A oto już zdawało się, że blask ten rozpłomienia się w aureolę szczęścia i chwały, że już burze przeminęły i cisza błoga i wytęskniona era po cudzie wskrzeszenia nadchodzi... Gdy nagle orkan straszliwy zawiał od północno-wschodniej strony i gromem niespodziewanym, jak trąba powietrzna runął na polskie niwy, by dokonać na jednei połaci kraju dzieła zniszczenia.
Wprawdzie duch polski niezwalczony nigdy, przez żadną przemoc, zerwał się do boju i zwyciężył. Ale ileż ofiar znowu, ile ruiny, ile krwi!... i czy Romek, czy Romek?...
Nie śmiała pomyśleć nawet słowa: czy Romek wróci.
— Wróci, wróci! Boże miłosierny! za bardzo jest kochany. Takie uczucia, takie tęsknoty, muszą zwyciężać! Nie mogą ginąć na marne!...
Okrzyk ten wypadł jakby falą płomieni z ust pani Teresy... W oczach jej zgasły zorze zachodu, ale błyszczała zorza wewnętrznego zapału i wiary.
Młoda kobieta podbiegła do krzyża stojącego na rozdrożu i upadłszy na kolana, przytuliła głowę do tego symbolu męki pańskiej. Objęła go ramionami, z ust jej płynęły rzewne słowa modlitwy żony i matki...
Wieczór zapadł zupełny. Ciemno już było, gdy pani Teresa, wchodząc na dziedziniec dworski, ujrzała przed sobą kucharza z latarnią.
— A co tam Chimku nowego?...
— A czy to pani dziedziczka nie może w domu siedzieć przy dzieciach, na taką ciemnicę jesienną? A to co za niewola, tułać się tak samej, kiedy tam dzieci lament podnoszą, że mamusi niema!... Toć beczą jak jagnięta, że starszy pan i dziadulek uspokoić nie potrafią. Dopiero, jak obiecałem, że pójdę poszukać, to tam trochę przycichły niebożęta. Siedzą teraz wszyscy przy kominku i słuchają, co pan Jerzy prawi.
— Jakto, pan Jerzy wstał, co znowu?...
— A ot, przyszedł gracko do stołowego, i tak jakby nigdy nic! tylko nogą okrutnie zamiata, a w oczach to mu się tak pali... pali...
— Ależ nie można! Rana odnowiona i gorączka była! — zawołała pani Teresa...
— Co mu tam będzie! Już kiedy wojnę przebył, niewolę zmógł i do nas przyszedł, to mu Uchanie nie zaszkodzą.
Pani Teresa wbiegła do domu.
W stołowym było ciemno, tylko ogień na kominku rzucał czerwone blaski na duży pokój i purpurowo-złotą orbitą otaczał siedzące przed kominkiem osoby: trzech mężczyzn i dwoje dzieci.
Jerzy Strzełecki siedział pół leżąc w głębokim fotelu, ranna noga spoczywała poziomo na krześle, przykryta pledem. Obok siedział Paweł Pobóg z Joasią na kolanach, a niżej na swym stołku, Krzepa, trzymając na kolanach, jak na koniu Celusia. Wszyscy byli wpatrzeni w Strzeleckiego, który trochę schrypniętym głosem, opowiadał im coś, snadź ciekawego, bo dzieci miały oczy otwarte szeroko, a Joasia trzymała paluszek w rozchylonej buzi, co u niej oznaczało wielkie napięcie myśli.
Teresa uśmiechnęła się na widok tej grupy i niepostrzeżenie usiadła cicho na otomanie, blizko drzwi, słuchając opowiadania.
Jerzy mówił:
— Noc była tak ciemna, że nie widziałem drabiny wozu, na którym mnie wieźli. Deszcz padał, zacinał wiatr. Leżałem na tyle wozu prawie na gołych deskach. Mój towarzysz, moskal, ranny w obie nogi, klął siarczyście i jęczał, a gdy ja jęknąłem, naigrywał się ze mnie ohydnie. On był bliżej woźnicy, ciągle z sobą rozmawiali po rosyjsku. Nad nami huczał wiatr. W pewnej chwili, huk ten spotężniał tak silnie, że wsłuchawszy się dobrze, zrozumiałem, iż po obu stronach drogi jest las sosnowy. Na wozie umilkli, słychać było tylko skrzypienie osi i brzęk łańcuchów uprzęży. Czasem, gdy wiatr łagodniał, dochodziły z dala odgłosy i nawoływania idącego przed nami wojska bolszewickiego, o ile tę zbieraninę obdartą można było tak nazwać. Poza wozem, na którym jechałem, szło jeszcze parę podwód i wlekli się manuderzy nędzni, rozbici i głodni.
Północ była zapewne, gdy wóz jadący tuż za nami, zatrzymał się. Spadło koło z osi. Żołnierze zsiedli i jęli naprawiać, klnąc głośno. Cisza na wozie naszym trwała niezmącona. Las huczał potężnym basem i wicher wył, gwiżdżąc naprzemian wśród igieł sosnowych, potępieńczemi głosami.
Oddaliliśmy się znacznie od zepsutego wozu. Wóz nasz toczył się powoli, bo ciemnica była tak wielka, żeś konie szły poomacku, kierując się widocznie instynktem. Mój towarzysz niedoli chrapał, jęcząc przez sen. Miał gorączkę, majaczył coś niewyraźnego. Woźnica nie odpowiadał mu wcale. Po ruchach koni i nierównym toczeniu się wozu, zmiarkowałem, że i woźnica śpi. I wtedy, nie zastanawiając się już dłużej, zacząłem wolno i jaknajciszej podpełzać do wylotu wozu, gryząc wargi do krwi, by nie wydać jęku. Piekielne było to pełznięcie, w tem przeświadczeniu, że każdy mój ruch zdradzający zamiar, odgadnięty przez woźnicę, lub mego towarzysza, będzie dla mnie zgubą. Wiedziałem wszakże, że jadę po śmierć, że dziś, jutro, będę rozstrzelany. Ten wylot wozu, to była jedyna droga do ocalenia, do życia. W takich razach, człowiek nie czuje na sobie ciała, nie wie, że każde poruszenie jest torturą, widzi tylko tę jedną drogę i tę jedyną możliwość ratunku. I... umie wtedy przeistoczyć się nawet w płaza, który bez szelestu dąży ku ocaleniu.
Gdy głową dosięgłem wylotu wozu, uczułem płomienie na całem ciele.
Jakże tu zsunąć się z wozu? Gdybyż nie ta noga, spuchnięta jak bałwan, szarpana aż do kości najstraszniejszym bólem, jak obcęgami...
Ale z takiem czemś obcem a bolącem uciekać, to było salto mortale nie rokujące zwycięstwa. Rozstrzęsionemi wargami zacząłem szeptać modlitwę. Zastanawiałem się co robić. Trzeba się zsunąć najpierw głową, wtedy na rękach mogę oprzeć się, by utrzymać resztę ciała i spuścić nogi. Nogami do wylotu obracać się już bym nie zdołał, bo wóz był wąski, a noga i jej piekielny ból, nie pozwoliłyby mi na to... Jąłem tedy posuwać się dalej i dalej naprzód, aż zawisłem głową i ramionami nad próżnią. Długa deska wozu podtrzymywała już tylko korpus, poniżej klatki piersiowej... Gimnastycznie chybotałem się, zawisły w powietrzu, chcąc rękoma dosięgnąć ziemi, by się na niej wesprzeć. Przedstawiało to dużą trudność, gdyż na bolącej nodze nie mogłem zawisnąć na desce, a wóz był za wysoki. Musiałem działać niesłychanie ostrożnie, bo każde silniejsze wstrząśnienie, mogło wywołać ruch deski, któryby mnie zdradził. Utrzymując mozolnie równowagę, wysunąłem się nareszcie tak daleko nad wozem, że palce moje dotknęły ziemi, raczej ugrzęzły w błocie. Teraz... pozostawało śmiertelne pytanie, żyć czy zginąć?.. I oto w tej chwili ostatniej, w tej bolesnej, ach, jak bolesnej chwili, kiedy całe ciało opierało się już tylko na biodrach, kiedy gdzieś we wnętrznościach i krtani, był jeden skowyczący jęk bólu wściekłego, w tej decydującej, ostatniej chwili zastanowienia, jak spuścić nogi najciszej i najostrożniej, wtedy wóz szarpnął naprzód. Biodra i kolana moje przesunęły się gwałtownie przez deskę, jak po nożach i zawisłem, już tylko stopami zaczepiony o wóz... na sekundę... Wryty dłońmi w błoto i oparty mocno na nich, pociągnęłem nogi ku sobie z całej siły. Straszliwy ból, głuchy jęk,... i... nogi całym ciężarem spadły w błoto. Zamarłem na moment z bólu i trwogi, czy deska nie podskoczyła i nie obudziła tamtych.
Cisza!... wóz milczący oddalał się powoli... Więc nie słyszeli łomotu spadającego ciała, który mógł być słabym odgłosem, lecz mnie wydał się, razem z moim jękiem, tak piekielnym hałasem, że zdrętwiały nie śmiałem się ruszyć. Ale zaraz usłyszałem szarpanie kopyt końskich, po błocie i echo nadjeżdżającego ku mnie drugiego wozu. Włosy mi stanęły na głowie, zimny dreszcz lodowaty przeniknął ciało. Byłem wszakże w środku koleiny, konie potkną się o mnie, lub staną... a wtedy?... Zebrawszy siły wszystkie, jakie cudownie odzyskałem, pod wpływem przerażenia, zacząłem pełznąć w bok, na prawo, ze względu na prawą nogę zdrową. Lewą wlokłem za sobą, jak ciężką żelazną walizę, w której paliło się ogniem moje ciało... Nareszcie dosięgłem brzegu tej mojej Golgoty. Wóz już był tuż, tuż. Rękoma zmacałem twardą oślizgłą ścieżynę i usłyszałem kroki ludzi, idących tą ścieżką. Rozmawiali głośno.
Szarpnąłem się w bok całą siłą mięśni i stoczyłem się w płytki rowek z wodą.
Plusnęło! Zamarłem ze zgrozy. Kroki zbliżyły się. Nagle błysnęła zapałka. Zatrzymałem oddech. Przylgnąłem do wody, czy do błota, jak płaz. Byłem pewny, że zdradziło mnie plusnięcie i że za chwilę wyciągną mnie z rowu. Światło zapałki przesunęło się przez moje skamieniałe ciało. Bolszewik stał i zapalał papierosa. Zapałka zgasła, zapalił drugą, trzecią, przeklinając osłonił głowę kapotą i zapalił czwartą zapałkę. Patrzyłem, na to i bałem się, by mój wzrok nie ściągnął spojrzenia tego żołnierza. Gdy wreszcie papieros zatlił się, bolszewik cisnął nowe przekleństwo, splunął przez zęby z głośnem cyknięciem i ruszył za mijającym go w tej chwili wozem. Przez dobry kwadrans, ani drgnąłem. Wozy przejechały, przeszli maruderzy, z głośną rozmową, zaległa cisza, tylko wiatr gwizdał przeciągle i huczał, bór. Deszcz moczył moje plecy, całem ciałem zanurzony byłem w wodzie. Trzęsły mnie dreszcze. Ale za to noga, nie wiem czy z odrętwienia, czy z naturalnego kompresu zimnej wody, nie bolała mnie tak potwornie, nawet czułem znaczną ulgę. I oto, gdy cisza zaległa dokoła mnie, gdy już rozwiały się wszelkie odgłosy ludzkie i skrzypienie wozów, niebo otworzyło się przedemną. Byłem ocalony! Jednakże, w obawie, by nie spostrzegli mego braku na wozie, by mię jeszcze nie szukano, zebrałem się znowu w sobie i na czworakach wydobyłem się z rowu na przeciwległy brzeg. Był nizki. Mokra trawa obfita i miękka, jak wata, nie sprawiała szelestu, gdym się po niej posuwał. Tak po godzinie tego raczkowania, wlokąc nogę jak beczkę, dopełzłem do gąszczy paprociowych, wysokich i sztywnych jak parasole. Tam rozciągnąłem się całą długością swoją, sen mię zmorzył. Sen, który raczej letargiem mógłby być nazwany. Gdy się obudziłem, było już znacznie po południu. Deszcz nie padał, wiatr ustał, dzień był pochmurny. Poczułem zimno dotkliwe i okrutny głód. Noga dolegała mi boleśnie, czułem się rozbity, złamany. Co robić?... Las, pustka!
Ocalony, ocalony! — wołały mi w duszy głosy anielskie i wobec tej pewności, wszystko inne wydało mi się rzeczą błahą, nie wartą zastanowienia.
Podniecony znowu tą radosną świadomością, próbowałem wstać, lecz zawyłem tylko z bólu. Wówczas zacząłem znowu raczkować. Ponieważ pamiętałem, że od mego zbawczego rowu pełzłem wprost przed siebie w las, przeto teraz, zorjentowawszy się w położeniu, raczkowałem w stronę przeciwną, od tej, ku której odjechali bolszewicy. Wytrwale posuwałem się tak do wieczora, nie spotkawszy nic i nikogo. Raz tylko zając się na mnie natknął, prawie otarł się o moją głowę i podrzucony ze strachu jak sprężyna, rzucił się do ucieczki. Czasem zakrakały nademną wrony, trzepocące się przed wieczorem na drzewach, czasem głośniejszy rozhowor przeszedł po czubach sosen, świergotały ptaki, parę razy wrzasnęła sójka, lub zakwiliła sowa w zbitych czarnych konarach.
— Siowa?... odezwała się Joasia, ocknięta z drzemki na kolanach pana Pawła.
Dziewczynka rozejrzała się żywo dokoła.
— Gdzie mamuś? — pisnęła płaczliwym głosikiem.
— Cicho Asiu! nie przeszkadzaj — zgromił ją pan Paweł.
Ale dziecko rozkaprysiło się.
— Ja cię mamuś, gdzie mamuś?... wołała ze łzami.
Celuś nagle zerwał się z miejsca.
— Gdzie mamuś? — krzyknął z przestrachem. — Chimek poszedł po mamuś i nie znalazł?...
Wszyscy poruszyli się niespokojnie, ale pani Teresa była już przy dzieciach.
— Słuchałam opowiadania na otomanie. Niech pan mówi dalej, panie Jurku — poprosiła, biorąc Joasię na ręce i siadając na podanem jej przez pana Pawła krześle.
— Ale może pan zmęczony... głodny?...
— Nie pani... zdaje mi się, że mi jest nawet za dobrze.
I... widząc wszystkie oczy utkwione w siebie, jął mówić znowu.
— Drugą noc przespałem w lesie, tym razem na grubym pokładzie mchu i drugi dzień raczkowałem aż do nocy, przez leśną głuszę, z coraz słabnącemi siłami.
— A co jadł pan Jurek? — spytał Celuś.
— Nic, moje dziecko, paliła mnie gorączka, więc gdzie tylko napotkałem kałużę wody, pozostałą po deszczu, piłem ją chciwie, wysysałem mech wilgotny i liście. Natrafiłem raz na pokład rydzów, wspaniałe były, ale cóż, surowe, a zapałek nie miałem. Jednak i te surowe rydze żułem żarłocznie. Trafiłem na małe bagienko leśne, w którem przy brzegu rosło trochę tataraku. Wyrwałem łodygi i wysysając z nich wilgoć, zżułem je także doszczętnie. Posuwałem się naprzód bardzo wolno, gdyż noga stała się w końcu ciężarem, trudnym do dźwigania, a ból łamał mi poprostu mózg i świdrował w sercu, jak rozpalony do czerwoności pręt żelazny. W głowie huczały mi gromy, czułem, że mam silną gorączkę i że zbliża się śmierć.
W tym stanie nadeszła trzecia noc, czy spałem gorączkowo, czy byłem w malignie, tego nie wiem, ale dziwne prześladowały mnie widziadła. Zapamiętałem jedno wybornie.
Oto śniłem, czy mi się zdawało, że jestem małym chłopcem, takim jak Celuś i że z matką moją, w Nowosiółkach w lesie szukałem grzybów. Pełno było suchych igieł sosnowych i suchych wrzosów, ale grzybów nie mogłem znaleźć i męczyłem się tem okropnie. Chciałem koniecznie ofiarować mamie grzyb, czy kwiat jaki, a tu wszędzie tylko suche igły i kruszące się pod palcami suche wiechetki wrzosu. Nagle matka znikła mi z oczów, nie widziałem jej i byłem zrozpaczony. Zacząłem wołać ją głośno na cały las, prawdopodobnie w malignie wołałem istotnie...
A jednak, wołając zdawałem sobie doskonale sprawę, że matka nie żyje, że to tylko duch jej błąka się ze; mną po lesie. Chciałem ujrzeć ją jeszcze, choćby jej ducha... Wołałem coraz głośniej i coraz boleśniej. Wtem ujrzałem matkę. Wyszła biała cała, dziwnie słodka. W rękach niosła naręcze polnych kwiatów, wśród których przeważały różowe smółki, tak obfite w naszych lasach i na łąkach nowosiółeckich. Usłyszałem głos mamy wyraźnie:
— Jerzy, chodź za mną!...
Skierowałem się w zupełnie inną stronę niż ta, w której szukałem grzybów, a która była kierunkiem mego marszu dziennego. Patrząc na matkę, ciągle szedłem za nią w śnie, w rzeczywistości zacząłem widocznie pełznąć w tę stronę... Widziałem doskonale postać matki w sukni, którą wyjątkowo lubiłem, koloru bladego irysu, z dużym kołnierzem koronkowym. Zadziwiająca była plastyka tej postaci nawet ten szczegół ulubionej przezemnie sukni matczynej. Wszak miałem piętnaście lat, gdy matka moja umarła, dziś mam trzydzieści cztery i widziałem wtedy tę wizję, jak na jawie. Matka szła ciągle w głąb lasu, w prostej linji. Różowe smółki zwisały z jej rąk i jęły opadać na trawę. Podnosiłem je, składając w pęk i tak szliśmy długo... Mama obracała ku mnie głowę, obciążoną warkoczami, zwiniętemi na karku. Uśmiechała się do mnie słodko. Znowu zabrzmiał jej głos:
— Jurku, nie lękaj się, nie zbłądzimy...
— Czy idziemy do Nowosiółek? — spytałem, czując szalone, bolesne zmęczenie. — Nie!... tam, już nigdy...
I na tem słowie nigdy umilkł głos matki i rozwiała się jej postać.
Zostałem w lesie sam, z pękiem różowych smółek w rękach. Wołałem matki głośno, rozpaczliwie, lecz już nie ujrzałem jej więcej. Widocznie ten mój krzyk przez sen, krzyk w malignie, ocknął mnie do przytomności. Dźwignąłem się z ziemi, usiadłem. Księżyc świecił blado, przesiewając po przez gałęzie drzew srebrne pyły blasków. Długą chwilę zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem przekonany, że to las nowosiółecki. Chciałem się podnieść, nie mogłem! Leżałem tak długo, długo... Zmacałem grunt dokoła siebie, byłem na suchem podścielisku mchów siwych i twardych. Wyglądały jak srebro oksydowane w blaskach księżyca. Długi czas walczyłem z przytomnością powracającą i resztą wizji przebytej w śnie. Gdy nadszedł świt, czułem się już zupełnie świadomy swojej sytuacji. Rozejrzawszy się dokoła, zauważyłem przedewszystkiem, że znajduję się w innem miejscu, niż zasypiałem wieczorem. Zdumiony tem odkryciem bezmiernie, wiedziony ciekawością, raczkowałem swoim śladem wyraźnym na mchach, do miejsca, gdzie ułożyłem się wczoraj na spoczynek. Ze zdumieniem przekonałem się, że przez sen pełzłem tak dobre pięćdziesiąt kroków, w przeciwną stronę lasu, od tej, w którą dążyłem wogóle. To mnie na razie zmieszało. Musiałem mieć gorączkę szaloną, skoro nie budząc się, w malignie lazłem, jak robak nędzny, w nocy, przez las, za wizją postaci matki. Odkrycie to wstrząsnęło mną i zdecydowało odrazu o dalszej drodze. Odpocząwszy, zacząłem na nowo ślimaczą wędrówkę w stronę, gdzie pełzłem w śnie i gdzie się ocknąłem. Stamtąd wlokłem ciało obolałe ciągle jakby za wizją matki, która została mi w oczach jak na kliszy... Głód mi dokuczał piekielnie, byłbym nawet muchomory jadł na surowo, lecz nie spotykałem nic możliwego do zaspokojenia głodu.
Mimo jednak głodu i gorączki, bo miałem ją ciągle, pełzłem wytrwale do wieczora, czyli trzeci dzień od mojej ucieczki z wozu bolszewickiego.
Dobywałem reszty sił i doprawdy, że dawno bym omdlał lub zaniechał poczwarnego marszu na czworakach, gdyby nie wiecznie żywa wizja postaci matki, trzymająca mnie w napięciu. Ona mi dawała siły niezmożone... Tylko ta wizja!... Mrok już zapadł, gdy nagle z daleka błysnęło światełko. Uczułem ukłucie w sercu, iskra gorąca przebiegła wskroś mojej całej istoty. To światełko zabłysło mi kolorem smółek. Okrzyk radosny wybiegł z moich ust. Zacząłem prędko, prędko biedz na czworakach, jak żaden najżwawszy rak nie potrafi. Ciągnąłem za sobą ciężkie żelazo mej nogi, ale mi to brzemię teraz nie przeszkadzało... Siły miałem potężne, lwie, tylko pamięć mąciła się zupełnie. Smółki zdawały się uciekać i przygasł ich blask, a jam je gonił, gonił, gonił... Resztą świadomości pamiętam tylko, że las się nagle skończył, że smółki zajaśniały mi znowu ogieńkiem, jakby gwiazdką i pamiętam, że mi się wydało, iż matka kładzie mi rękę na głowie z uśmiechem. Wtedy krzyknąłem głośno! Zmąciło mi się wszystko... Jakiś ogień w całem jestestwie, jakiś odgłos niezwykły, tępy... uderzanie siekiery, czy szczekanie psa i wszystko wraz ze mną zapadło się w otchłań...
Zemdlałem...
Odtąd nie pamiętam nic, aż do chwili, ale ta chwila trwała, jak się okazało, całe z górą dwa tygodnie, gdy, otworzywszy oczy z ciężkiego snu, ujrzałem się na łóżku, przykryty kołdrą w jasnej izbie. Na bielonych ścianach wisiały suche zioła i wypchane ptaki. Rozglądałem się ciekawie po schludnym pokoju, nie rozumiejąc, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Mętne wspomnienia jęły tłoczyć się do mojej głowy, jak wątłe pasemka blasków, które wkrótce wytworzyły brzask w mózgu, na tyle wyraźny, iż coraz wypuklej malowały się w jego świetle przeżyte obrazy... Więc bitwa z bolszewikami,... atak nasz, wreszcie ten wybuch szrapnela i kontuzja.
Mgła jakaś, niepamięć, ból straszliwy i ocknięcie się na wozie bolszewickim, niepojętym dla mnie samego sposobem. Odwrót bolszewików, groźba śmierci zapowiedzianej niedwuznacznie... Wreszcie ta noc deszczowa, wietrzna... i moja ucieczka... Pełznięcie przez las... męka włóczenia nogi za sobą, potem sen, wizja matki... smółki... Gdy myśl ocknęła się całkowicie, wtedy już występowały szczegóły najdrobniejsze. Odzyskałem świadomość, czułem się zdrowym, lecz gdy się poruszyłem energicznie, by powstać z pościeli, krzyknąłem z bólu. Poczułem, że nogę mam grubo obandażowaną...
W tem do izby wszedł mężczyzna, wysoki, niezwykle chudy, z dużemi czarnemi wąsami i czarnemi oczami. Zrobił na mnie wrażenie bolszewika. Zadrżałem i musiałem okazać to wyrazem twarzy, bo podsunął się prędko i rzekł łagodnie.
— Obudził się pan, to i chwała Bogu!... Przez dwie niedziele kłoda była, a ot i ożył!...
— Gdzie jestem? — spytałem uspokojony polską mową i tonem słów.
— A na gajówce! Ja gajowy tych lasów. Znaleźli my pana, zamroczonego na skraju lasu. Nie daj Boże jak pan wyglądał. Noga jak ceber, głowa i całe ciało w ogniu. I nie wiem skąd tak rakiem przylazł, ślad od nogi na mchu został, jakby kto kowadło wlókł... Jeszcze na drugi dzień za tym śladem poszedłem; ale na suchych igłach ślad przepadł. Myślałem, że może więcej żołnierzy zostało w lesie, obszedłem cały bór, aż do gościńca, ale nigdzie już nikogo. Pan był sam?
— Sam! — odrzekłem.
— Czy to pan w bitwie ranny?
— Rannego w bitwie wieźli mnie bolszewicy do niewoli, więc uciekłem.
Gajowy ręce rozłożył ze zdumieniem.
— Uciekł? ot chwat! A mego syna może zabiły te ścierwa, żeby ich...
Zaklął dosadnie, w oczach jego był żal okropny i zaciekłość straszna.
— Był mój syn pod Kijowem i słuch o nim zaginął. Czy ja wiem co z nim? Sam tu zostałem z synową, która była sanitarjuszką na wojnie i leczyć umie. Ona to pana ratowała najpierw sama, potem pojechała po doktora do miasta i jak brata leczyła. Niema co, zdatna kobieta. Żeby nie ona, jużby pan nie żył dawno.
Zamyśliłem się. Przypomniałem sobie wizję matki... To ona skierowała mnie do tej gajówki. To ona mię uratowała. Pełzłem wszakże przedtem w zupełnie innym kierunku i byłbym położył głowę, gdzieś na mchach, w głuchym lesie...
Zamknąłem oczy wzruszony.
— Co panu? — zaniepokoił się.
Podałem mu rękę, dziękując jaknajserdeczniej, jak umiałem, za opiekę i troskliwość. Zaczęła się gawęda. Opowiedział mi, że jest na gajówce tej, zwanej Sarny, od trzydziestu z górą lat. Że miał dwuch synów. Jednego jeszcze małym chłopięciem rozdarł dzik, drugi uczył się w szkołach, skończył gimnazjum i zaraz poszedł na wojnę, jak tylko wybuchnęła. Był odważny, dzielny i mądry, ten Wacek, ale cóż, zmarnował się. Miał iść na doktora po wojnie i wrócił z frontu z żoną. Z sanitarjuszką się ożenił. Młode to, urodziwe, nie z prostego stanu pochodzi, edukowana jest i dużego rodu, szlachcianka. Gdzieś jej tam daleko, rodziców zabili. Ona wtedy wstąpiła na kursy sanitarne, a potem poszła na front do lazaretu. Tam się z Wackiem poznali... On ocalił ją od śmierci, bo była ranna. Ożenił się. Przywiózł ją tu sierotę, często płakała po kątach, a on się gryzł strasznie. Co przyjechał z wojska, to jak zobaczył, że ona blednie i mizernieje, to aż się za łeb chwytał ze zgryzoty. Często mówił: niedolę ja jej stworzył i dla mnie niedola, bo ja świata za nią nie widzę, a ona za to, że ja ją śmierci z pazurów wyrwał, przez wdzięczność za mnie wyszła, a teraz nieszczęśliwa. I drze się za włosy chłopczysko, a na nią, jak na święty obrazek patrzy. Ona, biedactwo, zaszyła się czasem w kąt w lesie i beczy, a często obrazek jakiś całuje, a jak wejść to go chowa. Myślałem ja sobie — mówił — pewno jakiś kawaler, za Wacka wyszła, a za drugim tęskni. Złość mnie brała, żal za syna. Aż raz, podejrzał ja ją i obrazek z ręki wyrwał. Patrzę, państwo jakoweś, pan starszy i pani, takie, co to poznać odrazu kto zacz. Nie ma co! dziedzice jakieś, jaśnie państwo, tak z miny i z ubrania. Pytam ja — kto to? — tatuś i mamusia — odpowiedziała ze łzami. Takie te łzy niewinne były, takie święte jakieś, że zdjąłem czapkę, daj buch ją w rękę...
— Cichoj dziecko, to ich zabili? — pytam.
— Chłopi zamordowali, w nocy, napadli na dwór, spalili...
— I płacze, zanosi się od łez. Pokazała na serce, na głowę. Tu, powiada, mam ten obraz, do końca życia nie zapomnę! Byłaby i ona zginęła. Jedna chłopka, co była jej mamką, przebrała ją po chłopsku i do ucieczki pomogła. Takie to losy, panie. Nieszczęścia teraz mnożą się jak pluskwy, gdzie spojrzysz, to jakaś bieda... Toż i, mój Wacek nieszczęsny. Dwa lata temu, jak się pobrali z Magdzią i on na wiosnę w tym oto roku przepadł. Ani słychu!
— Chciała i ona znowu z nim jechać, ale Wacek się sprzeciwiał, że to wątła była bardzo i kaszlała, więc zostaliśmy oboje na Sarnach. Pod Warszawę to się tak wyrywała jechać, że trudno było wstrzymać, alem ją zaklął na wszystko, na pamięć jej ojców, żeby została ze mną samotnym. Pewno ją litość wzięła, że ja tu taki sam, jak borsuk w norze, to i została. Przez ręce to leci, a wyręcza mnie w obchodach lasu, ile może. I tak ot, czekamy na Wacka, ale Bóg raczy wiedzieć czy żyje?...
Gdy to powiedział, nagle wstał. Usłyszeliśmy stuknięcie drzwi wewnątrz.
— Magdzia wróciła z lasu, — zawołał. — Będzie mnie łajać, że pana nie napoiłem mlekiem.
Wyszedł z izby. Chwilę leżałem sam. Z drugiego pokoju dochodziły mnie głosy rozmowy, poczem weszła do izby kobieta dwudziestoparoletnia, ładna, choć mizerna, dziwnie... miła. Za nią szedł gajowy. Ona niosła w ręku kubek mleka.
— Ot i moja synowa — rzekł gajowy z dumą w głosie.
Młoda kobieta z uśmiechem podała mi rękę.
— Dzień dobry panu! No i chwała Bogu, dzień naprawdę dobry... Już pan patrzy tak ładnie, już niema mgły w oczach... Zdrowie idzie... idzie... jak wiosna po zimie.
Zaczęła mnie poić, dała jakieś proszki, rozmawiała ze mną tak słodko a wesoło, ot... jak to pani Terenia potrafi...
Strzełecki pochylił się i pocałował rękę pani Teresy. Poczem spojrzał po wszystkich i rzekł trochę zakłopotany, z rumieńcem na twarzy.
— Może ja państwa nudzę tą długą opowieścią?
— Niech pan mówi dalej — szepnęła Teresa.
— Zaraz się moja opowieść skończy. Wtedy to, co spojrzałem na twarz pani Magdaleny a szczególnie w jej dziwne oczy, zawsze mi w myśli przefruwało skrzydełko jakiegoś wspomnienia. Gajowy jął mnie pytać o szczegóły bitwy, w której byłem raniony. Gdy je opowiedziałem, gajowy i pani Magdalena zawołali oboje.
— To pan jest oficerem?
— Tak, — odrzekłem — przypomniawszy sobie, że bolszewicy zdarli ze mnie dystynkcje oficerskie. Gdy wymieniłem im pułk, do którego należę, gajowy i pani Magdalena spojrzeli na siebie i ona rzekła.
— Wacław w tym samym pułku służy, jest plutonowym.
Zainteresowałem się żywo. Zapytałem o nazwisko. Pani Magdalena spojrzała zdziwiona na teścia.
— Jakto, ojciec nie powiedział swego nazwiska?
— Ot, nie złożyło się jakoś — odrzekł. — Nazywam się Tur.
— To moja wina — zawołałem — powinienem był pierwszy się przedstawić.
Powiedziałem nazwisko swoje.
Oboje wykrzyknęli zdumieni.
— Pan porucznik Jerzy Strzełecki?...
— Państwo mnie znacie?
— Wacek! o panu opowiadał zawsze, toż całą wojnę pod komendą pana przesłużył — rzekł Tur. A pani silnie zbladła patrząc na mnie bez słowa, szeroko otwartemi oczami. I oto pod tym jej wzrokiem nagła świadomość błysnęła i rozjaśniła mi pamięć, jednocześnie omraczając ją cieniem.
— Czyżby Wacław Tur? — spytałem, nie mogąc spojrzeć im w oczy.
— On sam! — zawołał gajowy. Pani Magdalena jakaś szczególnie podniecona, zaczęła pytać prawie bez tchu.
— Pan wie o nim? gdzie on jest?... co się z nim dzieje?...
Gajowy chwycił mnie za rękę, pytając nagląco:
Ogarnęło mnie przerażenie, że trzeba będzie podnieść powieki i spojrzeć im prosto w oczy.
— Co z nim, panie poruczniku. Gdzie on jest teraz?
Milczałem.
Wacław Tur, plutonowy, zastrzelony został przez kozaków Budiennego, w potyczce na Wołyniu. Cóż im, tedy powiem, tym biedakom, którzy go oczekują, czyż mogę być zwiastunem takiej wieści? I przypomniałem sobie dokładnie Wacława Tura, jak brał urlop jadąc na swój ślub, i.. pamiętam fotografję jego narzeczonej, którą pokazywał nam oficerom, a któryś z moich kolegów orzekł, że dla niego za delikatna. Pamiętam, pamiętam!... Jeden z oficerów przyjrzawszy się podobiźnie zawołał. „To jakaś lilijka, gdzieś ją wytrzasnął? Chyba porwałeś ją z jakiego pałacu? Ale nie będziesz miał z niei pociechy“... Wtedy Tur zabrał fotografję oficerom w milczeniu, lękając się zapewne żartów dwuznacznych.
I śmierć jego pamiętam przed kilku miesiącami... Więc to był jej mąż i syn gajowego, którzy życie mi ocalili?...
Jakże ja im to powiem?
I nie powiedziałem, nie miałem odwagi. Gdy mnie pytali, uspokoiwszy wzburzenie, odrzekłem, że straciłem go z oczów, że rozdzielono nas. Nałgałem ile wlazło, bo nie mogłem wyznać prawdy. I nie tyle chodziło mi o panią Magdalenę, ile o tego ojca, którego Wacław był już jedynym synem, o tego ojca, który mi życie ocalił, a ja miałbym mu za to odwdzięczyć się taką wieścią? Tembardziej lękałem się wyjawić prawdę, że gajowy nie spostrzegł mego zachowania się i wyraz mojej twarzy go nie zastanowił. A przecie będąc jeszcze chorym, nie zdołałem napewno panować nad sobą tak, aby nie zdradził mię żaden cień, ani skurcz na twarzy. Gajowy nic nie odgadł, ale pani Magdalena, gdy zmieniała mi bandaże wieczorem, zapytała mię wręcz, co wiem o Wacku, bo odgadła, że coś ukrywam, przeczuwa, iż on już nie żyje. Broniłem się dzielnie, wreszcie zmęczony jej naleganiem, nie mogłem jej bowiem zbyć byle czem, powiedziałem całą prawdę. Zrobiło to na niej ogromne wrażenie. Jednakże odczułem wyraźnie, że było to dla niej nieszczęście, ale nie cios. Nie kochała go tak, jaki on ją. Ceniła jego serce, lecz miłości w duszy jej nie było. Wyszła za niego, pociągnięta wiernością jego uczucia, spragniona serca, zmęczona rozpaczą po stracie rodziców i domu. Wywnioskowałem to z jej słów, ze wszystkiego, nawet z wyznań Tura, który tak samo zdaje się rozumował. Wychodząc za Wacława, przeliczyła się z siłami, choć zapewne z najlepszą wiarą szła w to życie z człowiekiem niekochanym...
Obcując z nią, poznałem w niej duszę subtelną i mogłem stwierdzić różnicę, jaka zachodziła pomiędzy nią, a Wacławem. Był on dzielnym żołnierzem, pełnym zapału i prawości, ale wyrósł z innego świata niż ona. Ona istny sokół, on prawdziwy tur, dość gruboskórny i szorstki, pomimo swej zacnej duszy i pewnej ogłady.
Pani Magdalena postanowiła nie mówić gajowemu tej smutnej prawdy do czasu, aż przedłużającą się niepewność życia Wacława, brak wieści o nim, naprowadzi go na właściwy domysł i tem samem przygotuje go do ciosu. Ale od tej naszej rozmowy z panią Magdaleną, pobyt mój na gajówce stał się trudny do zniesienia. Ciągle ta fałszywa sytuacja wobec gajowego, który mi wciąż opowiadał o Wacku i oczekiwał jego powrotu lada dzień, była dla mnie szalenie męcząca. Wyrywałem się do opuszczenia gajówki, z żalem i z wyrzutem, że pod ich dach zasiałem ten piołun, który prędzej czy później zaplonuje gorzkim owocem. Było mi tak ciężko chwilami, jakbym w osobie Wacława Tura stracił brata własnego. Podleczony tedy, lecz jeszcze nie wyleczony, po sześciu tygodniach bytności na Sarnach, gdy już łaziłem na kulach, jako tako, wyjechałem wreszcie, zacinając zęby, by się nie zdradzić słabością i by mnie nie zatrzymano... Pożegnałem ich jak kogoś bliskiego, jak rodzinę, której nie mam. Oni mi pożyczyli pieniędzy na drogę, byłem bowiem przez bolszewików obdarty doszczętnie. Jechałem z myślą o Was, drodzy państwo — rzekł Strzełecki, zwracając się do pani Teresy. — Ale cel mój nie został tak łatwo osiągnięty. Więc, gdy zmęczony drogą, długą i dla mnie bardzo jeszcze uciążliwą, zasnąłem w wagonie, okradziono mnie z pieniędzy i z biletu kolejowego. Wysiadłem tedy na pewnej stacji małej i czując, że ze zgryzoty i zmęczenia znowu zaczynam słabnąć, byłem bowiem jeszcze chory, a nie widząc przed sobą drogi innej, zabłądziłem do pewnego chłopa, we wsi, dokąd przykusztykałem resztkami sił. Tam przyjęto mnie bardzo niechętnie, lecz ostatecznie przyjęto. Rozchorowałem się na nowo, ale byłem już bez opieki zupełnie, rzucony na barłogu, w sionce pod schodami. Gorączkowałem. Noga mi na nowo rozpuchła, sam robiłem sobie opatrunki, wciąż zagrożony wypędzeniem z chałupy.
— Czemuż pan nie pisał, lub nie telegrafował do nas? — rzekła Teresa z wyrzutem.
— Listu proszę pani nie mogłem pisać, bo najpierw nie było na czem i nie było za co, tembardziej depeszę... Tak przebyłem w tej nędzy ducha i ciała, całe trzy tygodnie.
Rozpacz targała mojemi nerwami, jak pies wściekły, nie mogłem leżeć w brudzie i robactwie, nie mogłem jeść tych obrzydliwości, które mi dawano. Rozpacz mnie uniosła i pomimo szalonego osłabienia postanowiłem iść, gdzie mnie oczy poniosą, byle nie być dłużej w tej cutchnącej zarobaczywiałej chacie. Ubranie moje, wyprane i połatane przez panią Turową, stało się łachmanem w tej okropnej chałupie. Powiedziałem chłopu, że chcę iść w świat i żeby kupił odemnie starą burkę, którą ofiarował mi gajowy Tur, a którą wziąłem w postaci pożyczki, zarówno jak pieniądze. Ale chłop oburzył się wielce;„ja będę jeszcze dopłacał za to, że ciebie trzymam w chacie miesiąc, musisz ty mnie zapłacić za wikt, i dach nad głową“. Zabrał mi burkę bez ceremonji.
Rankiem o świcie opuściłem chałupę i z mozołem dotarłem do stacji kolejowej. Tam już bez żadnych względów wsunąłem się dyskretnie do wagonu czwartej klasy, w pociągu, zdążającym w te strony. Nigdzie więcej, tylko u bardzo dobrych i serdecznych przyjaciół mogłem się takim pokazać, jakim byłem... Jechałem z tałatajstwem, którego napewno połowa była także bez biletu. Ani konduktor, ani kontroler nie zjawił się przez cały czas podróży, szczęśliwie dla mnie. Miałem bowiem głębokie przekonanie, że w razie rewizji, ja pierwszy padnę ofiarą i zostanę wyrzucony z wagonu. Karta mego szczęścia od ucieczki z wozu bolszewickiego, rozjaśniona duchem mojej matki, zaciemniła się znowu. Przekonany łem, że fatum zawisło nademną. Ale podróż przeszła pomyślnie. Jakaś zacna kobiecina, podzieliła się ze mną kawałkiem chleba, a jakiś robotnik uraczył mnie kubkiem wrzątku z falsyfikatem herbaty. W najlepszej komitywie z moimi towarzyszami podróży, dojechałem do tutejszej stacji, skąd jadący w te strony chłop, zabrał mnie na swój wóz i na skraju lasu Uchańskiego wysiadłem.
— I tu już skończyła się bieda twoja, panie Jurku, rzekła serdecznie pani Teresa podając mu rękę.
Przycisnął ją do ust z gorącem uczuciem.
— Niech pan dom nasz uważa za swój, jest pan od dziś naszym drogim bratem...
— A moim drugim synem — dodał pan Paweł Pobóg, — biorąc Strzełeckiego w ramiona. — Postaramy się z Romkiem, aby karta twego szczęścia, drogi chłopcze, rozjaśniona duchem twojej matki, wtedy, w lesie, zabłysła ci na nowo i chociaż w innych warunkach życia, aby one... smółki matczyne, były ci pomyślną wróżbą przyszłości...
A pani Teresa, której oczy ciemne lśniły promienną pogodą, rzekła z uśmiechem do Strzełeckiego.
— Właśnie te smółki są śliczną wróżbą szczęścia... Będzie pan zbierał na drodze swej przyszłości różowe smółki, które matka pańska rzucała dla pana...
Nagle umilkła i dokończyła w zamyśleniu.
— A może tylko jedna jaka smółka różowa, jest panu sądzona.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zasiedli już do kolacji, gdy pani Teresa spytała Jerzego:
— Czy nie wie pan, jakie ma nazwisko z domu pani Magdalena Turowa?
— Dobrucka.
— Dobrucka?... No, to przecie ród znany, pochodzący z Ukrainy. Mój stryj, Orlicz, kolegował i przyjaźnił się z Tomaszem Dobruckim z Dawidówki.
— To ojciec pani Magdaleny. Pani Teresa klasnęła w ręce.
— Ach, więc mała Dada, jak ją ogólnie nazywano... Stryj się zawsze zachwycał tą małą Dadą... Ale był tam jeszcze jej starszy brat, Zych.
— Zginął w pierwszym roku wojny.