Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Edward Zebrzydowski wstał bardzo rano i wyszedł z domu bez śniadania. Powałęsał się po parku sennie, gdyż nie czuł się wypoczętym. Znudził go park, wyszedł na pole i błądził bez celu, po pustych drogach i miedzach znudzony, ziewający. Nie interesowały go ładnie zazielenione oziminy, które już teraz w listopadzie zapowiadały obfity plon na rok przyszły. Zdaleka ujrzał pługi orzące pod jarzyną. Kilka par koni doborowych ciągnęło błyszczące lechy, skiby tłustej ziemi odwalały się posłusznie, cięte dwuskibowcami. W dalszej perspektywie to samo, znowu oracze na innem polu, a nad nimi rozkrakane stada wron, rzucające się chciwie na żer z wyrzuconych przez ziemię pędraków. Cisza na polach była jesienna, przerywana głosami wron i od czasu do czasu wołaniem forali na konie.
Zebrzydowski mijał piękny łan rzepaku, równego jak dywan pluszowy, zielonego jak szmaragd. Hen, daleko rozciągał się ten zielony kobierzec, nęcący oczy wiosenną barwą, ale Zebrzydowskiego nie ucieszył. Właściciel Pochlebów wzruszał ramionami i zżymał się na otaczające go widoki zamożności gospodarczej.
— Co mi tam rzepak, albo łany ozimin! — myślał z goryczą. — Pochleby!... Boże zmiłuj się! Sześćdziesiąt włók, to mi dopiero fortuna dla Zebrzydowskiego!... Co ja będę robił na tych sześćdziesięciu włókach? Co za ironja, żeby mi akurat tylko Pochleby zostały, na urągowisko, czy ki djabeł?... — gniewał się w duchu były pan na Derbyszczach i Hłowatynie...
War Zebrzydowski trzepnął szpicrutą po gałęziach stojącej przy drodze werzby, aż grad liści pożółkłych spadł obficie z suchym szelestem, obsypując mu ramiona. Edward wstrząsnął się. Ten łaskotliwy dotyk jesiennych liści wydał mu się garścią piasku rzuconego w oczy przez jego zły los.