Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W stołowym było ciemno, tylko ogień na kominku rzucał czerwone blaski na duży pokój i purpurowo-złotą orbitą otaczał siedzące przed kominkiem osoby: trzech mężczyzn i dwoje dzieci.
Jerzy Strzełecki siedział pół leżąc w głębokim fotelu, ranna noga spoczywała poziomo na krześle, przykryta pledem. Obok siedział Paweł Pobóg z Joasią na kolanach, a niżej na swym stołku, Krzepa, trzymając na kolanach, jak na koniu Celusia. Wszyscy byli wpatrzeni w Strzeleckiego, który trochę schrypniętym głosem, opowiadał im coś, snadź ciekawego, bo dzieci miały oczy otwarte szeroko, a Joasia trzymała paluszek w rozchylonej buzi, co u niej oznaczało wielkie napięcie myśli.
Teresa uśmiechnęła się na widok tej grupy i niepostrzeżenie usiadła cicho na otomanie, blizko drzwi, słuchając opowiadania.
Jerzy mówił:
— Noc była tak ciemna, że nie widziałem drabiny wozu, na którym mnie wieźli. Deszcz padał, zacinał wiatr. Leżałem na tyle wozu prawie na gołych deskach. Mój towarzysz, moskal, ranny w obie nogi, klął siarczyście i jęczał, a gdy ja jęknąłem, naigrywał się ze mnie ohydnie. On był bliżej woźnicy, ciągle z sobą rozmawiali po rosyjsku. Nad nami huczał wiatr. W pewnej chwili, huk ten spotężniał tak silnie, że wsłuchawszy się dobrze, zrozumiałem, iż po obu stronach drogi jest las sosnowy. Na wozie umilkli, słychać było tylko skrzypienie osi i brzęk łańcuchów uprzęży. Czasem, gdy wiatr łagodniał, dochodziły z dala odgłosy i nawoływania idącego przed nami wojska bolszewickiego, o ile tę zbieraninę obdartą można było tak nazwać. Poza wozem, na którym jecha-