Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem, szło jeszcze parę podwód i wlekli się manuderzy nędzni, rozbici i głodni.
Północ była zapewne, gdy wóz jadący tuż za nami, zatrzymał się. Spadło koło z osi. Żołnierze zsiedli i jęli naprawiać, klnąc głośno. Cisza na wozie naszym trwała niezmącona. Las huczał potężnym basem i wicher wył, gwiżdżąc naprzemian wśród igieł sosnowych, potępieńczemi głosami.
Oddaliliśmy się znacznie od zepsutego wozu. Wóz nasz toczył się powoli, bo ciemnica była tak wielka, żeś konie szły poomacku, kierując się widocznie instynktem. Mój towarzysz niedoli chrapał, jęcząc przez sen. Miał gorączkę, majaczył coś niewyraźnego. Woźnica nie odpowiadał mu wcale. Po ruchach koni i nierównym toczeniu się wozu, zmiarkowałem, że i woźnica śpi. I wtedy, nie zastanawiając się już dłużej, zacząłem wolno i jaknajciszej podpełzać do wylotu wozu, gryząc wargi do krwi, by nie wydać jęku. Piekielne było to pełznięcie, w tem przeświadczeniu, że każdy mój ruch zdradzający zamiar, odgadnięty przez woźnicę, lub mego towarzysza, będzie dla mnie zgubą. Wiedziałem wszakże, że jadę po śmierć, że dziś, jutro, będę rozstrzelany. Ten wylot wozu, to była jedyna droga do ocalenia, do życia. W takich razach, człowiek nie czuje na sobie ciała, nie wie, że każde poruszenie jest torturą, widzi tylko tę jedną drogę i tę jedyną możliwość ratunku. I... umie wtedy przeistoczyć się nawet w płaza, który bez szelestu dąży ku ocaleniu.
Gdy głową dosięgłem wylotu wozu, uczułem płomienie na całem ciele.
Jakże tu zsunąć się z wozu? Gdybyż nie ta noga, spuchnięta jak bałwan, szarpana aż do kości najstraszniejszym bólem, jak obcęgami...
Ale z takiem czemś obcem a bolącem uciekać, to było salto mortale nie rokujące zwycięstwa. Rozstrzęsionemi wargami zacząłem szeptać modlitwę. Zastanawiałem się co robić. Trzeba się zsunąć najpierw głową, wtedy