Powojenni/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Światła elektryczne rzęsistą kaskadą zalewały solidnie zastawiony stół, w dużej sali jadalnej, w ogromnym dworze, w Pochlebach.
Edward Zebrzydowski spożywał wieczerzę z kolegą swoim, Karolem Kmietowiczem.
Urządzenie jadalni nie było świetne, lecz wytworne, powleczone patyną odległych lat.
Dębowe boazerje ścian i kasetony sufitu były stare zniszczone, tu i owdzie poodłupywane, przypylone przez czas. Meble także z dębu, kryte skórą powycieraną już i bez właściwego koloru. Posadzka uginała się, skrzypiąc pod naciskiem stóp. Kilkanaście portretów zdobiących ściany pokrywał pył szarawy, że były jakby za mgłą. Odczuwało się tu zaniedbanie kompletne i brak wszelkiej opieki. Meble zdawały się być wrośnięte w posadzkę i trwać na równi z nią od wieków. Za to postacie obu panów były już z najnowszej epoki, ale różniły się z sobą zasadniczo. Kmietowicz śniady brunet, nie wysoki, mężny w barach, o oczach czarnych, energicznych, miał w sobie wyraźne cechy zmysłowca i do pewnego stopnia epikurejczyka. Robił wrażenie jedynego towarzysza do hulanki, smakosza i bibosza, lecz nie poświęcającego takim uciechom większości czasu ze swego życia, które miało inne cele i zasady. Edward Zebrzydowski przeciwnie, uważał, że świat był dla niego tylko stworzony i że on go dla siebie meblował dowolnie, jak wielki pałac. Każda część świata, każdy kraj i stolica były pokojem, przeznaczonym do innych zabaw i przyjemności. War Zebrzydowski wysoki, smukły i zgrabny, wybitnie rasowy szatyn, miał oczy ciemno-szare, pełne blasków. Cała postać wykwintna tchnęła zbytkiem i rozkoszą życia. Teraz jakby przygasła, miała w sobie rozleniwienie, graniczące z apatją i nudą.
Zewnętrzna glazura tego światowca licowała dobrze ze zmęczonym wyrazem twarzy i nonszalancją, ruchów. Patrzał ironicznie trochę, a trochę biernie na kolegę, który mówił:
— Zapewniam cię War, że wino przez ciebie rezonuje w tej chwili, ale nie ty sam. To są absurdy co opowiadasz.
W oczach Zebrzydowskiego błysnęły płomienie.
— Ty myślisz, Lolek, żem pijany?... mylisz się najzupełniej. Powtarzam, że gdy mi Róża odmówi swej ręki jestem człowiek zgubiony. Wtedy żenię się z Nastusią i pal djabli wszystkie względy. Czasy, uważasz, nadeszły demokratyczne i praktyczne. Żeniąc się z Różą, złożę hołd praktyczności, a z Nastusią dowiodę, że umiem płynąć z falą. W jednym i w drugim wypadku musisz mi przyznać, że potrafię żyć w tej epoce powojennej.
— Ani jeden, ani drugi projekt nie dla ciebie. Wiesz co, pijmy na intencję jakiegoś trzeciego nieznanego jeszcze, który się wyłoni... powiedzmy losu.
— Los, przestarzałe słowo. Los i fortuna to para zgrzybiałych starców dożywotników. Dziś nikt się na takie archaizmy nie bierze. Każdy sam sobie urabia życie, jak mu się podoba i jak kogo na co stać. Pawciu, wina!.. Cóż się tak na mnie gapisz, niedołęgo. Przynieś szampana, to najlepsze lekarstwo na medytację wszelkiego rodzaju, na refleksje, żale, smutki, kłopoty i tem podobne.... obrzydliwości.... Pfuj! Gorycz mam od tego w ustach. Pawciu, wal po szampana do piwnicy. Żywo!
Młody lokaj, faworyt, nie ruszył się z miejsca, stał jak mumia i tylko lekko kiwał głową, patrząc na swego pana.
Zebrzydowski irytował się.
— Ruszysz ty się, Pawciu, czy nie?... bo widzisz, kochanie; dopóki grzecznie proszę, to radzę iść po szampana, a jak zjadę do piwnicy na twoim karku, to nie wiem, czy mnie utrzymasz. Słyszysz? Pawciu, Pawciuniu luby! Nie draźnij mnie, kotku, bo mnie już pasja chwyta, jeszcze chwila a będzie źle... zobaczysz chłopaczku...
— Jaśnie panu nie wolno pić zadużo.
— Kto ci to powiedział, kochanie drogie?... Przynieś, przynieś i... ty się napijesz... Czasy widzisz nastały demokratyczne. Nie powinieneś mnie wcale jaśniować, bo to nie modnie... Teraz każą się jaśniować tylko różne powojenne miljonery... różne wysokie i mniej wysokie urzędniki, co na posadach udają magnatów. Prawdziwi magnaci i jaśnie panowie teraz, to zdechł pies!... Głupiś, Pawciu, że u mnie jeszcze służysz. Ale ponieważ służysz tymczasem, więc idź po szampana.
Zebrzydowski rzucił się na tył krzesła i ręce wyciągnął przed sobą na stole, kręcąc w palcach kieliszek i dzwoniąc nim o talerz.
— Ach, Lolek, jak mi dziś wesoło, nawet nie masz pojęcia. Jestem pewny, że mi Różyczka Krongoldówna nie odmówi swej łapki, w której dzierży miljony. Wtedy jestem uratowany... W podróż poślubną trzeba się będzie naturalnie ciągnąć z madame Zebrzydowską née Krongold, obowiązek poniekąd, że tak powiem dyplomatyczny. Ale potem sam czmychnę w świat!... To dopiero będzie prawdziwe zwycięstwo nad zmorą obecną. Nic mi, widzisz, nie pozostało innego nad karjerę!...
— A jeśli panna Róża nie tylko twego nazwiska żądać będzie, lecz i... serca?...
— Eee, taką znowu wymagającą nie jest.
— A jeśli będzie?...
— To jej zełgam, że ją kocham wielkie rzeczy!... Dziś słowo kocham wypada z ust tak samo łatwo, jak dym z papierosa i tak samo się rozwiewa bez śladu. Słowo to z sercem obecnie niema nic wspólnego, dwa różne pojęcia. Słowo kocham, to teraz bardzo tania waluta, bez wartości istotnej... a serce to także już bankrut beznadziejny...
— Czy i twoje War? To serce, któreś na balu w Resursie, w Warszawie ofiarował, jakoby raz na zawsze, pani Teresie Pobożynie?
— Ba, ba i dotąd go jej nie odebrałem, ale to co innego. To był luks z czasów przedwojennych. Karnawał 1913 roku. Siódmy rok dobiega i jeszcze ten luks trwa. Ale co mi z tego ?... Co mi to uczucie dało?... Sumę gorzkich zawodów i świadomość upokarzającą, żem się rżnąl łbem o mur chiński, jakim jest nietykalność pani Teresy.
— Powiedz lepiej miłość jej dla męża. Niezłomność jej moralności okazałaby się dopiero wtedy miarodajną gdyby była zawiedzioną mężatką że zaś jest przeciwnie... Ot i Pawcio!... i Mumek extra-dry w lodku. Brawo! Brawo!...
Oczy Kmietowicza zaiskrzyły się zadowoleniem.
Otworzona butelka wprawną ręką Pawcia strzeliła szlachetnym odgłosem szlachenego trunku. Zapieniły się kielichy. Kmietowicz wzniósł puhar do góry.
— Twoje zdrowie, War!... Oby twoje zbankrutowane serce znalazło jeszcze...
— Dożywocie przy miljonachpanny Krongold.
— Fe! wstydź się! Bluźnisz!... Oby znalazło swój odwet.
— W sercu pani Teresy?... Och ... Klapa, mój drogi! Ona jest uniwira, a Pobóg to czarownik.
— Nie dajesz mi skończyć, War. Chciałem powiedzieć, żeby znalazło odwet w sercu jakiej niewiasty, podobnej do pani Teresy, ale wolnej, do której wypowiedziane słowo kocham nie byłoby czczym dymem.
— No, to taka znajdzie sobie drugiego Poboga i zbuduje dokoła siebie chiński mur wierności dla niego. Nie, nie! ja pasuję tylko do panny Róży i do jej miljonów. Nalewaj, Pawciu! co tam mruczysz pod nosem? Morały skieruj do siebie, bo przyzwoity sługa milczy, gdy usługuje. Zatraciłeś swój europejski styl, zbolszewiczałeś, kotku! Powiadaj zaraz co tam mruczysz?...
— Jaśnie pan sam na siebie bicz kręci — rzekł kamerdyner, załamując ręce.
— A ty może wolisz, żebym na ciebie ukręcił? Zgoda!
— Jaśnie pan chory na serce...
— Tiens, znowu serce! Psiakrew...
— I... zrujnowany można powiedzieć, a szampan tak co dzień...
— Czy ja się sam zrujnowałem, żebym okazywał skruchę?... Nalewaj, Pawciuniu luby... o tak!... zdrowie twoje Lol!... Hej, Pawciu, dolewaj!... Ooo!... tak! Wybornie!... Zuch z ciebie, dobrze zamroziłeś!... Teraz czyje zdrowie?... Dolewaj, Pawciu!... dolewaj!... Mniejsza czyje zdrowie, aby pic!... niech będzie moje zdrowie. Do pełna! ... doskonale!!... Zdrowie Wara Zebrzydowskiego na skromnych Pochlebach! Tylko na Pochlebach!... Mój Boże!... Ale pij jednym tchem. O... tak!...
Znowu wyciągnął kielich do kamerdynera.
— Dolewaj! — wrzasnął.
— Dalibóg, dosyć! Jaśnie pan z krzesła spadnie.
— Ty dostaniesz krzesłem po łbie!... Lej!... Dużo tam jeszcze w piwnicy tego nektaru?
— Wystarczy do śmierci jaśnie pana, jak tak będzie co dzień.
— A ty błaźnie jeden! to tembardziej będę wypijał. Nie chcę zostawiać Krongoldom Zebrzydowskiego wina.
— Za to zgadzasz się zostawić im Zebrzydowskiego, zrodzonego z Krongoldówny — sentencjonalnie rzekł Kmietowicz.
— Ot, to święte słowa jaśnie pana! Ot to właśnie, ot to!...
— Milcz ty! — krzyknął War na kamerdynera — Lolek! czemu nie pijesz do dna?... To winko samo płynie w gardło. Trzeba je umieć pić... Dolewaj!...
Nagle rzekł innym tonem kapryśnym i wdzięcznym:
— Pawciu, daj drugą butelkę... daj gołąbku!... nie krzyw mordy, bo ci z tem nie do twarzy. Przyniosłeś pewno kilka butelek... Ruszaj po tę drugą. W nagrodę wypijesz i ty z nami zdrowie twojej przyszłej pani, a mojej żony... Róży Zebrzydowskiej... słyszysz?... Dawaj nową butelkę!
— Nie dam, choćby mnie jaśnie pan zabił! nie dam!
— Nie dasz, skowroneczku, nie dasz? — mówił Edward pijany już zupełnie ze złowrogą miną.
— War, daj spokój — mitygował przyjaciela Kmietowicz. — Onegdaj wypiliśmy trzy butelki, wczoraj dwie, stanowczo za dużo. On ma rację...
— Ma rację?... a no, to zobaczymy, kto ma rację, ja, czy sam Pawik — cedził War przez zęby. — Powiedz mi, Pawciu, ale mów prawdę, bo w pysk!... Cobyś wolał, czy żebym zginął po pańsku, bodaj zalany szampanem, czy żebym biedę klepał jak każdy obdarty przez bolszewików safanduła? Co? No, mówże, a prędko!...
— Co mam mówić, kiedy jaśnie pan taki...
— Jaki?... — nasrożył się Edward.
— Prędki... Ja tobym wolał zupełnie coś trzeciego.
— Trzeciego? a to ciekawe... Mów...
— Żeby jaśnie pan był taki sam, jak przed wojną. Wtedy jaśnie pan głową rządził jak się patrzy... po pańsku... A teraz?...
Faworyt machnął ręką ze zniechęceniem. Edward zatoczył się ze śmiechu na krześle.
— Ha, ha, ha! On jest paradny ten kochany Pawcio!... Słyszałeś Lolek?... Byłem mądry, rządziłem głową po pańsku. Czemużeś ośle nie dodał, że miałem wtedy wielkie majątki... których teraz nie mam... Ha, ha, ha!... Nie!... Pawcio jest rozbrajający!...
Nagle przestał się śmiać i mówił ze sztuczną powagą:
— Och, zmieniłem się, mówisz... no, to nic dziwnego choćbym się nawet zmienił... Cały świat jest inny, niż był przed wojną. Państwa się pozmieniały, monarsze korony pozlatywały, ludzie są inni, inne prawa, inna etyka, inne kobiety... Chociaż ktoś tam powiedział, że kobiety zawsze takie same, ale zełgał, teraz są inne!... a on chce żebym ja był taki sam? Zwarjował Pawcio, jak Boga kocham!... Widzisz, kochanie, i ty jesteś nawet inny niż byłeś, bo dawniej ja tobie nauki dawałem, a teraz ty mnie... Co?... Jak ci się to podoba?... Świat się do góry nogami wywrócił, uważasz, więc i ludzie na nim fiknęli kozła zdrowego i ci, co byli niżej, stanęli teraz na głowach tym, co byli wyżej. Zrobiła się wieża Babel!... Zmieszali się ludziska jak groch w kotle. Wszystko się zmieniło!... Czy to tylko ja, Zebrzydowski, mam stać na nogach normalnie z głową w porządku i na swojem miejscu?...
Nagle palnął pięścią w stół z pasją.
— Ja płynę z falą! Jak wszyscy to wszyscy!
Zerwał się z krzesła. Lokaj cofnął się przezornie w tył.
— Chodź, Lolek! zawołał Zebrzydowski — kolacja skończona, wino wypite, a na tego cymbała ne mam ochoty dłużej patrzeć, bo... bo... mógłbym niespodziewanie wrócić do dawnego siebie i Pawcia trochę pomoralizować... Zresztą, szampan mi zbrzydł... Świństwo!...
Ukłonił się Kmietowiczowi trochę chwiejnie i ruszył do drzwi. Kmietowicz podążył za nim. Za progiem, w małym gabinecie, Edward włożył rękę pod ramię przyjaciela i rzekł do niego poufnie:
— Jutro jadę do Warszawy, a za kilka dni będę narzeczonym Krongoldówny.
— Jedźmy do Warszawy — rzekł Kmietowicz — ale tylko w celu wybadania, czy Derbyszcze i Hłowatyn beznadziejnie przepadły.
— No, przecie są poza linją demarkacyjną, więc to chyba wystarczy za odpowiedź. Najpierw pewno w gruzach, zrujnowane tak, że, jak to mówią, rodzona matka by ich nie poznała, a w dodatku i najgłówniej, że gdy są w ich ręku, tedy już dla mnie stracone.
Nagle uderzył się dłonią w czoło.
— Wiem! pojadę do Uchania. Doskonały pretekst! Rozpytam Poboga o stan Krąża, który jest po naszej stronie i wogóle o tamte obecne stosunki kresowe.
— Ależ War!...
— Tak, Lolku, jadę do Pobogów.
— Czy do Pobożyny?
— Może być!...
— Ej, War, tracisz głowę, zresztą, dziś niema o niej mowy. Jutro wytrzeżwiejesz i uznasz projekt za niewczesny. Dobranoc ci!
— Dobranoc!
Dwaj przyjaciele rozeszli się. Edward upadł na łóżko w ubraniu i bezmyślnie długą chwilę patrzał w sufit. Cisnął przez zęby przekleństwo, poczem wyjął z portfelu dwie fotografje. Jedna przedstawiała wyborną podobiznę pani Teresy Pobożyny, z domu Orliczówny, druga była to sylwetka eleganckiej panny, brunetki bardzo przystojnej, nieco wyzywającej w pozie i w wyrazie twarzy. Zebrzydowski patrzał długo na obie, wreszcie szepnął do pani Teresy:
— Aha! uśmiechasz się jakby ironicznie, tego dawniej nie bywało! Owszem, śmiej się... masz męża, który cię widocznie zahypnotyzował i mur chiński rozciągnął dokoła ciebie... Masz dzieci... no, tego ci nie zazdroszczę!... A ja?... a ja?...
Fotografję pani Teresy schował znowu starannie do portfelu i patrzał teraz na drugą podobiznę.
— Róża Saronu!... Moja przyszłość?... Cudownie! Dziady, pradziady i wszystkie prababki poprzewracają się w grobach... Wywołają trzęsienie ziemi... Jak Boga kocham! Róża Saronu!... Karjera!... Partja!... No, aby nie to ostatnie...... Phi!... miljony nazwisk nie mają. Krongoldówna będzie Zebrzydowską i miljony znajdą się w kieszeni Zebrzydowskiego. O ile papa Krongold okaże się hojnym... dodał po krótkim namyśle i naraz żachnął się.
— Jeszczeby nie? Za Zebrzydowskiego trzeba słono płacić, kopalni mało!... Płacić??...
Rzucił fotografję na dywan, chwycił się za głowę i wołał cichym jęczącym głosem:
— Jestem bestja, bestja, bestja!...
Po godzinie ciężkich medytacji, Edward rozebrał się wolno, powtarzając z jakąś rozdzierającą satysfakcją:
— Jestem bestja!
Drzemał już odurzony, gdy wsunął się do sypialni kamerdyner-faworyt. Zabierając ubranie swego pana, lokaj sprawiał się cicho, lecz Edward ocknął się z półsnu. Spojrzał błędnie i rzekł sennym głosem:
— Pawciu... pozbieraj na dywanie... rzuciłem tam miljony. Pozbieraj, Pawciu, i schowaj... To droga rzecz!...
Zdziwiony lokaj podniósł fotografję. Spojrzał, poznał. Pokiwał głową żałośnie.
— Pozbierałeś, Pawciu?...
— Pozbierałem — odrzekł głucho kamerdyner.