Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

igieł sosnowych i suchych wrzosów, ale grzybów nie mogłem znaleźć i męczyłem się tem okropnie. Chciałem koniecznie ofiarować mamie grzyb, czy kwiat jaki, a tu wszędzie tylko suche igły i kruszące się pod palcami suche wiechetki wrzosu. Nagle matka znikła mi z oczów, nie widziałem jej i byłem zrozpaczony. Zacząłem wołać ją głośno na cały las, prawdopodobnie w malignie wołałem istotnie...
A jednak, wołając zdawałem sobie doskonale sprawę, że matka nie żyje, że to tylko duch jej błąka się ze; mną po lesie. Chciałem ujrzeć ją jeszcze, choćby jej ducha... Wołałem coraz głośniej i coraz boleśniej. Wtem ujrzałem matkę. Wyszła biała cała, dziwnie słodka. W rękach niosła naręcze polnych kwiatów, wśród których przeważały różowe smółki, tak obfite w naszych lasach i na łąkach nowosiółeckich. Usłyszałem głos mamy wyraźnie:
— Jerzy, chodź za mną!...
Skierowałem się w zupełnie inną stronę niż ta, w której szukałem grzybów, a która była kierunkiem mego marszu dziennego. Patrząc na matkę, ciągle szedłem za nią w śnie, w rzeczywistości zacząłem widocznie pełznąć w tę stronę... Widziałem doskonale postać matki w sukni, którą wyjątkowo lubiłem, koloru bladego irysu, z dużym kołnierzem koronkowym. Zadziwiająca była plastyka tej postaci nawet ten szczegół ulubionej przezemnie sukni matczynej. Wszak miałem piętnaście lat, gdy matka moja umarła, dziś mam trzydzieści cztery i widziałem wtedy tę wizję, jak na jawie. Matka szła ciągle w głąb lasu, w prostej linji. Różowe smółki zwisały z jej rąk i jęły opadać na trawę. Podnosiłem je, składając w pęk i tak szliśmy długo... Mama obracała ku mnie głowę, obciążoną warkoczami, zwiniętemi na karku. Uśmiechała się do mnie słodko. Znowu zabrzmiał jej głos:
— Jurku, nie lękaj się, nie zbłądzimy...
— Czy idziemy do Nowosiółek? — spytałem, czując szalone, bolesne zmęczenie.