Pamiętniki D’Antony/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Pamiętniki D’Antony
Wydawca Rubin Dajen
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Felix Wołłczaski
Tytuł orygin. Souvenirs d’Anthony
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PAMIĘTNIKI
D‘ANTONY
ALEKSANDRA DUMAS.
tłumaczył
Felix Wołłczaski.

TOMIK II.

Nakładem Rubina Dajena.

WILNO.
DRUKIEM JÓZEFA ZAWADZKIEGO.

1840.




BLANKA DE BEAULIEU.


BLANKA DE BEAULIEU.

I.

KTOKOLWIEK przy schyłku dnia 15 Grudnia 93 r. przejeżdżał z miasteczka Clisson, drogą wiodącą do wioski Saint-Crépin, musiał się zatrzymać na szczycie góry, u stóp któréj płynie rzeczułka la Moine, dla przypatrzenia się widokowi, jaki się przedstawiał na drugiéj stronie doliny.
Naprzód tam, gdzieby wzrok jego, przy mroku wieczora, szukał wśród drzew téj wioski, ujrzałby trzy albo cztéry kolumny dymuu wylatującego w powietrze, wznoszącego się i opadającego z powiewem zachodniego wilgotnego wiatru, i ginącego wśród obłoków zachmurzonego nieba; ujrzałby czerwoną na chmurach łunę, poczém gdy dym zniknął, postrzegłby dachy niektórych domów, głuchy i przytłumiony szmer różnych głosów wśród zgiełku, błądzący w przestworzu, jak maszt okrętu na głębiach morza. Sądziłby, że wszystkie okna wnet się roztworzą i buchną płomieniem; posłyszałby z jakim szelestem jeden po drugim dach runie; zobaczyłby płomienie, wylatujące iskry; i przy zakrwawionym blasku co raz wzrastającego pożaru, połyskującą się broń i długi szereg żołnierzy. A słysząc ich krzyki i, ich śmiechy, przejęty zgrozą, rzekłby z westchnieniem: — Zniszczeniem biédnych wieśniaków, pożarem wioski to żołdactwo się ogrzewa.
I w rzeczy samej, brygada ze dwunastu czy piętnastu secin republikanów złożona, znalazłszy wioskę S. Crépin pustą, przez mieszkańców opuszczoną, podpalili.
Nic można wprawdzie za to ich obwiniać: manewr wojenny, plan bitwy tego wymagał; przekonano się nawet późniéj, iż to był jedyny i najlepszy środek.
Jednakże, jednéj chatki trochę na ustroniu pożar nie ogarniał; zdawało się nawet, że przedsięwzięto wszelkie środki, ażeby płomień jéj nie dosiągł. Dwie straże stały przy drzwiach onéj oficerowie ordynansowi i Adjutanci co chwila wchodzili i wychodzili z rozkazami.
Ten który dawał rozkazy, był człowiek młody, lat dwadzieścia albo dwadzieścia dwa mający; włosy blond długie, na czole rozdzielone, spadały w puklach na twarz bladą i chudą;- — cała jego postać nosiła wyraz głębokiego smutku, wyraz przepowiedni że musi umrzeć za młodu. Z pod błękitnego płaszcza, który go osłaniał, widne były znaki jego stopnia, — dwa epolety generalskie; tylko, że te epolety były wełniane, oficerowie republikańscy, na sejmie, powodowani patryotyzmem, zrobili ofiarę ze wszystkiego złota swojéj odzieży. Nachylony nad stolikiem, mając przed sobą kartę geograficzną, znaczył ołówkiem, przy blasku lampy niknącym przed płomieniami pożaru, drogę jaką się wojska jego miały udać. Był to generał Marso, który trzy lata pożniéj zabitym został w Altenkirchem.
— Alcxandrze! rzekł on nawpół się podnosząc... Alesandrze! przeklęty śpiochu, czy nie marzysz o Sandomingo? tylko śpisz a śpisz.
— Cóż tam? rzekł wstając spiesznie mężczyzna, który głową sięgał prawie sklepienia chatki, co? nieprzyjaciel napadł?
— Nie, odpowiedział Marso, rozkaz Główno-komenderującego generała Weterman.
Podał mu papier, i gdy ten czytał, Marso przyglądał się z dziecinną ciekawością muskularnéj, Herkulesowej postaci swojego kolegi.
Był to człowiek lat dwadzieścia ośm mjący, włosy czarne kędziorawe krótkie, cera brunatna, czoło otwarte, zęby białe. Znajomy całemu wojsku z nadprzyrodzonéj siły: — widziano go czasu potyczki, jak zgruchotał czaszkę aż do pancerz: a raz w dniu parady udusił między nogami konia, który go chciał unosić. I jemu także los naznaczył wiek nie długi, mniéj nawet szczęśliwy, aniżeli Marso, gdyż nie na placu bitwy zakończył źycie, ale zatruty z rozkazu królewskiego. Był to generał Aleksander Dumas.
— Któż ci przyniósł ten rozkaz? rzekł.
— Reprezentant narodu, Delmar.
— To dobrze, a gdzie się mają zebrać te marudery?
— W lesie, ztąd o półtory mili; spojrzyj na mappę: oto tam.
— Tak; ale na mappie nie widać ani wąwozów, ani gór, ani pasiek; wśród tysiąca dróg nie znajdziemy prawdziwéj, tam, gdzie we dnie nawet za ledwo można widzieć jeden drugiego... przeklęta kraina!.... i ze swoim klimatem tak zimnym.
— Spojrzyj, rzekł Marso uderzając nogą we drzwi, i wskazując wioskę w płomieniach, wyjdź, to się ogrzejesz... — He! cóż tam obywatele? rzekł do gruppy żołnierzy, którzy szukając żywności, znaleźli w szocie przytykającéj do chatki zajmowanéj przez generałów, Wandejskiego chłopa, — był niezmiernie pijany, i dla tego zapewne nie wyszedł razem z mieszkańcami wioski.
Proszę sobie wyobrazić prostego zagrodnika, z twarzą głupowatą, w wielkim kapeluszu, z długiemi włosami, w szaréj katance, stworzonego wprawdzie na obraz i podobieństwo człowieka, mało co jednak różniącego się od zwierzęcia; gdyż widocznie instynktu mu nawet brakowało. Marso chciał z nim rozmawiać, chciał się u niego rozpytać, lecz że odpowiadał po chłopsku, a do tego tak był pijany, — trudno więc było zrozumieć go. Już miał zostawić na wolą żołnierzy, gdy generał Dumas nagle rozkazał wypróżnić chatkę i zamknąć w niéj więźnia. Wieśniak się opierał przy drzwiach, żołnierz go popchnął do środka, — poszedł słaniając się, wsparł się o mur, i zaledwo utrzymując się na nogach wahał się przez chwilę, nareszcie padł jak długi nieruchomie. Jeden tylko żołnierz został przy drzwiach na straży, nie miano nawet ostrożności ażeby okno zamknąć.
— Za godzinę możemy wyruszyć, rzekł generał Dumas do Marso; mamy przewodnika.
— Jakiego?
— A tego człowieka.
— Tak, ale chyba aż jutro udamy się w drogę, gdyż ten łotr jak uważam tak się spił, że przez dwadzieścia cztéry godziny nie wiem czy się prześpi.
Dumas uśmiechnij! się, wziął go pod rękę i poprowadził do szopy gdzie pierwéj znaleziono wieśniaka; prosta przegroda przedzielała od chatki, i łatwo można było przez znajdujące się tam szpary, widzieć co się w niéj działo, i słyszeć każde słowo dwóch generałów, którzy przed chwilą tam rozmawiali; — a teraz rzekł trochę ciszéj, patrzaj.
Marso usłuchał, przyjaciel jego wielką miał nad nim władzę, nawet w okolicznościach życia prywatnego. Zaledwo mógł dojrzeć więźnia, który przypadkiem upadł w najciemniejszym kącie chatki; leżał jeszcze nieruchomy na tem samém miejscu. Marso obrócił się do swojego towarzysza; lecz go już nie było.
Znowu więc patrzał przez szparę: wieśniak się poruszył, zamieścił głowę tak, iż jednym rzutem oka można było zobaczyć, co się znajdowało w chatce; wkrótce otworzył oczy ziewając jak człowiek, który się przebudza, a gdy postrzegł, że jest sam jeden, twarz jego zajaśniała błyskawicą chytréj radości.
Ztąd Marso przekonał się, że mógłby być oszukanym, gdyby przezorność jego nie przewidywała wszystkiego. Przyglądał się więc z większą ciekawością; wieśniak jak pierwéj zamrużył oczy, i udając że śpi zaczął się ruszać, zaczepił nogą o stół, na którym była mappa i rozkaz generała Westerman: stół przewrócił się i papiery spadły na ziemię. Żołnierz na straży otworzył drzwi, wychylił głowę, i zobaczywszy co było przyczyną stuku, rzekł śmiejąc się do swojego kamrata: — »Nasz więzień coś marzy we śnie.»
Wieśniak słyszał te słowa, otworzył oczy, spojrzał groźnie za żołnierzem; poczém raptownie chwycił papier na którym był napisany rozkaz, i schował za nadrę.
Marso przytłumiał w sobie oddech, jego prawa ręka jak przykuta spoczęła na mieczu, na lewéj zaś mając wsparte czoło, z trudnością utrzymywał swój korpus zawieszony nad przegrodą.
Przedmiot jego uwagi leżał znów spokojnie; wkrótce jednak cichutko podpełzł ku drzwiom, spojrzał przez szparę między progiem a drzwiami, i zobaczywszy nogi wielu żołnierzy, zaczął powoli i ostrożnie wracać do okna nawpół otwartego; gdy się zbliżył o trzy tylko stopy, wydobył z zanadry broń, naprężył się i jednym skokiem, susem tygrysa, wyskoczył z chatki. Marso krzyknął zdumiony, nie mógł się spodziewać, ani przeszkodzić ta nagłéj ucieczce. — Wtém znowu dał się słyszeć krzyk, ale krzyk przeklęstwa: — Wandejczyk skacząc z okna spotkał się oko w oko z generałem Dumas; chciał go swym nożem przebić, lecz ten chwycił za rękę, zwrócił przeciw jego piersi, i żeby trochę popchnął, Wandejczyk przebiłby sam siebie.
— Deklarowałem ci przewodnika Marso; oto masz, i jak się zdaje nie głupi. — Mógłbym kazać cię łotrze rozstrzelać, rzekł do wieśniaka, wolę jednak darować ci życie. Słyszałeś naszę rozmowę, lecz jéj nie powtórzysz przed tymi, którzy cię przysłali. — Obywatele! rzekł do żołnierzy, których ten ciekawy widok zgromadził, niechaj dwóch z was wezmą go pod ręce i staną na czele wojska; on będzie naszym przewodnikiem; a jeżeli zechce wąs oszukać, jeżeli najmniejszy krok zrobi do ucieczki, palnąć mu w łeb.
Kilka jeszcze rozkazów wymówił z cicha, po czém wojska obozujące w koło popiołów spalonéj wioski zabierały się do pochodu. Szeregi się przedłużały, plutony ścieśniały się. Długa czarna linija sformowała się i zstąpiła na wydrążoną drogę dzielącą Saint-Crépin od Montfaucon; a gdy w chwil kilka promienie księżyca przysłonionego dwiema chmurkami odbiły się o rozwijającą się wśród ciszy nocnej wstęgę bagnetów — zdawało się, że ogromny wąż czarny łyskając stalową swą łuską, pełza wśród cieniów nocy.




II.

SMUTNA to rzecz dla wojska, odbywać marszerunek w nocy. Wojna piękny przedstawia widok w dniu pogodnym, kiedy niebiosa są świadkami utarczki, kiedy lud tłumiąc się w koło bojowiska, jak na stopniach cyrku, daje oklaski zwycięzcom; kiedy dźwięk huczny bębnów wzrusza nerwy serca; kiedy chmura kul jak prześcieradłem cię okrywa; kiedy przyjaciele i nie przyjaciele patrzą na twą śmierć chwalebną. Ale w nocy, w nocy!.... Nie widzieć jak cię attakują, ani jak się bronisz; upadać nie wiedząc kto cię uderza, ani zkąd cios pochodzi; czuć jak cię potrącają nogami nie wiedząc kto jesteś, jak chodzą po tobie!.... Ach! wówczas człek się nie przedstawia jako szermierz, lecz się zatacza, kręci się, gryzie ziemię, drze pazurami;. — wówczas to rzecz okropna!
Dla tego też wojsko szło smutnie w milczeniu: wiedziało bowiem, że z każdéj strony swéj drogi ma wysokie wały, pola okryte nieprzebytą zarosłą, i że cel téj drogi jest utarczka, utarczka nocna!
Tak postępowali już od pól godziny; kiedy niekiedy, jakem powiedział, blady promień księżyca wymykał się z pod chmur, i wówczas nasz wieśniak jak zodiak na niebie ukazywał się na czele armii, któréj za przewodnika służył, baczny na najmniejszy szelest, zawsze jednak strzeżony przez dwóch idących obok niego żołnierzy. Niekiedy awangarda nagle się zatrzymywała i wiele razem głosów wołało: — Kto idzie?.... Nikt nie odpowiadał, a wieśniak śmiejąc się powtarzał: — To zajączek wymknął się ze swojego legowiska. Niekiedy dwaj żołnierze sądząc że widzą coś przed sobą ruszającego się, szeptali jeden do drugiego: patrzaj, patrzaj proszę!... Wieśniak zaś śmiejąc się odpowiadał: — To nic, to wasz cień; nie zważajmy na to, idźmy. Wtém, przy zakręcie drogi nagle dwóch ludzi stawi się przed nimi: chcieli krzyknąć — lecz już żołnierz jeden padł bez zmysłów, drugi zaś chwiejąc się zaledwo zdołał wymówić tylko te słowa: «Do mnie!»
Ze dwudziestu razem karabinów dano ognia: przy świetle téj błyskawicy spostrzegli trzech ludzi uciekających; jeden z nich chciał przeskoczyć przez wał, lecz się spotknął i potoczył na spadzistości. Pospieszono za nim rozumiejąc że to ich przewodnik, ale się omylili, on już zemknął; pytano się pojmanego, nic nie odpowiadał; żołnierz chcąc się przekonać czy żyje, przeszył mu ramie bagnetem — ani się poruszył.
Odtąd już Marso musiał być przewodnikiem. Znając z teoryi każde położenie miejsca, spodziewał się, że nie zabłądzi. I w rzeczy samej po upływie jednego kwadransa, spostrzegli w dali czarny cień lasu. Tamto, podług rozkazu, jaki otrzymali republikanie, mieli się zebrać dla wysłuchania mszy mieszkańce niektórych wiosek, szczątki wielu armij, około ośmiuset ludzik.
Dwaj generałowie rozdzielili swe małe wojsko na kolumny, z rozkazem ażeby las okrążono, i wszystkie przesmyki prowadzące do środka zajęto; wykalkulowali, iż do zajęcia należytych pozycij dosyć jest pół godziny czasu. Jeden pluton stanął na drodze przeciwko samego lasu, inne roztoczyły się w koło po skrzydłach: słyszano jeszcze przez kilka chwil głuchy szmer ich kroków coraz się przytłumiający, a gdy ten zupełnie ustał, największa cichość w koło panowała. — Pół godziny przed potyczką prędko przemija: zaledwo żołnierz ma czas opatrzyć, czy dobrze jego strzelba nabita i powiedzieć swojemu kamratowi, mam dwadzieścia czy trzydzieści franków w swej kabzie, jeżeli zginę w potyczce, prześlij je matce mojéj.
Słowo: naprzód! rozległo się, i każdy zadrżał jak gdyby tego nigdy się niespodziewał.
W miarę jak postępowali, zdawało się że widzą wśród lasu jakieś światło; wkrótce postrzegli gorejące pochodnie; przedmioty stawały się coraz wyraźniejszemi, nareszcie widok o jakim żaden z nich nie miał wyobrażenia, przedstawił się przed ich oczami.
Przed ołtarzem wzniesionym na kilku kamieniach, pleban de Sainte-Marie-de-Rhé odprawiał mszą, starce z pochodniami w ręku otaczało ołtarz, a w koło kobiéty i dzieci modliły się na kolanach. Republikanów i tę gruppę przedzielał duży wał ludu, ustawionego tak, iż byli gotowi do odporu, czy do zaczepki; ztąd widocznie można się przekonać, że byli uprzedzeni, gdyby nawet niespostrzeżono wieśniaka służącego im za przewodnika, w rzędzie piérwszych osób: dopiéro był to żołnierz Wandejski, w pełnym swoim uniformie, z sercem różowego materjału z lewéj strony zamiast znaku pancerza na piersiach, z białą zamiast kitki na kapeluszu chustką.
Wandejczykowie nie oczekiwali nim na nieb uderzą; ich tiraillerowie rozstawieni W lesie, piérwsi dali ognia; republikanie z przygotowaną bronią zbliżali się coraz, nie dając żadnego wystrzału, niezważając na ciągle powtarzany ogień swych nieprzyjaciół, niewymawiając innych po każdym wystrzale plutonów, jak tylko te słowa; ścieśniać szranki, ścieśniać szranki!
Ksiądz prawił mszę zaczętą, słuchacze zdawali się zupełnie być obojętnymi na to, co się w koło nich działo — modlili się klęcząc przed ołtarzem. Republikanie postępowali ciągle. Gdy się zbliżyli o trzydzieści kroków, piérwsze szeregi przelękły się — trzy linje karabinów jak wierzchołki drzew za powiewem wiatru schyliły się: — Dano ognia: szeregi Wandejczyków objaśniły się; kilka kul puszczonych ukośnie padły przed ołtarzem, zabijając kobiéty i dzieci. Wśród tego zgiełku ksiądz podniósł kielich: wszystkich czoła zniżyły się do ziemi — i wkrótce zmowo największa cichość panowała.
Republikanie o dziesięć już tylko kroków z największą spokojnością, w najlepszym porządkuj jak gdyby to było na przeglądzie natarli raz drugi. Wandejczykowie odpowiedzieli mężnie poczém ani jedna ani druga strona nie miały czasu do nabicia broni: koléj uderzyć na babnety; tu największa korzyść dla republikanów, gdyż byli dobrze uzbrojeni. Ksiądz jednak kończył swą mszę.
Wandejczykowie zaczynają cofać, całe ich szeregi złorzecząc padają. Kapłan się postrzegł, — dał znak: pochodnie zagasły, zaczęto walczyć w ciemnościach. Wśród tego nieporządku nastała rzeź okropna, każdy uderzał z wściekłością nic nie widząc, umierał nie prosząc pardonu.
Przebaczenia! przebaczenia! wolał jednak głos tkliwy klęcząc przed Marso, który już wzniósł był swój miecz.
Młody Wandejczyk bezbronny, szukał sposobu wyjścia z tego okropnego zamieszania. — Przebaczenia, przebaczenia proszę! wołał. Wstrzymaj się, ocal mię! na miłość Boga, na miłość twéj matki! ocal mię!
Wzruszony generał chcąc go uchronić przed wzrokiem żołnierzy, odprowadził od placu bitwy, lecz wkrótce musiał się zatrzymać: młody chłopiec zemdlał. Ten zbytek słabości w żołnierzu zadziwił go; pospieszył więc na pomoc, otworzył dla wolnego powietrza odzież: lecz jakież było zdumienie poznając w nim kobiétę!
Nie było chwili do stracenia: podług uchwały sejmowéj, każdy Wandejczyk wzięty z bronią w ręku, jakiejkolwiek płci czy wieku, powinien zginąć na szubienicy. Posadził więc dziewicę pod drzewem, a sam spiesznie się udał na plac bitwy. Tam wśród zabitych postrzegłszy oficera republikańskiego, którego postać była zupełnie podobną do nieznajomej, zdjął z niego cały uniform i kapelusz, i z tém powrócił do niéj. Swiéże powietrze nocy ożywiło ją rychło. — Mój ojciec! mój ojciec! były piérwsze słowa młodej Wandejki; po czém się podniosła, wsparła swe czoło na dłoni, jak gdyby chciała coś przypomnieć. Oh! to okropnie, rzekła, byłam z nim razem, opuściłam go! mój ojciec, mój ojciec!
— Moja pani, panno Blanko, rzekł któś wysuwając głowę z pomiędzy drzew, Markiz de Beaulieu zdrów, jest ocalony. Niech żyje król i jego poddani!
Rzekł, — i zniknął jak widmo pomiędzy drzewami; Marso jednak poznał w nim chłopa z wioski Saint-Crépin.
— Tinguy, Tinguy! zawoła dziewica wyciągając swe ramiona ku niemu.
— Milczenie! jedno słowo może cię wydać! Trudno jest obronić, lecz chcę cię obronić. Wkładaj tę odzież, tę czapkę i czekaj tu.
Znowu pospieszył na pole walki, dał rozkaz żołnierzom, ażeby się zwrócili ku Chollet, poruczył dowodztwo swojego oddziału koledze, a sam powrócił do młodéj oczekującej na niego Wandejki.
Znalazł już ją przygotowaną. Oboje udali się ku wielkiéj drodze przerzynającéj Romaniją, gdzie służący generała Marso czekał z przewodowemi końmi, z któremi nie mógł się dostać do środka krainy, gdyż po drodze same tlłko wąwozy, jary i bagniska. Tu Marso był niezmiernie zaambarasowany: sądził, że jego towarzyszka niezdolną jest jezdzić konno, a tém bardziéj iść piechotą. Lecz się wkrótce uspokoił widząc jak doskonale kierowała rumakiem, nie tak wprawdzie silnie, lecz nierównie zręczniéj aniżeli najlepszy kawalerzysta. Postrzegłszy jego zdumienie uśmiéchnęła. — Nie będzie to ci się wydawało dziwném, rzekła, gdy poznasz mię bliżej. Zobaczysz przez jakie koleje ćwiczenia męzkie nie są mi obcemi.[1] chętny Wyraz twéj twarzy każe ufać tobie, opowiem ci więc wszystkie okoliczności spędzonych lat moich, młodych wprawdzie, lecz bogatych w cierpienia.
— Tak, tak, ale to chyba późniéj, rzekł Marso, będziemy jeszcze mieli dosyć na to czasu; teraz zaś jesteś moim więźniem, i dla ciebie saméj nie chcę ci dać wolności. Zostaje nam tylko dostać się jak najspieszniéj do Chollet. Trzymaj się więc mocno siodła, i w galop mój kawalerzysto.
— W galop! odpowiedziała Wandejka; —- i zaledwo trzy kwadranse upłynęły, już byli w Chollet. Generał główno-komenderujący zajmował mieszkanie Mera. Tam Marso zsiadł z konia, zostawił przy bramie swoję niewolnicę i służącego. Zdał w kilku słówach sprawę ze swojéj missyi, i wrócił z zamiarem szukania kwatery w hotelu Sans-Culottes, szyld zastępujący znaczenie wyrazów: Od wielkiego Ś-go Nikołaja
Marso najął tam dwie komnaty; do jednej z nich zaprowadził młodą Wandejkę, pronsząc ażeby wypoczęła po tak okropnie przepędzonéj nocy, sam zaś zamknął się w swojéj; życie tej pięknej dziewicy polegało na nim — musiał więc myśleć o sposobach jéj ocalenia.
Blanka zostawszy sama jedna zaczęła rozmyślać nad położeniem swojego ojca, o młodym republikańskim generale, tak ślicznéj postaci, głosu tak tkliwego. Wszystko co dotąd widziała, snem się jéj zdawało. Dla przekonania siebie, czy rzeczywiście dzieje się to na jawie, zaczęła się przechadzać, zatrzymała się przed zwierciadłem dla zapewnienia się czy widzi sama siebie; haniebna myśl o śmierci, o śmierci na szubienicy, nie przyszła jéj nawet do głowy; brzmiały jéj bowiem jeszcze przyjemne słowa Marso: «Ja cię obronię.»
Zresztą, za cóżby ona, która zaledwo błysnęła na świecie, miała zginąć? Nie chciała przypuszczać sobie nawet, że jest w niebezpieczeństwie. Jej ojciec, przeciwnie, dowodzca Wandejczyków, zabijał saim i mógł być zabitym; lecz ona, ona, biédna dziewica, dziécko jeszcze!.... Oh! z trudnością dajemy wiarę smutnym przeczuciom. Pędzimy chwile przyjemnie, wesoło, wspominamy przeszłość mile, przyszłość zaś zakryta przed nami. Wojna się skończy, opustoszały zamek obaczy znowu dawnych swych mieszkańców; może kiedy młody, znużony wędrownik, lat dwadzieścia cztéry, albo dwadzieścia pięć mający, głos czuły, włosy blond, odzież generalska, będzie szukał gościnności, zostanie w nim przez czas długi; — marz sobie, marz biedna Blanko!
Są chwile w wieku młodocianym, gdzie na nieszczęście, zupełnie jesteśmy obojętni, jak gdyby ono nigdy nic miało się dopełnić; gdzie najsmutniejsza myśl, pomimo woli najczęściej kończy się uśmiechem. Dla tego to zapewne, że życie z jednéj tylko strony widzimy, że przeszłość nie dozwala wątpię o przyszłości.
Marso także miał o czem myśleć, lecz on już doświadczony, znał niesnaski polityczne obecnego czasu, znał konieczności rewolucyi; tysiąc różnych projektów względem ocalenia śpiącéj Blanki snuło się po głowie. Jeden tylko jaki mu przyszedł na myśl zdawał się być najlepszym, zawieźć ją do Nantu, gdzie jego rodzina mieszkała. Od trzech lat nie widział się ani z matką, ani z siostrami, będąc zaś teraz o kilką tylko mil od tego miasta, za najprzyzwoitszą rzecz poczytał, wziąć uwolnienie na czas jaki u główno-komenderującego. Na tém stanęły jego projekta. — Jak tylko dzień zaświtał, udał się do generała Westerman; o co prosił przyrzeczono mu bez żadnych trudności. Starał się jak najspieszniéj zyskać pozwolenie, sądząc, iż najmniejsza zwłoka może być szkodliwą dla Blanki; lecz potrzeba było, ażeby to pozwolenie było podpisane przez Reprezentanta narodu Delmara. Zaledwo godzina upływa jak przybył on ze swoim oddziałem, od chwil kilku spoczywał po trudach w przyległéj komnacie; główno-komenderujący przyrzekł przesłać jego podpis jak tylko się przebudzi.
Wracając do hotelu spotkał generała Dumas, który go szukał. Dwaj przyjaciele nigdy nie mieli nic przed sobą skrytego: wkrótce więc Dumas dowiedział się o wszystkich zeszłéj nocy okolicznościach. Nim przygotowano śniadanie, Marso wstąpił do swojéj niewolnicy, oczekującéj na niego z niecierpliwością; zawiadomił ją o wizycie swojego towarzysza, — ten wkrótce się przedstawił. Piérwsze jego słowa były zapewnić Blankę że może być spokojną; chwil kilka bawiła się ich konwersacją z przyjemnością, to tylko ją żenowało, że się znajduje sama jedna ze dwóma mężczyznami, których tak mało jeszcze znała.
Już mieli zasiąść do śniadania, gdy się drzwi otworzyły, — Reprezentant narodu Delmar stanął u progu.
Zaledwo mieliśmy czas powiedzieć słów kilka w naszej powieści o téj nowéj osobie.
Był to jeden z tych ludzi; których Robespier jak drugie swe ramie uważał w zamiarach swoich, którzy pojmowali cały jego systemat odrodzenia się narodu, i w ręku których gilotyna była najczynniejszą.
Niespodziane jego zjawienie się przeraziło Blankę, choć jeszcze nic wiedziała kim był.
— Ah! ah! rzekł on do Marso, chcesz nas opuścić generale? lecz takeś się doskonale sprawował téj nocy, iż nie mogę ci nic odmówić; jednakże powinienem wymówić, żeś dozwolił Markizowi de Beaulieu zemknąć; dałem słowo na Sejmie, że dostawię głowę jego.
Blanka blada i drżąca z przestrachu stała jak posąg nieruchomie, Marso zakrył ją swoją osobą.
— Co przewlecze nie uciecze, mówił daléj Reprezentant, ogary republikańskie mają węch doskonały i ząbki nie lada pójdą za nim w pogoń. Oto jest pozwolenie, ze wszelką formalnością, dodał, pojedziesz kiedy ci się podobać będzie; ale pierwéj muszę zjeść z tobą śniadanie: nie mogę się rozstać z tak dzielnym jak ty mężem, nim nie wypiję za ocalenie Rzeczypospolitej i za wytępienie łotrów.
W obecném położeniu, ten znak szacunku podobał się bardzo naszym generałom; Blanka także nabrała trochę odwagi. Udano się do stołu, młoda dziewica lękając się zostać naprzeciw Delmara, zajęła miejsce obok jego; wkrótce jednak uspokoiła się, gdy postrzegła, że Reprezentant bardziéj był zajęty śniadaniem aniżeli współucztującymi. Kiedy niekiedy jednak wymykały się krwawe z ust jego słowa, od których Blanka nie raz musiała zadrżeć, zresztą nie widziała dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, generałowie spodziewali się, że nie przemówiwszy do niéj nawet jednego słowa, opuści. Wyjazd Marso posłużył im za pretext ukrócenia uczty. Już mieli wstawać od stołu, gdy nagle dały się słyszeć wystrzały z muszkietów na placu miejskim, przeciwko zajmowanego przez nich hotelu; obaj generałówie skoczyli po broń swoję, Delmar ich zatrzymał:
— Cieszy to mię, waleczni koledzy, rzekł on śmiejąc się i kołysając się na swojém krześle, bardzo przyjemnie mi jest patrzeć na waszę gorliwość; możecie jednak zostać spokojnie u stołu, nie ma tam dla was roboty.
— Cóż wiec znaczy to strzelanie? zapytał Marso.
— Nic, odpowiedział Delmar, strzelają więźniów wziętych dzisiejszéj nocy.
— Ah! nieszczęśliwi! krzyknęła Blanka w przestrachu.
Delmar postawił czaszę którą miał do ust podnosić, i zwracając się ku niéj poważnie: — Toż to mi rycerz! rzekł, jeżeli żołnierze mają być takimi niewieściuchami, jak ty — lepiéj byłoby żeby kobiety w miejscu podobnych tobie przywdziały mundur żołnierski; prawda, że jesteś młodym jeszcze, dodał biorąc jéj obie dłonie do swoich, i patrząc badawczo w oczy, ale z czasem się przyzwyczaisz.
— Ah! nigdy, nigdy! zawoła Blanka, nie zastanawiając się jak nierozważnie postępuje w obecności tego człowieka. Nigdy się nie przyzwyczaję do takich okrócieństw.
Dziécko! odpowiedziął Delmar, puszczając jéj ręce, sądzisz więc że jakikolwiek naród może się odrodzić bez rozlewu krwi, że można przytłumić fakcije, nie stawiąc szubienic? Czyż słyszałeś ażeby w rewolucji jakiegokolwiek narodu dążącego do równości nie spadło głów kilkunastu? Nieszczęście wówczas, nieszczęście dla wielkich, laska Tarkwiniusza dotknie ich niezawodnie!
Zamilkł na chwilę, po czém daléj mówił: — Zresztą sam się zastanów: cóż to jest śmierć? Sen bez marzeń, bez przebudzenia się; cóż to jest krew? czerwony likwor mało co różniący się od tego jaki jest w téj butelce, i który nie sprawia innego skutku, jak tylko ten, jaki do nich wyobraźnia nasza przywiązuje: Sombreuil pił go nie mało. — No, i cóż? milczysz.... zobaczmy czy nie ma w twojéj gębulce jakich filantropicznych argumentów? na twojém miejscu podobny tobie trzpiocik pewnoby nie milczał.
Blanka acz niechcąca musiała odpowiadać.
— Oh! rzekła drżąc cała, możeszże pan utrzymywać śmiało, że Bóg nadał nam prawo tak zabijać ludzi, taki cios zadawać?
— A Bóg czy oszczędzi dla mnie ciosu tego?
— Tak, lecz on wie co nas czeka po śmierci; człowiek zaś gdy zabija, nie wie ani co nam daje, ani co odbiera.
— Zgadzam się; lecz się zastanów: dusza jest nieśmiertelną albo jéj zupełnie nie ma, prawda? ciało zaś nie jest jak tylko materją: jestże więc zbrodnią pozbawić tę materją trochę wcześniej tego, czego jéj Bóg tylko pożyczył? jeżeli dusza w niéj mieszka, a ta dusza jest nieśmiertelną, nie mogę więc jej zabić: ciało nie jest jak tylko odzieżą którą jéj zrywam, więzieniem z którego ją wywalniam. — Dopiéro posłuchaj mojéj rady, tą razą nie chcę ci odmówić: zachowaj twoje filantropiczne reflexie, twoje argumenta scholarne na ocalenie własnego życia; możesz wpaść w rączki Charetta albo Bernarda de Marigny — nie znajdziesz bracie u nich więcéj pobłażania jak jego żołnierze u mnie. Co do mnie, życzyłbym ażebyś nie powtarzał więcej w obecności mojej podobnych bredni: pamiętaj o tém. — Wyszedł.
Chwil kilka panowało milczenie. Marso położył swoje pistolety, które czasu ich rozmowy ponabijał.
— Oh! rzekł on kiwając palcem za odchodzącym; nie wiem czy był ktokolwiek tak niespodzianie bliski śmierci, jak ty człowiecze!.... Wierzaj mi Blanko, gdyby jeden gest, jedno tylko słowo wymknęło mu się, któreby mię przekonało, że cię poznał, zginąłby na miejscu!
Nie słuchała go. Jedna tylko myśl ją zajmowała, myśl, że ten okrutny człowiek miał poruczenie ścigać szczątki armii zostającéj pod dowodztwem Markiza de Beaulieu.
— O mój Boże! mówiła ona zakrywając sobie twarz rękami.... Kiedy pomyślę, że w ręce tego tygrysa ma wpaść mój ojciec; że może téj nocy pojmany, jest teraz tam, przed... Ah! to okropnie, straszliwie! Czyż nie ma już litości na świecie?! Przebacz, przebacz mi, rzekła do Marso, któż bardziéj nade mnie w obecności twojej jest przekonanym, że przeciwnie! O mój Boże, mój Boże!...
W téj chwili wszedł służący z oznajmieniem, że konie już są gotowe.
— Jedźmy, na miłość Boga jedźmy! nie mogę oddychać tutaj zakrwawioném powietrzem.
— Jedźmy, odpowiedział Marso, i wszyscy trzéj natychmiast wyszli z komnaty.




III.

PRZY bramie znalazł Marso oddział jeżdzców ze trzydziestu, ludzi złożony, których główno-komenderujący naznaczył za eskortę w podróży jego do Nantu. Dumas towarzyszył im czas niejaki, lecz o milę od Chollet jego przyjaciel nalegał usilnie, ażeby się wrócił niebezpiecznie byłoby, osobliwie w tym czasie, z bardziej oddalonego miejsca wracać jednemu. Pożegnał się więc z niemi, ścisnął konia i wkrótce znikł na zawrocie drogi.
Marso nie posiadał się z radości widząc się sam na sam z młodą Wandejką. Miała opowiedzieć historją swojego życia, która mu się zdawała nader interessującą. Zbliżywszy się na swoim koniu do wierzchowca Blanki, rzekł: — Teraz, kiedyśmy już bezpieczni, i tak daleką mamy przed sobą podróż, będziemy z sobą rozmawiać, mówić o tobie piękna Blanko. Wiem tylko kto jesteś, i nic więcéj. Lecz jak się znalazłaś wśród tego zamieszania? jakim porządkiem przyzwyczaiłaś się do noszenia odzieży męzkiéj? — nie wiem. Opowiedz Pani; my żołnierze przyzwyczajeni jesteśmy do wyrażeń krótkich i mało zwięzłych. Opowiadaj więc proszę o wszystkiém od twoich lat dziecinnych, jak najdłużéj, ze wszystkiemi szczegółami.
Nic wiem dla czego Marso w rozmowie z Blanką, nie mógł użyć ówczesnych wyrażeń republikańskich.
Blanka zaczęła mu opowiadać, jak jéj matka będąc jeszcze młodą umarła i zostawiła dzieckiém jeszcze na ręce Markiza de Beaulieu; jak wychowanie dane przez mężczyznę, oswoiło ją z ćwiczeniami, które za wybuchnięciem powstania Wandejskiego, stały się tak użytecznemi dla niéj, dozwalając udać się razem z swym ojcem, wyłuszczyła mu wszystkie zaszłe u nich okoliczności teraźniejszéj wojny od zamieszek Saint-Florent, aż do potyczki w któréj Marso ocalił jej życie. Mówiła długo ze wszystkiemi szczegółami, widząc z jaką przyjemnością słuchał. Gdy już kończyła swe opowiadanie, postrzegli na horyzoncie Nautu migające światła. Wkrótce mały ich oddział przebył Loarę, i po upływie chwil kilku Marso już był w objęciach swéj matki.
Po piérwszych przywitaniach, przedstawił swéj rodzinie młodą towarzyszkę podróży: dosyć było słów kilku dla zainteressowania jego matki i siostry. Blanka oświadczyła chęć przebrania się: obie dziewice ubiegały się jedna przed drugą chcąc jéj usłużyć za garderobianę.
Zdarzenie to, jakkolwiek samo z siebie mało znaczące, miało jednak wpływ niemały w ówczesném położeniu rzeczy. — Mieszkańce Nantu jęczeli pod prokonsulstwem Karriera.
Dziwny przedstawiało dla umysłu i oczu widok całe miasto we krwi się broczące, jadem jednego tylko człowieka. Zastanawiano się zkąd pochodzi ta moc panującéj woli jednego, nad ośmdziesięcią tysiącami; dla czego gdy jeden tylko mówi: ja tak chcę! nie odezwą się wszyscy razem: to dobrze ale my nie chcemy!— Dla tego zapewne, że zawsze znajdujemy coś upadlającego w duszy naśladownictwa ogółu, że tylko niektóre indywidua pałają żądzą być wolnémi. Dlatego zapewne, jak powiada Shakespeare, nieznaleziono innego sposobu na ukaranie zabójcy Cezara, jak robiąc jego samego Cezarem. Ztąd to się rodzą i tyrani wolności i tyrani monarchizmu.
Krew się więc lala po ulicach Nantu, a Karrier który się tyle różnił od Robespiera, ile hyena od tygrysa, ile szakal od lwa, nasycał się oną dowoli; ale do czasu dzbanek wodę nosi!
Gilotyna prędko się nadweręża, nie znano jeszcze dotąd takiéj rzezi; on piérwszy wymyślił tę powodź, ten rozlew krwi, którego nazwanie stało się nierozdzielném jego imienia; przygotowane umyślnie statki u portu wiadomo było w jakim celu stały na brzegu; ciekawy i zupełnie nowy przedstawiały widok te klapki od dwudziestu stop, rozwijające żagle na głębie morskie, mające pochłonąć nieszczęśliwych, skazanych na karę; — a w dniu ich odbicia tyle się ludu zebrało na wybrzeża, jak gdyby największy okręt, ze swym bukietem na ogromnym maszcie, i ze wszystkiemi swojemi pawilonami i rejami puszczał się w podróż.
Nieszczęście, trzykroć nieszczęście dla tych, którzy jak Karrier silili się nad wymyśleniem rozmaitych kar śmierci; — cóż bowiem łatwiejszego jak zgubić człowieka?! Nieszczęście dla tych, którzy nie znając dobrze teoryi przyczynili się niesłusznie do zabójstw! — Z ich to łaski niejedna matka drży dopiéro wymawiając słowa: rewolucja! rzeczpospolita! nierozdzielne wyrazom: rzeź i zniszczenie! — Któż bardziéj od matek czuwa nad losem dzieci? i któryż z Franków w piętnastym roku wyszedłszy z opieki matki, nie drżał także na słowa: rewolucja, rzeczpospolita? kto nie musiał użyć całéj umiejętności polityki dla zastanowienia się i zgłębienia działań 93 roku? kto nie potrzebował całéj mocy dwudziesto-pięcioletniego człowieka, ażeby mógł pojąć Mirabo, Dantona, Robespiera, te trzy kolosy ówczesnéj rewolucji? Lecz nareszcie oswojono się poniekąd z nimi, ścieszka ich zasad w działaniu nie długo była obcą — mimowolnie przychodzą na myśl te pamiętne słowa tak oddalonéj epoki: — Każdy z nich nie dla czego innego musiał zginąć, jak tylko, że Każdy chciał sprychować kola wozu katowskiego, który jeszcze miał potrzebę do czynienia; — prawdę mówiąc, nie oni byli sprężyną rewolucyi, duch czasu przeważał i władał wszystkiém.
Przyznać jednak należy, że tegoczesne działania polityczne spieszniejszym postępują krokiem; — dziś naród pisze historją narodu: nie tak bywało za czasów panów dziejopisów korony; zresztą kto nie wie, że Ludwik XI był złym królem, a Ludwik XIV był wielkim?
Lecz wróćmy do Marso i jego rodziny, którego imie było tarczą przeciwko samemu nawet Karrierowi. Tak byli przekonani o republikanizinie młodego generała, iż najmniejsze podejrzenie nie mogło paść ani na jego matkę, ani na siostry. Dla tego też jedna z nich młoda, zaledwo lat szesnaście mająca dziewica, obojętna zupełnie na to co się w koło nich działo, kochała i była kochaną, a ich matka lękliwa jak każda z matek, spodziewając się znaleźć drugiego w małżonku swéj córki protektora, nalegała usilnie, ażeby ten związek jak można przyspieszyć — gdy Marso i młoda Wandejka przybyły do Kantu. Ich zjawienie się podwoiło panującą tam wesołość.
Blanka złączyła się z dwiema młodemi panienkami, które wkrótce stały się jéj największemi przyjaciółkami. Są chwile, gdzie młode serca w jednej godzinie tak ścisłą łączą się przyjaźnią, jak gdyby od wieków znały się z sobą; zaraz po jej przybyciu udały się razem do swoich pokojów, zajęte niezmiernie ważnym przedmiotem, ważnym, jeżeli toaletę damską tak można nazwać. Nie podobna było ażeby Blanka dłużéj zostawała w męzkim ubiorze.
Wkrótce wróciły z nią ubraną w podwójną toaletę: zmuszoną była włożyć suknię jednéj, a szal drugiéj. Śmieszne dziewczęta! prawda że wszystkie trzy, zaledwo składały wiek matki Marso, która jeszcze była piękną.
Gdy weszła Blanka, młody generał postąpił kroków kilka, i stanął zdumiony. Pod uprzednim jéj ubiorem nie mógł przypatrzyć się téj cudownej piękności, tym zachwycającym wdziękom, które w téj chwili zajaśniały w całej okazałości. Nie zaniechała wprawdzie niczego, ażeby się ukazać jemu jak najpiękniejszą; na chwilę zapomniała przed zwierciadłem i o wojnie, o Wandei i o rzezi: najczystsza, najpiękniejsza dusza ma swoję kokieterję, gdy zaczyna kochać i chce podobać się temu którego kocha.
Zachwycony Marso chciał coś powiedzieć; — słowa mu skonały na ustach; Blanka z uśmiechem podała mu rękę, ciesząc się w duchu, że się wydała tak piękną jak sama sobie życzyła.
Wieczorem przybył narzeczony siostry Marso, i jak każda miłość, począwszy od miłości własnéj aż do macierzyńskiéj jest wielkim egoistą, tak jeden tylko zapewne był w całém mieście Nantu dom w którym, wśród powszechnego smutku i łez, panowała prawdziwa roskosz i wesele.
O jakże Bianka i Marso upajali się słodyczą tego nowego życia! jak niewidzialnie spływały im chwile! ani pomyśleli że to prędko zmienić się może. Jednak niekiedy serce się Blanki ściskało, łzy z pięknych jéj oczu spadały, gdy pomyślała o ojcu. Wówczas Marso starał się ją uspokoić, dla rozerwania jéj myśli, opowiadał o swoich piérwszych kampanjach: — jak będąc jeszcze towarzyszem w piętnastym roku został żołnierzem, w siedmnastym oficerem, w dziewiętnastym półkownikiem, w dwudziestym piérwszym generałem. Blanka słuchała go z przyjemnością, ale nigdy nie posłyszała nawet jednego słówka, że się w niéj kocha.
A jednak Marso kochał się szalenie, kochał całą mocą swéj duszy; — przynajmniéj tak sobie wyobrażał. Wkrótce uprojektował że jest zdradzonym, oszukanym: i wzgarda acz z wielką trudnością, owładała to młode serce, tak skłonne do namiętności. Wrząca krew jego powoli ochłonęła, melancholiczna oziębłość zajęła miejsce exaltacyi; Marso nim poznał Blankę, nie znał tych uniesień, téj mocy duszy, dziś zaś na wszystko serce jego było otwarte.
Błogie sny szczęścia, nadzieja pięknéj przyszłości, cały urok młodzieńczego wieku, które Marso mienił za stracone, wznawiały mu się nie raz, bujały na falach niepewności, łudząc że kiedyś spełnią się jeszcze: wówczas mimowolny uśmiéch zbiegał jego usta, i sam się dziwił zkąd ten uśmiéch, bez żadnego powodu, myśl weselsza rozpogadzała jego czoło, spadał ciężar ugniatający jego serce; wówczas już nie pragnął jak przed chwilą śmierci, jako jedynéj tarczy od smutków.
Blanka także czuła jakiś nieprzezwyciężony do Marso pociąg, lecz to uczucie przypisywała wdzięczności. I cóż dziwnego, powtarzała w duchu, że mi jest przyjemną obecność tego, który ocalił nieżycie? Tkliwe wyrazy wymykające się z ust jego, czyż mogą mi być obojętne? jego postać nosząca wyraz tak głębokiego smutku, czyż nie powinna wzbudzić litości? a słysząc, gdy na nię spojrzy, jego westchnienie, nie raz gotową była zawołać: czémże ci odwdzięczę przyjacielu, czém się wywdzięczę tobie, któryś tak wiele mi uczynił?
Takiemi zajęci uczuciami, które się coraz wzmacniały, Marso i Blanka przepędzali chwile pobytu swojego w Nancie: nareszcie dzień ślubu siostry generała nadszedł.
Z pomiędzy klejnotów, jakie sprowadził dla niéj, Marso wybrał strój bardzo kosztowny i ofiarował Blance. Blanka spojrzała naprzód z kokieterją młodéj dziewicy, po czém zamykając pudełko: — Na cóź mi te klejnoty w teraźniejszém położeniu? rzekła ze smutkiem, klejnoty dla mnie! wówczas gdy ojciec mój tuła się może od domu do domu, żebrząc kawałka chleba, prosząc przytułku w jakiej stodole, wówczas gdy ja sama wygnanka.... Nie, zostanę lepiéj przy mojéj skromności; pamiętaj że mogę być poznaną. Daremnie Marso nalegał, ledwo się zgodziła przyjąć różyczkę kunsztowną znajdującą się pomiędzy temi ozdobami.
Kościoły były pozamykane, ślub więc odbywał się w sali ratuszowej; obchód ten trwał krótko i smutnie, młode dziewice z utęsknieniem spoglądały na chór upiękniony blaskiem jarzęcych świéc i kwiatami, z pod baldakimu rozpostartego nad głowami państwa młodych, wymykały się uśmiechy, tych którzy go utrzymywali, czasu błogosławieństwa kapłana, który zakończył słowami: «Zyjcie dziatki szczęśliwie w pokoju!
Przede drzwiami ratusza oczekujący marynarze spotkali nowo-zaślubionych. Stopień Marso był powodem tego hołdu dla jego siostry, jeden z nich, którego postać zdawała się być znajomą miał dwa bukiety z kwiatów, z których jeden podał pannie młodéj, a z drugim zbliżył się do Blanki wpatrującéj się mu z pilnością.
— Tinguy! zawoła Blanka bledniejąc cała, — a mój ojciec“?
W Saint-Florent, odpowiedział marynarz. Przyjmij ten bukiet, znajdziesz w nim listek. — Niech żyje król i jego poddani, moja Panno Blanko! Blanka chciała go zatrzymać, chciała z nim pomówić, chciała się rozpytywać, lecz on zniknął już wśród tłumu. Marso poznał w nim dawnego przewodnika; zdumiewał się nad poświęceniem, odwagą i zręcznością tego wieśniaka.
Blanka przeczytała z pospiechem listek. Wandejczykowie byli porażeni na głowę; cała ludność uchodziła z kraju nękana ogniem i głodem. Resztę listu zajmowały podziękowania generałowi Marso. Markiz dowiedział się o wszystkiém od walecznego Tinguy. Blanka była smutną, ten list wznowił w jéj pamięci wszystkie okropności wojny; wsparła się niedbale na ramieniu Marso, mówiła doń głosem tkliwszym aniżeli zazwyczaj. Marso stał w milczeniu z sercem przepełnioném słodką tęsknotą; im większy smutek, tym większe poddanie się duszy: mówiłem więc prawdę, że miłość jest wielkim egoistą.
Wśród tego obrzędu, oznajmiono, że jakiś nieznajomy, który jak powiadał, miał bardzo ważny interes do generała Marso był wprowadzonym na salę. Gdy ten wchodził, Marso mając zwieszoną głowę ku Blance, którą trzymał pod rękę nie postrzegł go z początku; wtém ręka Blanki zadrżała, podniósł głowę: — Blanka i Marso ujrzeli przed sobą Delmara.
Reprezentant zbliżał się ku nim powoli, z wzrokiem wlepionym na Blankę, z uśmiechem na ustach; zimny pot przejął Marso, gdy widział go zbliżającego się jak don Juan statuę komandora.
— Masz sobie jak uważam, braciszka obywatelu?
Blanka zająknęła, i tylko co już nie padła w ramiona Marso. Delmar mówił daléj:
Jeżeli mię pamięć i twoje podobieństwo nie mylą, zdaje mi się, żeśmy razem śniadali W Chollet. Jak się to więc stało, że odtąd nie miałem szczęścia widzieć cię w szrankach republikańskich żołnierzy?
Blanka czuła, że ją siły wkrótce opuszczą; przeszywający wzrok Delmara raził ją okropnie, tylko co już nie zemdlała, gdy on zwrócił swe oczy na Marso.
Ale wówczas Delmar musiał zadrzeć; młody generał sięgnął ręką po rękojeść swojego miecza, ściskając go konwulsyjnie. Tu twarz Reprezentanta przybrała znowu wyraz zwyczajny; zdawało się ze już zapomniał o tém co dopiéro mówił, i biorąc Marso pod rękę poprowadził pod framugę okna, gdzie przez chwil kilka, opowiadał mu o rzeczywistém położeniu Wandejczyków i doniosł, że przybył jedynie dla naradzenia się z Karrierem o nowych środkach rygoru, jakich nieodbicie potrzeba było użyć względem powstańców. Zawiadomił że generał Dumas został wezwanym do Paryża; po czém Delmar pożegnał Marso. Przechodząc, skłonił się z uśmiechem Blance, która siedziała na krześle nieruchoma i jak trup blada.
We dwie godziny później Marso otrzymał rozkaz złączenia się z armją wschodnią i objęcia znowu dowodztwa swojéj brygady.
Zastanawiał go ten nagły i niespodziany rozkaz; upatrywał w nim jakiś związek z dopiéro co zaszłą okolicznością: termin jego pozwolenia ledwo jeszcze za dni piętnaście się kończył; pospieszył więc do Delmara, ażeby jakkolwiek się wyexkuzować; lecz ten po krótkiéj z Karrierem naradzie już był wyjechał.
Należało być posłusznym; opoźniać się byłoby to, narażać siebie na niechybną zgubę. W owym czasie generałowie byli podwładni woli Reprezentanta narodu od Sejmu przysłanego; dlatego też rzadko się zdarzały jakie uchybienia, a jeżeli te zaszły, to chyba z niedoświadczenia; zwycięstwa jednali po większéj części winne były swój skutek pięknemu postanowieniu, jakie między sobą uchwalili dowodzcy: — Zwycięstwo, albo gilotyna!
Blanka siedziała niedaleko Marso kiedy ten rozkaz otrzymał. Roztargniony, smutny, nie śmiał jéj oznajmić, że musi opuścić, że musi zostawić ją jedną wśród miasta broczącego się prawie dnia każdego krwią jéj rodaków. Postrzegłszy jego pomieszanie, przezwyciężając swą skromność, będąc pewną że jest kochaną, i że ma prawo jego się zapytywać, zbliżyła się z niespokojnym wzrokiem, prosząc ażeby odkrył jej przyczynę swojego smutku. Marso podał jéj rozkaz jaki dopiéro co otrzymał. Blanka zaledwo nań rzuciła okiem już pojęła na jakie niebezpieczeństwa może się narazić dobry jéj przyjaciel, jeżeli go nie spełni; serce się jéj ściskało, a jednak nalegała ażeby jak najrychléj pospieszył do armii. Kobiéty więcéj nierównie aniżeli mężczyzni posiadają w tym przedmiocie męztwa — bo więcéj też mają i przenikliwości. Marso spojrzał na nię smutnie: — I ty także Blanko, rzekł on, i ty także żądasz ażebym się oddalił? Dobrze więc! dodał podnosząc się i jak gdyby chciał powiedzieć: — mogłemże czego innego spodziewać się? Szalony! kiedym myślał o tym odjezdzie, zdawało mi się że to będzie kosztować jéj żalu, jéj łez. Zaczął się przechadzać sporym krokiem — Szalony! żale, łzy! Jak gdyby ona nie była mi obojętną! obrócił się — Blanku przed nim stała; dwie łezki płynęły po jagodach milczącej dziewicy, pierś jéj wzruszona westchnieniami jak fala się wznosiła. Łzy także stanęły w oczach Marso.. — Oh! przebacz mi rzekł on, przebacz mi Blanko; lecz ja nieszczęśliwy, a cóż bardziej nad nieszczęście zradza podejrzenie. Obok ciebie zdawało się życie moje być nierozdzielném twojego, dziś, ach! jakże się rozłączyć? jak zdołam przepędzić jeden dzień bez Ciebie, jednę godzinę bez Ciebie! Przy tobie zapomniałem był o wszystkiém; zdawało się, że zawsze będzie mi tak błogo. Lecz niestety! marzyłem tylko, teraz się przebudzam! Blanko, dodał on z większą trocha spokojnością, głosem jeszcze smutniejszym, wojna dopiero trwająca jest zabójczą, być może, że już nigdy z sobą się nie zobaczymy. Biorąc szlochającéj Blanki rękę — Przyrzecz mi, jeżeli zginę daleko od Ciebie... ach! Blanko, zawszem miał takie przeczucie, że muszę umrzeć zawcześnie, przyrzecz że mię niekiedy wspominać będziesz, że usta twoje wymówią niekiedy me imię, choćby to we śnie tylko; ja zaś, ja ci przysięgam Blanko, że w chwili mojego zgonu, gdy cios śmierci mię uderzy, jeżeli zdołam wymówić słowo, to pewno będzie twe imie. Blanka stała z zapłakanemi oczy, z ktoych można było wyczytać tysiąc przyrzeczeń nierównie tkliwszych, aniżeli te o jakie się domagał. Jéj ręka ściskała rękę Marso klęczącego przed nią, a drugą wskazała różę zatkniętą we włosach.
Wiecznie, ach wiecznie! mówiła niewyraźnie i padła zemdlona.
Na krzyk Marso pospieszyła jego matka i siostry. Zdawało mu się że Blanka już umarła; bezprzytomny tarzał się u nóg jéj. Miłość jest dwojącą lunetą, wszystko powiększa — i bojaźń i nadzieje. I nasz żołnierz był wówczas, jak małe dziécko.
Blanka otworzyła oczy; postrzegłszy u nóg swoich Marso, a w około jego rodzinę, mocno się zarumieniła.
— On odjeżdża, rzekła, może będzie walczył przeciwko mojemu ojcu, oh! oszczędzaj go proszę; jeżeli ojciec mój zginie z twéj ręki.... pamiętaj że śmierć jego będzie razem i moją. — Czegóż ode mnie więcéj możesz wymagać? rzekła trochę ciszéj — Sam się przekonałeś, że piérwsza myśl moja była o tobie, a późniéj o moim ojcu. Po czém nabrawszy męztwa prosiła ażeby Marso niezwłocznie się oddalił; on sam nawet czuł tego potrzebę, nie opierał się więcej jéj prośbom i matki swojéj: kazał ażeby wszystko było gotowém do podróży; — za godzinę pożegnał Blankę i całą swą rodzinę.
Marso wracał tąż samą drogą, jaką przebywał w towarzystwie Blanki; jechał nieprzyspieszając ani zwalniając kroku swojego rumaka; gdziekolwiek spojrzał wszystko przypominało mu słowa młodéj Wandejki; zdawało mu się, że znowu słyszy opowiadającą Blankę, jéj głos, każdy jéj wyraz; niebezpieczne jéj położenie pierwéj mało go zajmowało, teraz zaś przedstawiało mu się w najokropniejszym obrazie. Słowa Delmara brzmiały jeszcze w uszach jego; co chwilę zatrzymywał konia, — chciał wrócić do Nautu, chciał raz jeszcze zobaczyć się z Blanką.
Marso pogrążony w smutnych marzeniach, nie postrzegł w dali jezdca zbliżającego się ku niemu, który po chwili wpatrywania się mu z pilnością, nagle spiął konia w galop: wkrótce Marso poznał w nim Dumasa. Obaj przyjaciele skoczyli z siodeł, rzucili się w objęcia jeden drugiemu.
W tejże chwili jakiś człowiek, z rozczochranémi włosami, spotniały, zbroczony krwią, w poszarpanéj odzieży, przeskoczył przez wał, potoczył się i padł prawie bez sił u stóp dwóch generałów, wołając głosem przytłumionym: — Pojmana, zatrzymana!... — Był to Tinguy.
— Zatrzymana! kto? Blanka! zawołał Marso.
Tinguy skinieniem głowy dał znak twierdzenia; nieszczęśliwy nie mógł wymówić słowa. Biegł ciągle ile mu sił stawało pięć mil przez pola, bagna, wały i zarośle, biegłby jeszcze milę i dwie mile, ażeby dogonić Marso; lecz gdy go postrzegł hardziej z radości, aniżeli z wysilenia upadł zemdlony.
Marso z roztwartą gębą, z osłupiałem okiem, patrzał na niego zdumiony.
— Zatrzymano! Blankę zatrzymano! powtarzał on, gdy jego przyjaciel zbliżał do ust wieśniaka napełnioną flaszę.
— Blankę zatrzymano! okrutni... dlatego to zapewne wywołali mię ztamtąd. — Alexandrze, rzekł on, ściskając silnie rękę przyjaciela, ja muszę natychmiast wracać do Nantu, spodziewam się, że i ty ze mną razem się udasz; tam moje życie, moja przyszłość, moje szczęście, moje wszystko. Zgrzytnął zębami, wszystkie jego członki w konwulsyjnym były ruchu. Drżyj zbrodniarzu, któryś się ośmielił podnieść rękę na Blankę! — Ty wiesz Alexandrze, że się w niéj kocham szalenie, że życie bez niéj jest dla mnie niczem; tak chcę umrzeć, albo ją ocalić. Nierozważny, szalony! pocóżem się z tamtąd oddalał!... Blankę zatrzymano! dokąd, mów, dokąd ją uprowadzili.
Tinguy do którego te słowa były przemówione, wracał powoli do siebie. Nabrzmiałe na jego czole nerwy, zdawało się że zaraz rozpękną; jego oczy krwią zapełnione, piersi wzdęte, wymówił z trudnością tylko te słowa: «Do więzienia Bouffays.»
Zaledwo to wyrzekł, już dwaj przyjaciele puścili się w galop drogą do Nantu.




IV.

NIE BYŁO chwili do stracenia; dwaj przyjacicle pędzili jak najspieszniéj na plac zamkowy do mieszkania Karriera. Przybywszy tam, Marso skoczył ze swojego konia, wziął machinalnie z olster pistolety, schował je pod mundur, i udał się prosto do apartamentów, gdzie mieszkał ten od którego los Blanki zależał. Jego przyjaciel z zimniejszą krwią postępował za nim, zawsze jednak, przygotowany poświęcić z ochotą swe życie w jego obronie, jak na placu bitwy. Lecz pan Deputowany Góralów był zanadto przewidujący, ażeby się dał oszukać: ani prośby ani groźby nie mogły wyjednać pozwolenia zobaczenia się z nim.
Marso zmuszonym był wrócić, spokojniejszy jednak aniżeli jego przyjaciel mógł się spodziewać. Od chwili zdawał się knować jakieś nowe projekta; po czém obrócił się do Dumasa i prosił go, ażeby pospieszył na pocztę, i oczekiwał z końmi i pojazdem przy bramie Bouffays.
Jego stopień i nazwisko bez przeszkody dozwoliły wejść do więzienia; przybywszy tam, rozkazał strażnikowi prowadzić siebie gdzie zostawała — przedmiot jego uczuć, świat cały — Blanka. Strażnik z początku nie chciał go usłuchać, Marso powtórzył grzmiącym głosem rozkaz — nie podobno się opierać, dał znak, ażeby szedł za nim.
Ona tu niejedna, rzekł przewodnik otwierając małe drzwiczki więzienia, którego ciemność przeraziła Marso, lecz wkrótce się pozbędzie swojego towarzysza, dziś go mają gilotynować. To mówiąc zamknął za generałem Marso drzwi, ale pierwéj prosił go jeszcze ażeby jak można ukrócił to widzenie się, które może go nabawić kłopotu.
Marso oćmiony nagłém przejściem ze światła w ciemności, błądząc z rozpostartemi rękami, usiłował wymówić imie Blanki; nic wkoło siebie nie widział, wtém nagle posłyszał krzyk: młoda Wandejka rzuciła się w jego ramiona, z początku nie poznała go: ale ich tkliwe serca nie potrzebowały oczu, i w ciemnościach umiały się poznawać.
W pierwszém uniesieniu rzucając się w jego objęcia zapomniała na wiek i płeć swoję. — przyczepiła się do niego jak tonący na morzu chwyta się skały, szlochając i konwulsyjnie go uściskając; chodziło tu bowiem o życie.
— Ach! ach! tyś mię nie zapomniał Marso ! przemówiła nareszcie. Porwali mię, wlekli tu; w tłumie idącym za mną, postrzegłam Tinguya; zaczęłam wołać: Marso , Marso! wnet on zginął. Oh! niespodziewałam się już ciebie zobaczyć.... Nawet tu... oglądam cię... widzę cię... Ty mię już nie opuścisz... ty weźmiesz mię z sobą? nie prawdaż ?... Ty mię nie zostawisz samą jedną?
— Z rozlewem krwi mojéj chętnie chciałbym cię wyrwać ztąd natychmiast; lecz...
— Ah! spojrzyj, dotknij się tych murów wilgotnych, téj słomy przegniłéj; ty który jesteś generałem, czyliżbyś nie mógł?...
— Tak, Blanko, mogę, mogę tylko zapukać do tych drzwi, palnąć w łeb dozorcy który je otworzy; wynieść cię na dziedziniec ażebyś odetchnęła wolném powietrzem, zobaczyła dniowe światło, umrzeć w obronie twojéj; lecz gdy ja zginę, Blanko, wtrącą cię znowu do więzienia, i już nikt nie zostanie, któryby zdołał obronie ciebie.
— A ty czy zdołasz?
— Być może.
— Prędko?
— Za parę dni Blanko; o dwa dni cię proszę. Lecz odpowiedz mi także na moje pytanie, od którego zależy życie twoje i moje razem... Powiedz prawdę, powiedz proszę... Czy kochasz mię Blanko?
— Jestże to miejsce i czas takie pytanie zadawać, mamże tu na nie ci odpowiadać? czyż te mury słyszały kiedykolwiek wyznanie miłości?
— Tak, teraz to właśnie czas najprzyzwoitszy: jesteśmy między życiem a śmiercią, między jestestwem a wiecznością. Blanko! odpowiedz: każda chwila jest dla nas dniem, każda godzina rokiem... Blanko, Czy kochasz mię?
— Ach! tak, tak....Te tylko słowa wymknęły się z serca młodéj dziewicy, i zapominając że nie mógł widzieć jéj zarumienienia się skryła twarz swoję w ramiona Marso.
— Dobrze więc Blanko! Lecz musisz mię natychmiast przyjąć za męża.
Blanka zadrżała.
— Jakiż jest twój zamiar?
— Mój zamiar jest wyrwać cię od śmierci; zobaczymy czy się ośmielą gilotynować żonę republikańskiego generała.
Blanka zrozumiała jego projekta; drżała myśląc o niebezpieczeństwie na jakie się dla niéj narażał; jéj czule serce bardziéj się rozogniło; lecz znowu przyzywając swojego męztwa: To nic podobna, rzekła stanowczo.
— Nie podobna! przerwał Marso, nie podobna! oh! to już zanadto; i cóż może przeszkodzić naszemu szczęściu, kiedyś dopiéro mi wyrzekła że mię kochasz? Sądzisz więc że to są igraszki? Lecz się zastanów, posłuchaj: — śmierć niechybna! patrzaj — rusztowanie, kat, topór, wóz!
— Oh! litości, litości! oh! to okropnie! Lecz ty, kiedy zostanę twą zoną, jeżeli tytuł ten mię nie ocali, ty zginiesz także!...
— Takiż to powód każe ci odrzucać jedyny jaki zostaje środek obrony? Posłuchaj mię Blanko: od piérwszego widzenia pokochałem cię szalenie; uczucie to stało się namiętnością, żywiołem moim; odtąd nie żyję jak tylko dla ciebie — twój los jest razem i moim, szczęście, szubienicę, wszystko podzielę z tobą: już cię nie opuszczę, żadna moc ludzka nie zdoła nas rozłączyć, a jeżeli wyjdę, to tylko zawołam, Niech żyje król! te słowa otworzą mi więzienie twoje, z którego nie wyjdę chyba razem z tobą. No i cóż? zgadzasz się?...
— Oh! nie, nie, oddal się stąd, zostaw mię, na miłość Boga zostaw.
— Ja mam się oddalić? oh Blanko, zastanów się coś wyrzekła, czego się domagasz! jeżeli wyjdę stąd, nie pojąwszy cię za żonę; nic mając prawa bronić ciebie — pójdę szukać twojego ojca, twojego ojca o którym ty zapomniałeś, a który tęskni, płacze po tobie, pójdę do niego i powiem: «Starcze, twa córka mogła się ocalić, lecz sama tego niechciała, chciała ażeby dni twojéj starości spłynęły w żałobie, ażeby krew jéj spadła na twą ubieloną głowę. Płacz starcze, płacz, nie dla tego że umarła, lecz że niedosyć cię kochała ażeby zachować dni swoje dla ciebie». —
— To mówiąc odepchnął od siebie Blankę; ta upadła na kolana o kilka kroków od niego; on zaś sciąwszy usta, z załamanémi rękami, z dzikim uśmiechem, jak duch potępieńca, przechadzał się pod sklepieniami ciemnicy. Posłyszał szlochanie Blanki: łzy mu stanęły w oczach, opuścił bezwładnie ramiona, i padł jéj do nóg.
Oh! przez litość, zaklinam cię na wszystko co jest najświętszém w świecie, na grób twojéj matki, Blanko, Blanko, zgódź się zostać mą żoną: potrzeba koniecznie, powinnaś się zgodzić.
— »Tak, powinnaś dziewczę, przerwał głos nieznany, od którego oboje kochankowie zadrżeli; o powinnaś się zgodzie, gdyż to jedyny sposób ocalenia życia które zaledwo jeszcze rozkwita; religija to ci rozkazuje, a ja błogosławię wasz związek.« —
Marso zdumiony obrócił się, i poznał plebana z Sainte-Marie de Rhé, którego widział czasu potyczki nocnéj, gdzie Blanka została jego niewolnicą.
— O mój ojcze, zawołał biorąc go silnie za rękę, o mój ojcze, wyjednaj, uproś ją, ażeby się zgodziła żyć dłużéj.
— Blanko de Beaulien, przemówił kapłan głosem uroczystym, imieniem twojego ojca, którego wiek mój i przyjaźń jaka nas łączy oddawna nadaje prawo zastąpić w téj chwili, zaklinam cię przystań na żądane tego młodzieńca, gdyby twój ojciec był dopiero tutaj, pewnoby tak samo jak i ja o to się domagał.
Blanka zdawała się być miotaną tysiącem uczuć przeciwnych; w końcu rzuciła się w ramiona Marso;
— Luby przyjacielu rzekła, niemogę tobie dłużéj się opierać. Marso, kocham cię! kocham, jestem twoją żoną!
Ich usta złączyły się ognistym całusem; Marso nie posiadał się z radości, był prawie bez pamięci. Głos kapłana wyrwał ich z tego przyjemnego uniesienia.
— Spieszcie się dziatki, rzekł, moje chwile na tym padole są policzone; jeżeli jeszcze zechcecie opaźniać się, to chyba tam, wskazując ręką w górę, tam was pobłogosławię. Oboje kochankowie zadrżeli: ten głos przebudził ich.
Blanka z przestrachem spojrzała wkoło siebie.
— O mój przyjacielu, rzekła, w jakimże to czasie mamy połączyć losy nasze! w jakiémże to miejscu nasze śluby mają się odbyć, taż to świątynia słyszeć ma nasze przysięgi! — Możnaż się spodziewać, że związki poświęcone pod sklepieniami téj smutnéj i ponuréj ciemnicy, mogą być trwałe, pomyślne?....
Marso oprócz tego był już przejęty jakimś zabobonnym strachem. Wziął jednak Blankę za rękę i poprowadził w stronę więzienia, gdzie światło dzienne przez żelazne małego okienka kraty przerzynało tę okropną ciemność; tam upadłszy oboje na kolana oczekiwali błogosławieństwa kapłana.
Ten wzniósłszy swe dłonie zaczął święte słowa. Wtém na korytarzu dał się słyszeć dźwięk broni i stąpanie żołnierzy. Blanka przestraszona upadła w ramiona Marso.
— Pewno to po mnie idą! zawołała. O mój luby, mój przyjacielu! jakże śmierć dla mnie teraz jest okropną!
Młody generał z pistoletami w ręku pomknął się ku drzwiom. Zdumieni żołnierze cofnęli.
— Nielękajcie się, rzekł kapłan, postępując na przód, mnie to szukają, jato mam umrzeć.
Żołnierze otoczyli go.
— Dziatki, rzekł głosem mocnym obracając się do młodych małżonków, padnijcie na kolana, błogosławieństwo umierającego jest święte; ja więc stojąc nad grobem chcę oddać wam ostatnie moje błogosławieństwo.
Zdumieni żołnierze pozostali w milczeniu; kapłan wyjął ukryty zanadrą krucyfix, wzniosł ku nim, modlił się za nich. W téj uroczystéj chwili głębokie wkoło panowało milczenie, każdy zdawał się dzielić jego święte wyrazy. Idźmy, rzekł nareszcie kapłan.
Wnet żołnierze otoczyli go; podwoje się zawarły, i wszystko znikło jak widmo nocne.
Blanka rzuciła się w ramiona Marso:
— O mój przyjacielu jeżeli cię nie będzie tutaj gdy przyjdą pomnie; jeżeli ty nie pomożesz mi wyrwać się z tego więzienia, ach Marso! wyobraź sobie, na rusztowaniu! zdala od ciebie będę płakać, będę wołać, ty mię nie posłyszysz! oh! nie oddalaj się, nie oddalaj się ztąd Marso! Padnę im do nóg, przysięgnę że nie jestem występną, będę ich błagać ażeby mię zostawili przez całe życie w więzieniu z tobą. Lecz jeżeli ty mię opuścisz!... oh! nie oddalaj się, nie opuszczaj mię proszę! ja zginę bez ciebie.
— Blanko, jestem pewny, że cię ocalę, odpowiadam za życie twoje; nim dwa dni przeminą, wrócę z przebaczeniem dla ciebie; a wówczas nie będzie to życie więzienia, lecz życie szczęścia, pokoju, życie swobody, miłości.
Drzwi się otworzyły, Dozorca więzienia ukazał się. Blanka przytuliła się do Marso, ściskając go mocno; lękała się, nie mogła z nim się rozłączyć; ale czas naglił, każda chwila była drogą; odjął więc powoli jéj ręce i przyrzekając na drugi dzień wrócić niezawodnie:
— Kochaj mię zawsze, rzekł i wyszedł z ciemnicy,.
— Zawsze, do zgonu! zawołała Blanka upadając i wskazując mu zatkniętą we włosach różę, którą jéj dał na pamiątkę. Pokoje więzienia jak piekieł z chrząstem się zawarły.




V.

W MIESZKANIU dozorcy więzienia generał Dumas oczekiwał na Marso; który gdy tam przybył, prosił kałamarza i papieru.
— Co chcesz robić? zapytał Dumas zdziwiony jego nadzwyczajném wzruszeniem.
— Pisać do Karriera; prosić o dwa dni tylko; zobowiązać go ażeby czuwał nad życiem Blanki, powiedzieć że za jéj życie będzie musiał odpowiedzieć swojém.
— Niebaczny! odparł jego przyjaciel wyrywając z rąk list zaczęty: ty się ośmielasz grozić? zapomniałeś że jesteś w jego mocy; zapomniałeś żeś nie wypełnił rozkazu złączenia się z armiją; sam się zastanów, po co te groźby? chyba dla tego, ażeby cię natychmiast aresztowano; ażeby i siebie zgubić z nią razem; wierzaj mi, najlepszy środek, zamilczeć, zapomnienie tylko może pomoc do ocalenia jéj, po co mu przypominać?
Głowa Marso bezwładnie opadła, wsparł się na obie dłonie, i zdawał się głęboko namyślać.
— Prawdę mówisz, zawołał nareszcie nagle się podnosząc: wziął go za rękę, i wyszli razem na ulicę.
Kilka osób rozmawiając między sobą, stało koło pojazdu pocztowego. — Jeżeli dzisiejszy wieczór będzie ciemny, rzelkł ktoś, nieźle byłoby, żeby ze dwudziestu jukich zuchów wpadło do miasta i uwolniło naszych więźniów: aż litość bierze jak Nant jest słabo teraz strzeżony. Marso zadrżał, obrócił się — i poznał Tinguya; spojrzał na niego okiem porozumienia się i skoczył do pojazdu: — Paryż, rzekł do pocztyliona sypiąc mu złoto; wnet konie szybkością błyskawicy pomknęły się. Wszędzie taż sama łatwość, wszędzie za pomocą złota Marso miał konie gotowe, wszędzie przyrzeczono mu że żadnéj nie spotka przeszkody w powrocie.
W podróży swojéj dowiedział się że generał Dumas podał się do dymissyi, zachowując dla siebie wolność służenia prostym żołnierzem w innéj armii; ale to zależało od towarzystwa publicznego dobra; dążył do Nantu, gdy Marso spotkał go na drodze Clisson.
O ósméj godzinie wieczorem pojazd, w którym dwaj generałowie jechali, stanął w Paryżu.
Marso pożegnał swojego przyjaciela na placu Palais-Egalite, i udał się na ulicę Saint Honoré, tą postępując koło SaintRoch, zatrzymał się pod N. 366 i pytał się Robespiera.
— W teatrze narodowym, odpowiedziała ośmnastoletnia dziewczynka; jeżeli pan zechce pofatygować się za parę godzin, generał będzie w domu.
— Robespier w teatrze narodowym? czy nie mylisz się tylko?...
— Nie, obywatelu.
— To dobrze, pójdę tam, a jeżeli go nie znajdę, wrócę i będę oczekiwał tutaj. Nazywam się generał Marso.
Teatr francuzki dzielił się wówczas na dwie truppy. Talma z aktorami patryotów należał do Odeonu. Tam więc Marso zwrócił swoję kroki, nie rad wprawdzie, że zmuszonym był szukać w sali spektaklów tak ważnego członka towarzystwa publicznego dobra. Grano Śmierć Cezara. Wszedł na balkon — jakiś młodzieniec ustąpił mu na pierwszej ławce miejsce obok siebie. Marso zajął one, spodziewając się ztamtąd zobaczyć tego, którego szukał.
Sztuka jeszcze się nie zaczęła; publiczność była w wielkim ruchu; uśmiechy, mrugania wymykały się z gruppy blisko orkiestry; w téj gruppie imponował Danton.
Obok niego mówili kiedy zamilczał, milczeli kiedy on mówił Desmoulins, jego szeryf, Philipeaus, Herolt de Séchelles i Lacroix, jego apostołowie.
Po raz to piérwszy Marso zobaczył z tak bliska tego Mirabeau narodu; łatwo go można było poznać po mocnym głosie, z imponujących gestów, z jego dumnego czoła, gdyby nawet otaczający nie powtarzali po kilkakroć jego imienia.
Niech mi wolno będzie dla lepszego pojęcia następującej sceny powiedzieć słów kilka o fakcyach, na jakie sejm ówczesny był podzielony.
Wieśniacy i górale połączyli swe siły z zamiarem operowania rewolucji 31 Maja.
Żirondinowie, po daremném usiłowania sfederalizowania prowincji, gdy zostali wygnańcami, niemogli znaleść przytułku nawet u tych, przez których zostali obranymi. Przed 31 Maja niebyło żadnych nieporozumień między zwierzchniczą władzą, lecz późniéj znalazły się niektóre. Władza najwyższa zostawała w ręku zgromadzenia, wśród którego wkrótce poformowały się ligi. Towarzystwo publicznego dobra do 31 Maja składało się z członków bezstronnych, w nowych zaś wyborach zawzięci górale wzięli przewagę. Barrere był tylko reprezentantem dawnego towarzystwa, a Robespier członkiem; Saint-Just, Callot-d’Herbois, Billand-Varennes, wspierani przez niego zaczęli poniewierać swoich kolegów Heraolta de Sechelles i Roberta Lindet: Saint-Just obowiązanym był strzedz wszystkiego, Couton złagadzać zanadto srogie propozycje; Billand-Varennes i Callot-d’Herbois dowodzić prokonsulactwem departamentów, Carnot planami wojny, Cambon finansami, Prieur (ze wzgórzów złotych) i Prieur (z Margiel) interesami spraw wewnętrznych i administracją; wkrótce i Barrere złączył się z nimi, i został dziennym mówcą. Co zaś do Robespiera, ten nie spełniając żadnéj szczegółowéj funkcyi, czuwał nad wszystkiém i rządził całém polityczném ciałem, jak głowa rządzi mateyalném ciałem podług woli swojéj.
Tamto się wcieliła rewolucja usiłująca doprowadzić do skutku swoje zamiary.
Lecz ta partja musiała walczyć przeciwko dwóm innym: z których jedna chciała ich przewyższyć, a druga powściągać ich działania.
Pierwszą składali wieśniacy, których był reprezentantem Hebert.
A drugą górale, których przedstawiał Danton.
Hebert w Pére-Duchesne, starał się upowszechniać rozwiązłą wolnomyślność; zwycięstwa wynagradzając urąganiem, dobre czyny pośmiewiskiem. Wpływ jego wkrótce znaczny uczynił postęp; Biskup paryzki i wikaryusze wyrzekli się chrystianizmu; pozamykano kościoły, rozum zajął miejsce religii katolickiéj — Anacharsis został apostołem tego nowego bożka. Towarzystwo publicznego dobra zastraszało się tą extra rewolucyjną fakcją, wspierającą się na nieśmiertelności i atheizmie, którą mniemano że już upadła razem z Maratem; Robespier podjął się ją attakować. 5 Decembra 93 r. mówił z oratorskiéj loży do zgromadzenia Sejmowego, które pochwalało bardzo zbijanie propozycyi wieśniaków, wyrokując o wniesieniu Robespiera — że wszelka przemoc i środki przeciwne wolności doskonalenia się były wzbronione.
Danton imieniem partji nowoczesnéj góralów domagał się zakrycia rządu rewolucyjnego; Stary Bernardyn Desmoulina, był organem téj partji. Towarzystwo dobra publicznego, to jest Diktatura, była podług niego ustanowioną, ażeby wewnątrz powściągać a zewnątrz zwyciężać; a gdy to mniemał, że jest dokonaném, domagał się zniweczenia władzy zdaniem jego już niepotrzebnéj, dowodząc że w przeciwnym razie to towarzystwo bardziéj jest szkodliwém aniżeli użyteczném; usiłował on wznowić porządek na nieoczyszczoném jeszcze polu.
Te trzy fakcje w miesiącu Marcu 94 r. w epoce z któréj się czerpa nasza powiastka rozdzielały Sejm narodowy. Robespier zarzucał Hebertowi bezbozność, a Dantonowi przedajność; oni zaś oskarżali go o zbyteczną dumę, — jakoż słowo Diktator bvyło już w wielkiém użyciu.
W takim stanie zostawały rzeczy, gdy Marso jakeśmy wyżéj powiedzieli zobaczył poraz piérwszy Dantona sypiącego jak z mównicy olbrzymie wyrazy. Grano Śmierć Cezara: ze składu sztuki wypadło następne, stosujące się zupełnie do Robespiera deklamować wyrazy: —

Tak, niech Cezar będzie wielkim, ale Rzym wolny.
Rzym, władzca Indji aż po Tybru łany;
I cóż stąd że on całym światem rządzić zdolny,
Że go zowią królem, gdy brząka kajdany?
I cóż to mej ojczyznie, co Rzymianom szkodzi,
Że krocie nowych więźniów na Cezara łodzi?
Persowie dla nas nie są najstraszniejszym wrogiem,
Mamy nierównie większych; świadczę się mym

Bogiem

Robespier będąc już uprzedzonym przez Saint-Just, udał się tego wieczora umyślnie do teatru narodowego; wiedział jaką bronią nieprzyjaciele walczyć będą walczyć przeciwko niemu.
Marso, pomimo że teatr był najlepiéj oświecony, napróżno przyglądał się wkoło żeby zobaczyć Robespiera; zmordowany daremnem poszukiwaniem zwrócił swe oczy w stronę orkiestry, gdzie rozmowa ściągała wszystkich uwagę.
— Dzisiaj widziałem się z naszym Diktatorem, rzekł Danton. Chciano ażebyśmy się porozumieli.
— Gdzież go widziałeś?
— U niego samego; musiałem drabolić się aż na trzecie piętro nieskazitelności.
— Cóż tam gadałeś?
— Mówiłem że wiem o nieukontentowaniu jakie ma do mnie towarzystwo, że się tego bynajmniéj nie lękam. Odpowiedział że niesłusznie tak utrzymuje, że nikt do mnie nic nie cierpi, że powinienem tylko się wytłumaczyć.
— Potrzeba się wytłumaczyć, potrzeba się wytłumaczyć, rzekł; tak należy postępować z ludźmi honoru.
Zgadzam się, z ludźmi honoru, odpowiedziałem. Tu ściął sobie usta, czoło się jego zachmurzyło, ja zaś mówiłem daléj: — prawda należy powściągać rojalistów, należy ich karcić, ale nie wypada winnych mieszać z niewinnymi, ich gubić. Elh! i któż ci to mówił, rzekł Robespier z goryczą, że niewinni giną? — Więc żaden niewinny nie zginął? zawołałem obracając się do Heraulta dę Sechelles który był zemną, — i wyszedłem.
— A Saint-Just czy był tam?
— Był. — Cóż on?
— Bawił się z puklami swoich włosów, i kiedy niekiedy poprawiał swój alsztuch na wzór Robespiera.
Sąsiad Marso, który dotąd wsparłszy swe czoło na obie dłonię siedział w milczeniu — wzdrygnął się; i zdawało się ze chciał wygwizdać; Marso mało na to zważał, wzrok jego był zwrócony na Dantona i jego przyjaciół.
— Wietrznik, rzekł Desmoulins, niezmiernie wiele ma miłości własnej, tak się nadyma, tak poważnie głowę nosi jak święty sakrament.
Sąsiad Marso podniósł się — generał poznał przyjemną i piękną twarz Saint-Justa bledniejącego ze złości.
— A ja, rzekł on powstając, ja cię panie Desmoulins nauczę nosić głowę jak ś Dyonizy.
Obrócił się, dano mu przejście, i wyszedł z balkonu.
— Eh! i któż się mógł spodziewać że on tak blisko? rzekł Danton śmiejąc się mocno. Nahonor, kula trafiła swojego celu.
— Ale, ale, rzekł Philipeanx do Dantona, po chwili namyślenia się, jak gdyby coś przypomniał. Czy czytałeś paszkwil jaki Laya napisał na ciebie?
— Jakto? Laya pisze paszkwile? niechby lepiej poprawiał swoje arcy-dzielo: — Przyjaciel prawa. Bardzo jestem ciekawy, chciałbym niezmiernie przeczytać ten paszkwil..
— Oto jest, możesz zaspokoić ciekawość, rzekł Philipaux podając mu papier.
— Eh, eh! podpisany nawet. A nie wie, że jeżeli nie zemknie do mojéj ciemnicy, złamią mu kark niezawodnie. Ciszéj, ciszéj, oto się i kurtyna podnosi.
Słowo ciszéj, rozległo się po całéj sali; jednak młody jakiś człowiek, ne należący do spiskowych, rozmawiał na ustroniu, choć aktorowie byli już na scenie. Danton wyciągnął rękę uderzając go po ramieniu, i ze trzpiotarstwem połączoném z ironią:
— Panie Arnolt, rzekł, nie przeszkadzajże przynajmniéj słuchać — wszak to grają jak Marius a Minturnes.
Młody autor zanadto był przezornym, ażeby nie miał usłuchać jego prośby; zamilkł i gdy wszyscy słuchający także milczeli, głęboka cichość w koło panująca dozwoliła najdokładniej słyszeć jeden z najgorszych ustępów téj pięknéj sztuki i Śmierć Cezara.
Mimo to jednak, widocznie się okazywało, że żaden ze spiskowych którycheśmy wymienili członków nie zapomniał po co przybył na salę; znaczące spojrzenia, mrugania, tajemnicze znaki, wzrastały coraz, w miarę jak aktorowie zbliżali się do ustępu interessującego ich najbardziej, do ustępu mającego powodować expiozją. Danton mówił cicho do Kamilla Desmoulin. — Wszak to w trzeciej scenie; i z niecierpliwości, jak gdyby chciał przyspieszyć słowa aktora, powtarzał z nim razem wiersze które on deklamował, gdy nastąpiły następne: Cezarze, od twoich względów czekamy
Daru największego: — lecz czy doznamy?
Może przechodzi zakres twej możności.

CEZAR.

Czegóż twa śmiałość wymaga?

GIMBR.
Wolności!

Trzykrotne oklaski rozległy się po sali.
— Dobrze idzie, rzekł Danton napół się podnosząc.
Talma zaczął:
Tak, niech Cezar będzie wielkim, ale Rzym wolny.
Danton podjął się zupełnie, patrząc w koło siebie wzrokiem generała armii, który chce się zapewnić, czy wszystko jest na swojém miejscu, jego oczy zatrzymały się nad jedną lożą: krata się podniosła, Danton zobaczył w niéj Robespiera. Dwaj nieprzyjaciele wlepili na się wzrok sokoli; w oczach Robespiera malował się ironiczny tryumf, zuchwałość i bezpieczeństwo. Po raz piérwszy Danton uczuł pot zimny; zapomniał na chwilę o swojéj truppie: wiérsze przeszły bez żadnych oklasków, zwyciężony nareszcie usiadł na swojem miejscu; — krata opadła i wszystko się skończyło. Gilotynerowie przemogli Septembriserów, 93 rok, przeważał 92.
Marso, którego umysł nie tragediją ale zupełnie czém inném był zajęty, może jeden z spektatorów, patrzał nic nie rozumiejąc na tę scenę zaledwo kilka sekund trwającą; postrzegłszy zaś Robespiera, wybiegł z balkonu i spotkał go na korytarzu.
Robespier wychodził z twarzą spokojną i obojętną, jak gdyby nic z nim nie zaszło; Marso przedstawił się mu wymieniając swoje imie. Robespier podał rękę, Marso przez grzeczność usunął swoję. Gorzki uśmiéch zbiegł usta Robespierra.
— Czegóż więc chcesz odemie? rzekł.
— Chwilkę rozmowy.
— Tutaj, czy u mnie?
— U ciebie.
— Bardzo proszę.
Obaj szli razem zajęci oddzielnemi zupełnie uczuciami; Robespier obojętny i spokojny, Marso zaś wzruszony i niecierpliwy.
Ten to więc człowiek trzymał w ręku los Blanki, ten to więc człowiek, o którym słyszał tyle mówiących, którego nieskazitelność była widoczną, którego popularność stała się zagadką! I w rzeczy samej nie używał żadnéj poprzedników swoich sztuki, nie miał on ani pociągającej wymowy Mirabeau, ani mocy charakteru Bailly, ani zbytecznéj porywczości Dantona, ani rozwięzłéj wolności Heberta; jeżeli pracował nad planami, to skrycie, nie zdawał przed nikim rachunku. W sposobie postępowania, w ubiorze nawet swoim, zachowywał właściwy sobie sposób życia, swój własny gust elegancji[2]. Zresztą o ile inni starali się wynieść nad pospólstwo, o tyle on zdawał się usiłować z niémi połączyć; na piérwszy rzut oka, ktokolwiek na niego spojrzał, zaraz się domyślał, że on być musi dla pospólstwa bożkiem.
Przybyli nareszcie przez ciasne wschody prowadzące aż na trzecie piętro do jego komnaty: biust Rousseau, stolik na którym leżały rozłożone le Contra Social i l’Emilie, komoda i kilka krzeseł składały cały mebl jego apartamentu. Czystość jednak wszędzie największa była zachowaną.
Robespier postrzegł zdumienie jaki ten widok sprawił na Marso.
— Oto jest pałac Cezara, rzekł on uśmiéchając się; możesz tu prosić o co ci się podoba u Dyktatora, mów czego żądasz?
— Przebaczenia méj żonie, skazanej przez Karriera
— Twoja żona skazana przez Karriera! żona Marso! starego republikanina! Spartańskiego żołnierza! — Cóż on tam robi w Naucie?
— Okropności. Tu Marso przedstawił mu wszystko, cośmy już widzieli. Robespier czasu jego opowiadania zżymał się na swojém krześle nie przerywając mu; nareszcie Marso zamilkł.
— Tak to zawsze, rzekł on głosom chrapowatym, zbyteczne wzruszenie zmieniło głos jego, tak to zawsze się dzieje, gdzie wlasnémi oczami nie dojrzę, gdzie własną ręką nie wstrzymam niepotrzebnego rozlewu!.... Rozlew krwi wprawdzie potrzebnym jest, ale to wówczas gdy tego konieczność wymaga.
— I cóż? Robespierze, przebaczenia dla mojej żony!
Robespier wziął arkusz papieru:
— Jak ona z domu?
— Dla czego?
— Dla zachowania formalności.
— Blanka de Beaulieu.
Robespier upuścił pióro które trzymał w ręku.
— Córka Markiza de Beaulieu, naczelnika zbójców?
— Blanka de Beaulieu, córka Markiza Beaulieu.
— Jakimże porządkiem została ona twą żoną? — Marso opowiedział mu wszystko.
— Młody zapaleńcze! szalony! rzekł on, jak mogłeś.... Marso przerwał:
— Nie proszę ciebie o wymówki, ani o rady, proszę przebaczenia, mogęż się spodziewać?
— Marso, związki familijne, miłość, nie nakłonią-li cię do zdradzenia rzeczypospolitéj?
— Nigdy.
— Jeżeli się znajdziesz z orężem w ręku przed Markizem de Beaulieu?
— Będę z nim walczył jak dotąd czyniłem.
— A jeżeli wpadnie w twe ręce?
Marso przez chwilę namyślał się.
— Przyślę go tobie i ty sam będziesz jego sędzią.
— Przysięgasz mi to?
— Na mój honor.
Robespier wziął znowu pióro. Powinieneś sobie winszować, rzekł on, że tak nieskazitelne u wszystkich zjednałeś o sobie mniemanie; od dawnego czasu pragnąłem cię poznać, od dawnego czasu pragnąłem z tobą się zobaczyć. Postrzegłszy niecierpliwość generała Marso, napisał piérwsze trzy litery swojego imienia, poczém się zatrzymał. Posłuchaj mię także, rzekł on patrząc nań wzrokiem badawczym, o pięć minut tylko cię proszę, za te pięć minut daruję życie tak drogie dla ciebie, zda mi się dostateczne wynagrodzenie? Marso skinieniem głowy dał znak że go słucha. Robespier mówił daléj: — Spotwarzono mię przed światem Marso; mało mię obchodzi sąd, których ja nie poważam, lecz ty jesteś jednym z tych rzadkich ludzi, których zaskarbienie przyjaźni jest mi najpożądańszém. Posłuchaj więc mię: losem Francji rządzi zgromadzenie na trzy partje podzielone, rząd ten zbiegł w ręce jednego człowieka, obarczając największym wieku obowiązkiem: Konstytucjoniści, reprezentowani przez Mirabeau zachwiali tronem; Prawodawcy wcieleni w Dantona bardziej osłabili. Dzieło zgromadzenia jest dzisiaj wielkie, musi bowiem dokonać zniszczenia i na gruzach dawnego wznieść nowy porządek. Ja zaś mam w tém nader ważne zamiary: chcę stanąć na czele téj epoki jak Mirabeau i Danton na czele swoich; historja Francji zachowa w pamięci trzech ludzi 91, 92 i 93 roku. Jeżeliby Stwórca Najwyższy dozwolił mi dokonać osnowane przezemnie plany, imie moje byłoby głośniejszém aniżeli ich; zrobiłbym więcéj aniżeli Likurg w Grecyi, aniżeli Nuna w Rzymie, aniżeli Washington w Ameryce; każdy z nich bowiem musiał urządzić naród zaledwo się rodzący, ja zaś, jakem powiedział, muszę wprzód znieść dawny, a po tém zaprowadzić nowy porządek... Jeżeli zaś zginę, o mój Boże! zachowaj mię od złorzeczeń przeciwko tobie w ostatniéj godzinie.... Jeżeli zginę przed czasem, nie spełniwszy osnowanych przeze mnie planów, imie moje zachowa krwawą plamę, którą, wykończeniem tych planów niezawodniebym zmazał: rewolucja upadnie, a świat okryje mię czarną potwarzą.... Oto jest wszystko co miałem ci powiedzieć Marso, chcę bowiem ażeby na wszelki przypadek zostali po mnie ludzie, w sercachbv których pamięć imienia mojego tak czysto i nieskazitelnie świeciła, jak lampa w Rzymskim grobie; ty zaś jesteś jednym z tych ludzi.
Tu skończył podpisywać swe imie.
— Oto jest przebaczenie dla twojej żony.. możesz się oddalić nie podawszy mi nawet przyjacielskiéj ręki.
Marso ścisnął go silnie za rękę; chciał coś mówić, ale łzy w oczach i zbyteczne wzruszenie nie dozwoliły wymówić nawet jednego słowa, Robespier zaś mówił: — Teraz powinieneś się oddalić, nie wasz chwili do stracenia: do widzenia się.
Marso wybiegł spiesznie; na wschodach spotkał generała Dumasa.
— Mam przebaczenie dla niéj, zawołał, rzucając się w jego ramiona, mam przebaczenie, Blanka jest wolną...
— Winszuj mnie także, odpowiedział jego przyjaciel: mianowano mię głównokomenderującym Alpejską armiją, idę teraz podziękować Robespierowi.
Obaj przyjaciele uścisnęli się; Marso wybiegł na ulicę i udał się na plac Palais-Égalité, gdzie przygotowany pojazd oczekiwał na niego: wsiadł i konie szybkością błyskawicy pomknęły się drogą.
O jakiż ciężar spadł z jego serca! ileż to szczęścia czekało na niego! ile słodyczy po tylu cierpieniach! Zdawało się mu, że już jest obok swej Blanki, że woła na swą żonę: — Blanko, Blanko! tyś wolna, Blanko! chodź w me ramiona, niechaj twa miłość, twoje pieszczoty wynagrodzą dług życia twojego.
Niekiedy jednak jakieś złowieszcze przeczucie miotało nim, serce się jego ściskało: wówczas przynaglał pocztyliona, sypał mu złoto, obiecywał więcéj; z pod kół pojazdu iskry się sypią, konie lecą pędem strzały, a jednak zdaje mu się, że zaledwo się rusza! Wszędzie znajduje przygotowane konie, żadnéj przeszkody nigdzie nie spotyka; wszystko zdawało się podzielać chęć jego pospiechu. W kilka godzin zostawił za sobą Versailles, Chartres, Mans, Fléche, postrzega Angers; wtem o jakąś niewidzialną przeszkodę nagle pojazd się zawadza, gruchoce; wstaje zbity, zkrwawiony, odcina szablą postronek, wskakuje na konia i leci na nim aż do pierwszéj poczty, tam bierze konia kurjerskiego i daléj z większą jeszcze pędzi szybkością.
Przebywa Angers, postrzega Ingrande, dosięga Varades, omija Anecnis, koń jego krwią i potem się pieni. Wkrótce postrzega Saint-Donatien, po czém Nant, Nant! gdzie jego dusza, jego życie, jego przyszłość się znajduje. Kilka chwil jeszcze, już będzie w bramach miasta; wycieńczony koń jego pada nareszcie bez duchu przed więzieniem Bouffays; niniejsza o to, już on przybył.
— Blanka, Blanka!
— Tylko co wyszły z więzienia dwa wozy, odpowiedział Strażnik, ona jest na piérwszym...
— Przekleństwo! zawołał Marso i poleciał wśród tłumu zbierającego się na wielkim placu. Dopędził wóz ostatni, jeden ze skazanych poznał go:
— Generale, spiesz się, spiesz się obronić ją, ja nie mogłem, wzięto mnie że.... Niech żyje król i jego poddani! — Był to Tinguy.
— Śpieszę!... rzekł Marso, przerzynając się przez tłum, który go z sobą pociągał, przybywa z nim aż na wielki plac; staje naprzeciw gilotyny, podnosi papier, wołając: — przebaczenie! przebaczenie!
W téjże chwili kat podnosząc za długie światłe włosy głowę młodéj dziewicy przedstawił ten okropny widok ludowi:, przerażony naród odwrócił z przestrachem oczy; krew strumieniami z niéj się sączyła!... Wtém nagle wśród milczącego, zdumionego tłumu, krzyk wściekłości, w którym wszystkie siły ludzkie zdawały się wyczerpać, dał się słyszeć. Marso we włosach téj głowy zobaczył różę, jaką dał na pamiątkę młodéj Wandejce.





BAL MASKOWY.

BAL MASKOWY.

ZALECIŁEM ażeby nikogo nie wpuszczano: jeden z przyjaciół moich złamał ten zakaz.
Lokaj zaanonsował pana Antoniego R.... Postrzegłem po za liberją Józefa, brzeżek surduta czarnego; zapewne przychodzień zobaczył także połę mojego szlafroka; nie podobna się zataić: — Bardzo dobrze, niech wchodzi, rzekłem głośno. — Niech idzie do djabła! pomyślałem w duchu.
Jedna tylko kobiéta, w któréj się kocha, może bezkarnie przerywać zatrudnienie, ta bowiem prócz tego, mimo woli zawsze jest obecną myśli.
Szedłem więc na spotkanie jego z miną na wpół przymuszoną, z miną autora, któremu przerwano w chwili, kiedy się najbardziéj tego lękał; postrzegłszy zaś jego nadzwyczajną bladość i pomieszanie, rzekłem: — Cóź ci to? co się przytrafiło?
— Oh! czekaj, zaraz ci opowiem; sam nie wiem, może to we śnie, albo ja oszalałem.
To mówiąc rzucił się do fotelu wspierając swe czoło na obje dłonie.
Spojrzałem na niego z zdumieniem: włosy miał dźdżem zmoczone, bóty, kalosze i cały dół majtek obrzyzgane błotem. Zbliżyłem się do okna; pod gankiem stał kabryolet i jego sługa. Nic nie rozumiałem.
— Byłem na smentarzu Pere-Lachaise, rzekł.
— O dziesiątéj z rana?
— O siódméj... przeklęty bal maskowy!
Dziwna rzecz pomyślałem sobie, jaki może być związek balu maskowego z Pere-Lachais. Zbliżyłem się do kominka, i oczekując co mi daléj powie, zacząłem kręcić między palcami cygarę z flegmą i cierpliwością prawdziwego Hiszpana.
Gdym zmiękczył cygarę, podałem Antoniemu, wiedząc jak zawsze był bacznym na taki rodzaj grzeczności.
Podziękował skinieniem głowy, lecz nie przyjął cygary.
Nachyliłem się do zapalenia jéj dla siebie: Antoni mię zatrzymał.
— Alexandrze! rzekł, posłuchaj mię, proszę cię.
— Już od kwadransa tu jesteś, i nic mi jeszcze nie powiedziałeś.
— Oh! bo też to szczególniejsza awantura.
Podjąłem się, położyłem cygarę na kominku, i z założonemi rękami czekałem jego opowiadania. Zresztą wątpiłem czy nie oszalał on rzeczywiście.
— Przypominasz operę na której spotkaliśmy się z sobą? rzekł po chwili milczenia.
— Ostatnią, gdzie było dwieście górą osób?
— Tak, tę samę. Opuściłem cię z zamiarem udania się na rozmaitości, o których mówiono mi jak o osobliwości jakiéj w naszéj ciekawéj epoce; chciałeś mi wyperswadować ażebym nie szedł; jakaś niewidzialna siła pociągnęła mię. Oh! czemużeś nie widział tego, ty, który lubisz skreślać podobne obrazy! Szkoda że Hofman albo Kallot nie mogli być tam, dla odmalowania lego widoku tak fantastycznego, jaki się przedstawiał przed mojémi oczami! opuściłem był operę smutną i pustą, tam zaś znalazłem salę zapełnioną i wesołą: na korytarzach, w lożach, na parterze, wszędzie było mnóstwo. Obszedłem wkoło salę, dwadzieścia masek nazwały mię po imieniu i wymieniły swoje. Był to prawdziwy zgiełk arystokracyi pod dziwacznemi maskami pierrotów, pocztylionów, żniwiarek, rybaczek. A wszystko byli to ludzie młodzi, znamienici z imienia alko zasług, zapominający na ten raz urodzenia, nauki, polityki. Tak mnie mówiono, lecz nie chciałem wierzyć... Zszedłem kilka stopni i wsparłszy się na filarze, na wpół ukryty, zacząłem się przyglądać téj lawie karykatur ludzkich przesuwających się koło mnie. Te różno-kolorowe domina, te kostiumy upstrzone, te dziwaczne przebrania, przedstawiały widok nader komiczny. Zabrzmiała muzyka. Ah! wówczas to!... Te śmieszne karykatury zaczęły hocać na głos orkiestry, któréj harmonija zaledwo mię dochodziła wśród szmeru, krzyku i śmiechów; czepiali się jeden drugiego za ręce, ramiona, za szyję; wkońcu sformowali długie koło, zaczynając taniec krążący: tancerze i tancerki uderzając mocno stopami podniosły chmurę pyłu, wśród którego zaledwo można było dostrzedz, gdy się kręcili z największą szybkością, ich śmieszne postaci, dziwaczne giesta, nieprzystojne krzyki; kręcili się oddaleni, jak ludzie pijani, wyśpięwująć głosem bardziéj szaleństwa aniżeli wesela, głosem bardziéj wściekłości aniżeli uciechy — podobni do łańcucha potępieńców, którzy pod rózgą duchów piekielną wycierpieli karę. — Każdy ze znajomych przechodząc koło mnie przemówił słowo, od którego musiałem się zarumienić. Ten zgiełk, a wrzawa, to zamieszanie, ta muzyka, odurzyły mię zupełnie. Zdawało mi się, że widzę to we śnie nie na jawie; zdawało się że ja straciłem rozum, a oni byli przy zdrowych zmysłach; zniecierpliwiony chciałem już nawet rzucić się wśród tego pandaemonium, jak Faust wśród wrzaskliwego tańca czarownic, i czułem, że wówczas miałbym takiż głos, giesta, postaci. Oh! ztamtąd krok tylko jeden do szaleństwa. Przestraszony wyskoczyłem szybko z sali, ścigany aż do drzwi bramnych krzykiem podobnym do ryku zwierząt wychodzącego z jaskini.
W przysionku zatrzymałem się na chwilę. Nie mógłem odważyć się z tak pomieszanym umysłem wyjść na ulicę; możebym nie trafił do domu, może nie postrzegłszy nasunąłbym się pod koła jakiego pojazdu. Byłem jak człowiek pijany, który zaczyna powoli przychodzić do siebie, czując w swéj mozgownicy wolą, ale nie moc jeszcze.
Wtém jakiś pojazd zatrzymał się przed bramą; kobiéta wyskoczyła z karety, weszła pod kolumny, spoglądając w jednę i drugą stronę, jak gdyby błądziła: — miała na sobie czarne domino i maskę axamitną. Zbliżyła się do drzwi.
— Bilet pani? rzekł kontroler.
— Mój bilet? odpowiedziała, nie mam go.
— To proszę wziąć w biórze.
Domino wróciło pod kolumny, szukając w kieszeniach:
— Nie ma piéniędzy! zawołała... ach! ten pierścień...
— Bilet na wejście, za ten pierścionek, rzekła.
— Nie podobna, odpowiedziała kobiéta rozdająca bilety, nie mogę za to wydać. I posunęła brylant, który spadł na ziemię i pokocił się aż do mnie.
Domino zapominając pierścienia stało nieruchomie w zamyśleniu.
Podjąłem brylant i peodałem jéj.
Jéj oczy spotkały się z mojemi, przez chwilę patrzała na mnie z niejakiémś wahaniem — po czém nagle się zbliżyła, i podając rękę: — musisz mię wprowadzić rzekła, na miłość Boga, proszę cię!
— Dopiéro wychodzę, pani, odpowiedziałem.
— Zrobisz więc największą w świecie łaskę, jeżeli mi dasz sześć franków za ten pierścionek.
Włożyłem jéj obrączkę na palec, poszedłem do bióra; wziąłem dwa bilety — i weszliśmy razem.
Na korytarzu czułem że się posłoniła, i ze drżeniem drugą swą ręką jak pierścieniem ujęła się mojego ramienia.
— Czy nie cierpi pani? zapytałem.
— Nie, nie, odpowiedziała; jakieś zaćmienie i nic więcéj...
Weszliśmy wśród tego wesołego charentonu.
Trzy razy okrążyliśmy salę, przerzynając się z trudnością przez tłum masek cisnących się jedna za drugą; ona drżąc za każdém nieprzystojném dochodząém do jéj uszu słowem; ja zaś rumieniąc się, żem chodził z damą, która się ośmieliła słuchać podobnych wyrazów; nareszcie wróciliśmy na koniec sali; moja nieznajoma usiadła, ja stałem przed nią wsparty na poręcza krzesła.
— O jakże to wszystko dziwném mi się wydaje, rzekła. Nie miałam żadnego o tém wyobrażenia (spojrzała na salę), gdyż nie mogłam nawet we śnie widzieć podobnych rzeczy. Lecz uwiadomiono mię listownie, że on tu będzie z jakąś kobietą; ohi! jakaż to być musi kobiéta, jeżeli się ośmieliła wejść tutaj!
Spojrzałem ze zdziwieniem: zrozumiała mię.
— Dobrze wyszedłem, chciałeś powiedzieć, nieprawdaż? Lecz ja, niestety ja go szukam, bo jestem jego żoną. Innych swawola albo rozpusta sprowadziła tutaj; mnie zaś, ah! mnie piekielna zazdrość! Ścigałabym go wszędzie: poszłabym wśród nocy na smentarz, nad Sekwanę na plac kary zbrodniarzów w dniu exekucyi; a jednak, przysięgam ci, będąc jeszcze panną nigdym nie wyszła na ulicę bez matki; będąc już mężatką nie wyszłam na krok z domu bez lokaja; dziś zaś, niestety! widzisz mię tutaj, jak wszystkie inne kobiéty, którym już dobrze wiadoma ta droga; dzisiaj chodzę z nieznajomą mi osobą rumieniąc się pod moją maską na samę myśl, jak o mnie sądzić powinna! Znam dobrze to sama, lecz!... Czy byłeś kiedykolwiek zazdrosnym?
— Okropnie nawet, odpowiedziałem.
— Przebaczysz mi więc, jeżeliś doświadczał tego, jeżeli znasz ten głos, który woła na cię jak na nieczułego — idź!... jeżeli czułeś to niewidzialne ramie, które cię popycha do wstydu, albo do zbrodni, to ramie nieszczęsnego losu! wiesz, że w podobnym razie na wszystko się człowiek odważa, byleby mógł się pomścić.
Chciałem odpowiedzieć; lecz ona powstała nagle, wlepiając wzrok swój na dwoje domino, które w téj chwili przeszły koło nas.
Zamilknij rzekła, i pociągnęła mię za niémi. Byłem zamieszany do intrygi któréj bynajmniéj nie rozumiałem; pojmowałem wprawdzie jéj osnowę, lecz rozwiązania nie widziałem; ta biédna kobiéta dotyla wzruszona interessowała mię nieskończenie. I w rzeczy saméj prawdziwa skłonność ma nad umysłem naszym władzę, byłem więc posłuszny jak dziécko, poszedłem z nią w ślad za maskami; z których jedna była mężczyzną a druga kobiétą. Mówiły z sobą zcicha, głos ich dochodził do nas. — To on, rzekła, to jego głos; tak, tak, to jego postać... — Wyższe domino zaczęło się śmiać — To jego uśmiéch, rzekła, to on, tak, to on. List prawdę mi donosił. O mój Boże! mój Boże!
Nie zważając na to maski szły daléj, i my za niémi; wyszły z sali i my także; zwróciły się ku wschodom do loż, i my w tęż stronę; zatrzymały się przed łożami pod sklepieniem, i my jak dwa nierozdzielne ich cienie. Niewielka kratowa loża otworzyła się, weszły: drzwi się za niemi zamknęły.
Wzruszenie téj nieszczęśliwej kobiéty było w najwyższym stopniu; nie mogłem widzieć jéj twarzy, lecz mając tak blisko do siebie przytuloną, czułem każde uderzenie jéj serca, drżenie jéj członków, każde poruszenie jéj ciała; było coś nadzwyczajnego w sposobie udzielania się cierpień nieznajoméj mi ofiary, których powodu bynajmniéj nie rozumiałem; przestraszała mię: jednak za nic w świecie nie opuściłbym téj kobiéty, osobliwie w podobnym razie.
Moja towarzyszka postrzegłszy że obie maski weszły do loży, a loża się za niemi zamknęła, jak piorunem rażona przez chwil kilka została nieruchomą; potem zbliżyła się cichutko do drzwi i podsłuchiwała: stanęła tak, iż najmniejsze poruszenie mogło ją odkryć; wziąłem więc pod rękę, pocisnąłem sprężynę przyległéj loży i wprowadziłem ją z sobą; spuściłem kratę i drzwi zaparłem. Jeżeli chcesz pani słuchać, rzekłem, to przynajmniéj z tego miejsca zdaje mi się że będzie dogodniéj. Przyklękła, przytulając swe uszko do przepierzenia, ja zaś z załamanemi rękami, z zwieszoną głową stałem zamyślony z drugiéj strony.
Wszystko cokolwiek mogłem widzieć w téj kobiécie, zdawało się być wzorem piękności. Spód twarzy niezakryty maską był świeży alabastrowej białości; ustka drobniutkie koralowe; ząbki rzadkie bielsze nad alabaster; rączka pulchna; kibić wcięta, i tak szczupła iż dwóma palcami można objąć, włos czarny najstaranniéj utrefiony spadał w nieładzie na axamitne domino; nóżka dziecięca wymykająca się z pod szaty, zdawała się z trudnością utrzymywać, tę wdzięczną, tę zachwycającą, tę napowietrzną postać! Ah! ona być musi, pomyślałem sobie, aniołem piękności! Szczęśliwy kto ją trzymał w swoich ramionach, kto oczami swej duszy widział wszystkie władze jéj duszy utworzone do kochania, kto na swém sercu czuł bicie jéj serca, każde poruszenie jéj ciała, i który mógł zawołać: — Ta boska istota jest utworem miłości, utworem miłości dla mnie, dla mnie jednego ze śmiertelnych ten anioł przeznaczony! ah! ten szczęśliwy!... ten szczęśliwy!...
W takich byłem pogrążony myślach, gdy ona nagle powstała, zbliżyła się do mnie — i z zapałem, głosem przerywanym: — Słuchaj, rzekła, jestem piękną, przysięgam, młodą, mam zaledwo lat dziewiętnaście. Dotąd byłam czystą jak anioł wyobraźni.... Teraz, ah! kładąc swą pulchną rączkę na mojem ramieniu — Tobie się oddaję!... przyjmij mię!...
W téjże chwili jéj usta złączyły się z mojémi najsłodszym nektarem całusa, który jak iskra elektryczna przejął mą istotę. Ognistą chmurką spłonęły moje oczy.
Dziesięć minut trzymałem ją w moich ramionach prawie nawpół żywą i szlochającą.
Poczém zaczęła powoli wracać do siebie. Widziałem z pod maski jéj obłąkane oczy, jéj lica białe jak chusta. Ąh! zdaje się że ją widzę jeszcze.
Ochłonąwszy gdy przypomniała co się między nami stało, padła na kolana. Jeżeli masz iskierkę litości, rzekła szlochając, iskierkę litości i zapomnij o mnie, niechciéj, nie staraj się poznać mię bliżéj, pozwól niech się oddalę, zapomnij o wszystkiém, zapomnij, niech jedna pamiętam, niech jedna cierpię za nas oboje!...
To mówiąc jak błyskawica myśli spiesznie się podniosła, pobiegła ku drzwiom, otworzyła — i zwracając się raz jeszcze: nie idź za mną, rzekła, zostań, na miłość Boga zostań!
Cisnęła mocno drzwiami, i znikła jak widmo — znikła, ach! znikła nazawsze!
Odtąd jużem jéj niewidział! od dziesięciu miesięcy napróżno szukam jéj wszędzie — na balach, na spektaklach, na spacerach; ile razy ujrzę zdala wyniosłą postać kobiecą, drobną nóżkę, włos czarny, natychmiast śpieszę, zbliżam się, zaglądam, spodziewając się że rumieniec wyda mi ją. Lecz niestety! daremnie, nigdziem nie spotkał, nigdziem już nie zobaczył!... tylko we śnie, tylko w marzeniach? Ah! tam, widziałem ją, czułem ją, czułem jéj uściski, jej całusy, jéj lubieżne pieszczoty; niekiedy maska spadała, i twarz zupełnie obca przedstawiała mi się — raz nie wyraźna, jak we mgle obłoków; to jaśniejąca wieńcem promienistym; to znowu blada, z białą i nagą czaszką, z oczami wpadłemi, z kołatającemi się i rzadkiemi zębami. Ah! odtąd gorę szaloną miłością dla kobiéty któréj nie znałem, niszczę się ciągłą i zawsze zawiedzioną nadzieją, zazdrością do której nie mam żadnego prawa. Domawiając tych słów dostał z zanadra list.
Teraz, kiedym ci wszystko opowiedział, rzekł, weź to pismo i czytaj.
Wziąłem i czytałem.
»Może zapomniałeś już kobiety, która zapomnieć cię nie zdoła, i która umiera nie mogąc zapomnieć.
»Kiedy otrzymasz to pismo, już mnie więcéj nie będzie. Udaj się wówczas na smentarz Pére-Lachaise, powiedz oddźwiernemu, ażeby pokazał wśród świéżych grobowców ten, nad którym wyryte na kamieniu imie Maryi, i gdy się zbliżysz do niego — uklęknij i módl się.»\
Niestety, otrzymałem ten list wczora, i byłem tam dzisiejszego ranka. Oddźwierny wskazał mi jéj grobowiec, przy którym zostałem przez dwie godziny na kolanach modląc się i płacząc.
Rozumiesz teraz? Znalazłem ją tam, tę boską istotę!... Jéj gorejąca dusza uleciała; ciało niszczone namiętnościami, upadło pod ciężarem zazdrości i wyrzutów sumienia. Ona była tam, ta nieznajoma za życia i po śmierci kobiéta! nieznajoma!... a jednak życie odtąd tak mi będzie oziębłe, jak jéj umarłe; nieznajoma!... a jednak odtąd serce moje tak będzie zimne i martwe, jak jéj zamknięte w grobie. Oh! ty nie doznawałeś nigdy nic podobnego! ty nie słyszałeś pewno nigdy niepodobnego! Teraz, ah! niema już dla mnie nadziei, już jéj nigdy nie zobaczę. Napróżnobym odwalił grobowiec ażeby widzieć jéj lica, podobnych rysów nie ujrzę. — Tak, Alexandrze, kocham ją, kocham jak szalony, poświęciłbym moje życie, palnąłbym natychmiast w łeb sobie, gdybym mógł z nią się złączyć, gdybym mógł wiedzieć, że tam, w wieczności, nie będzie tak nieznajomą jak mi była na tym świecie.
Kończąc te słowa wyrwał z rąk moich list, i zaczął jak dziécko płakać.
Podałem mu rękę i nie wiedząc co mam odpowiedzieć, płakałem także.

KONIEC.




  1. Gdybyśmy nawet z dalszego ciągu tej powieści nie dowiedzieli się, zkąd kobiéta tak doskonale może jezdzić na koniu, zwyczaj krajowy usprawiedliwiłby biegłość w téj sztuce. Damy dworu, jak powiada fashionabl z Longechamps, jezdziły konno, tylko pod suknię którą podejmuje siodło wkładały pantalony, jakie noszą małe dzieci. Niższego stanu kobiéty, pospólstwo, nawet i tego nie używają, choć delikatność ich ciała nie dozwoliła mi wierzyć temu.
    Prz. Aut.
  2. Ubiór Robespiera tak był głośnym we Francji, że jego elegancja weszła nawet w przysłowie. 20 maja w dniu wielkiéj uroczystości, na której był prezydującym, miał na sobie suknię wierzchną modrawo-błękitną, kamizelkę muselinową, na dnie rózowém haftowaną, spodnie atłasowe czarne, pończochy jedwabne białe, i trzewiki z kosztownemi bardzo wprzążkami. W tymże ubiorze zaprowadzonym był na rusztowanie.
    Prz. Aut.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Felix Wołłczaski.