Przejdź do zawartości

Płodność (Zola)/Księga trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KSIĘGA TRZECIA.

I.

— Mówię ci, że nie potrzebuję Zoę wołać, by jego wykąpać — mówił Mateusz. — Leż spokojnie w łóżku, tobie wypoczynek jest jeszcze konieczny...
— Jednakże trzeba, aby Zoe przyniosła wanienkę i gorącą wodę, odpowiedziała Maryanna.
Śmiała się zabawiona sprzeczką, wreszcie i on się roześmiał.
Od dwóch dni mieszkali na wsi, w tym samym starym pawilonie, który już w przeszłym roku wynajęli od państwa Séguin, na skraju lasów pod Janville. Tak im było pilno odnaleść się wśród pól, że pomimo protestów doktora Boutan, Maryanna przeprowadziła się na wieś w dwa tygodnie po odbytym połogu. Lecz wiosna tegoroczna była niezwykle wczesna i chociaż dopiero był miesiąc marzec, słońce przyświecało ciepłemi, ożywczemi promieniami a Maryanna prawie że nie czuła zmęczenia po odbytej drodze z Paryża. Dzisiaj była niedziela, Mateusz nie potrzebował iść do biura, cieszył się, że dzień spędzi przy niej i wymagał, by pozostała w łóżku do południa, obiecując, że jej pozwoli wstać na czas, by się ubrała przed drugiem śniadaniem.
— Przecież potrafię zająć się dzieckiem — powtarzał. — Dosyć masz z niem kłopotu codziennie... mogę cię przez parę godzin zastąpić... A wreszcie, nie potrafię ci wypowiedzieć jaką mnie sprawia przyjemność być w tym pokoju z tobą i z tem kochanem maleństwem...
Zbliżył się do łóżka, by ją pocałować a ona oddała mu pocałunek, śmiejąc się z zadowolenia. Rzeczywiście tak było, iż oboje z zachwytem odnajdywali się w tym pokoju. Czyż nie była to ich sypialnia przez całe przeszłoroczne lato, sypialnia pełna ich miłosnych wspomnień i owej szczęśliwej nocy błogosławionej płodności. Przez otwarte okno płynęło teraz wesołe, słoneczne powietrze, ukazywał się obszar pogodnego nieba i odradzającej się ziemi, wezbranej kiełkującem życiem. Ach, jakże ten sypialny pokój był dla nich żyjący, pełen pieszczotliwych pamiątek a teraz kwitnący powstałem ztąd życiem dziecka!
Maryanna pochyliła się nad kołyską stojącą tuż przy łóżku.
— Pan Gerwazy śpi wnajlepsze! Patrzaj! Czyż będziesz miał sumienie budzić tego panicza!
Oboje wpatrywali się teraz w małego śpiocha. Maryanna objęła ramieniem szyję męża i patrząc na syna, przytulali się do siebie; włosy ich się plątały, tchnienia jednoczyły, śmieli się z radości nad kołyską, w której spoczywało drobne stworzonko. Chociaż było to piękne dziecko, już białe i różowe, trzeba było być rodzicami, by się tak zachwycać temi niedoformowanemi rysami i niedokładnością kształtów. Wtem dziecko otworzyło oczy, jeszcze nieświadome, zagadkowe nieznaną przeszłością. Rodzice ze wzruszeniem powitali te oczy.
— Wiesz, on mnie widział!
— Napewno widział! ale i mnie także, wyraźnie na mnie spojrzał a potem odwrócił głowę!
— Ach, cherubinek!
Była to iluzya. Lecz ta mała twarzyczka taka nieurobiona, niema, mówiła do nich mnóstwo rzeczy, których nikt inny nie byłby w stanie pochwycić. Widzieli się jakby razem stopionymi w tem maleństwie, odkrywali nadzwyczajne do siebie podobieństwo, co pozwalało im całemi godzinami i dniami poruszać kwestyę: do kogo z nich dwojga był Gerwazy więcej podobny? A każde uparcie obstawało, że był wykapanym portretem drugiego.
Naturalnie, że pan Gerwazy, przebudziwszy się zaczął przeraźliwie krzyczeć. Ale Maryanna była bez litości: najpierwej niechaj się wykąpie a potem dostanie piersi. Zoe przyniosła konewkę gorącej wody, przygotowała wanienkę i postawiła w słońcu, przed oknem. Mateusz nie ustąpił i sam kąpał dziecko, zlewając je przez kilka minut wyżymaną nad niem gąbką. Maryanna, leżąc w łóżku, kierowała temi operacjami, żartując z przesadnych ostrożności ojca, który ręką podejmował syna z taką delikatnością, jakby się lękał obrazić święte ciało Boga dotknięciem swych męzkich, silnych palcy. Lecz zachwyt obojga rodziców wzrastał, patrząc na obnażone ciało dziecka. Jaki on był śliczny w wodzie! jak się lśniło w słońcu jego różowe ciałko! A jaki grzeczny! rozumny! bo zwykle przestawał krzyczeć, gdy się dostał w ciepłą kąpiel, okazując w ten sposób wyraźne zadowolenie z wody, opływającej go miłą pieszczotą. Nigdy jeszcze żaden ojciec, ani żadna matka nie posiadali takiego skarbu!
Gdy chłopiec został wyjęty z wanienki i przy pomocy Zoe wytarty cienkiemi płóciennemi płatkami, Mateusz rzekł:
— A teraz trzeba zważyć pana Gerwazego.
Była to operacja dość złożona, bo wynikały trudności z powodu wstrętu do niej okazywanego przez chłopca, który ruszał się, wił na wadze, uniemożliwiając dokładne spostrzeżenia. Ważono go co tydzień i różnica ograniczała się na gramach. Ojciec niecierpliwił się, więc matka przyszła mu z pomocą:
— Postaw wagę przy mnie na stole i daj mi malca w pieluszce, potem odejmiemy co przypada na ciężar pieluszki...
Lecz właśnie w tejże chwili wpadła zwykła poranna napaść do sypialni. Czwórka dzieci, z których starsze już same się ubierały i pomagały się ubrać młodszym, ukazały się, wbiegły, galopując jak wypuszczone stado źrebiąt. Już uściskały ojca, rzuciły się na łóżko matki, krzycząc wesołe „dzień dobry“, lecz widok Gerwazego, leżącego na wadze, zastanowił je, uspokoił, wzbudzając podziw złączony z ciekawością.
— Po cóż się jego jeszcze waży? — spytał młodszy, Ambroży.
Starsi, bliźnięta Błażej i Denizy odpowiedzieli równocześnie:
— Przecież już tobie o tem mówiono... waży się Gerwazego, by się przekonać, czy mamy nie oszukano, gdy go kupiła na targu...
Rózia, jeszcze nie zupełnie pewno trzymająca się na nogach, usiłowała wejść na łóżko, chwytała za brzeg wagi, krzycząc piskliwym głosikiem:
— Chcę widzieć!... chcę widzieć!...
O mało co nie przewróciła wszystkiego, bo i bracia za jej przykładem sięgali do stolika. Trzeba było pozbyć się napastników, więc ojciec rzekł do nich:
— Idźcie się bawić na podwórze... włóżcie kapelusze od słońca i bawcie się pod naszem oknem, byśmy mogli was widzieć i słyszeć...
Wreszcie Maryanna zdołała akuratnie zważyć Gerwazego, pomimo że krzyczał i podrzucał się w pieluszce. I o szczęście! przybyło mu siedem gramów! Bo dotąd, tak jak wogóle wszystkie nowonarodzone dzieci, tracił na wadze w pierwszym tygodniu a w drugim prawie nic mu nie przybyło ciężkości. Lecz oto teraz zaczynał rosnąć i tyć! Rodzicom już się zdawało, że go widzą tęgim, pięknym chłopcem, biegającym ze starszem rodzeństwem. Siedząc na łóżku, Maryanna owijała go zręcznemi rękami, strzegąc, by nie miał skrępowanych ruchów i żartowała, odpowiadając na jego krzyki:
— Tak, tak, rozumiem czego chcesz, jesteś głodny.. Zaraz, zaraz, już zupa gotowa, dostaniesz ciepłej, gorącej, ile tylko zechcesz...
Zaraz po przebudzeniu się, Maryanna wystroiła się na dzień cały, uczesała piękne, długie włosy, skręcając je wysoko w olbrzymią torsadę na wierzchu głowy. Biała jej szyja była odsłonięta, wynurzając się z jasnego flanelowego kaftanika, obszytego koronkami. Wsparta o poduszki na sztorc postawione po za jej plecami, śmiejąc się do męża, do syna, wydostała jedną ze swych ładnych, twardych piersi, pęczniejących mlekiem, rozwiniętych jak kwiat życia, biały i różowy; dziecko łakomstwem powodowane, niecierpliwiło się, chwytając pierś łapkami i usteczkami szukając a gdy znalazło z pomocą matki, przypięło się gwałtownie, ssąc, pijąc, jakby jeszcze najlepszych cząstek krwi domagając się od swojej rodzicielki. Aż krzyknęła z bólu za mocniejszem targnięciem.
— A! małe dyablątko... on mnie zjada...
Mateusz chciał trochę zasunąć firankę, widząc, że oboje są w słońcu.
— Zostaw, zostaw jak jest, słońce nam nie zaszkodzi! — zawołała. Słońce nam dodaje siły i wiosnę w nas przelewa.
Odszedłszy od okna, Mateusz usiadł na skraju łóżka i zapatrzył się w prześliczny obraz matki karmiącej dziecko, podczas gdy słońce ożywczemi promieniami podnosiło wdzięk ich zdrowia i piękna. Bo niema wspanialszego rozkwitu, świętszego symbolu wiekuistości życia, jak dziecko przy piersi matki. Był to dalszy ciąg macierzyńskiej twórczości kobiety; matka oddawała się jeszcze na długie miesiące dopełnieniu rozpoczętego dzieła, mlekiem i krwią swoją karmiła, by stworzyć człowieka, otwierała zdrój życia, zdrój płynący z jej ciała, ku pokrzepieniu i zapewnieniu istnienia świata. Wątłe, obnażone dziecko oderwane z jej wnętrzności, tuliło się do ciepłej jej piersi, jak do nowego przybytku miłości, by się ogrzać i wzmocnić. Było to proste konieczne następstwo. Ona jedna, ona, będąca tworzycielką mogła być i karmicielką, jeżeli była dbałą o zdrowie i piękno ich obojga. Ztąd urok tego obrazu, ztąd ta bezgraniczna radość i nadzieja promieniejąca od matki z dzieckiem przy piersi, ztąd to niezrównane piękno i świętość, jak od wszystkiego co naturalnie się przyczynia do zdrowego, logicznego wzmożenia ludzkiego żniwa.
Zoe, która uprzątnąwszy pokój i wyniósłszy wanienkę, powróciła z bukietem bzu w glinianym wazonie, rzekła, że państwo Angelin, powracając z porannej przechadzki, zatrzymali się przed domem i pytają o zdrowie pani.
— Poproś, by tutaj przyszli! — zawołała uradowana Maryanna. Jestem już ubrana i mogę przyjmować gości!
Państwo Angelin była to owa para młodych małżonków rozkochanych w sobie, mieszkających w małym domku w Jauville i biegających po samotnych dróżkach bezludnej okolicy. Dziecko pragnęli mieć dopiero za lat kilka, by teraz z całą swobodą módz się oddawać miłości i żyć wyłącznie jedno dla drugiego. Pani Angelin była śliczną brunetką, o zgrabnych kształtach ciała, o twarzy wesołej, promieniejącej szczęściem miłosnych pieszczot. Mąż jej był pięknym blondynem. o szerokich ramionach, o wyglądzie muszkietera z pokrętnemi wąsami i bródką. Prócz dziesięciu tysięcy franków stałego dochodu, pozwalającego im żyć według upodobania, pan Angelin zarabiał drugie tyle, malując wachlarze ukwiecone różami i postaciami kobiet we wdzięcznych pozach. Dotychczasowe wspólne ich życie było idyllą pełną pocałunków i miłosnych szeptów. W przeszłym roku jesienią, zawiązali ściślejszą znajomość z państwem Froment i spotykali się z sobą nieledwie codziennie.
— Więc można wejść?... pozwalacie?... — wołał Angelin, idąc po schodach.
A gdy pani Angelin, wbiegłszy do pokoju, ucałowała Maryannę, uznała za konieczne usprawiedliwić się z tak rannej wizyty.
— Wyobraź sobie, moja droga, żeśmy się dopiero wczoraj wieczorem dowiedzieli o waszem przybyciu a byliśmy przekonani, że przeprowadzicie się z Paryża na wieś nie prędzej, niż za parę tygodni... Zatem, wyszedłszy dziś na spacer, nie mogliśmy się powstrzymać, by do was nie wstąpić i chociażby dowiedzieć, się co u was słychać... Wszak nie masz nam tego za złe?...
Nie czekając na odpowiedź, młoda kobieta, upojona wiosennem powietrzem i wesołem słońcem, szczebiotała dalej:
— A więc to jest nowo przybyły panicz?... Bo to chłopiec, wszak tak?... I wszystko odbyło się jaknajpomyślniej... widzę to, dość na was spojrzeć... O, ty wyśmienicie te sprawy załatwiasz... Ach, ale jaki on jeszcze mały, maleńki... Robercie, patrz jak on grzecznie leży przy piersi... Zupełna laleczka... Robercie! czy ty widzisz, jaki on zabawny, prawdziwa uciecha na niego patrzeć!
Mąż, widząc ją zachwycającą się dzieckiem, zbliżył się, patrzał i chwalił, by zrobić jej przyjemność.
— Tak, rzeczywiście, on bardzo milutki... Ale większość dzieci w jego wieku jest brzydka, chuda, fioletowa, jak oskubane kurczęta... Ale on jest biały, tłusty i miłe sprawia wrażenie.
— Jeśli będziecie chcieli, możecie mieć takiego samego — rzekł Mateusz, głośno się śmiejąc. Taka ładna z was para, że dzieci wasze napęwno będą udanemi okazami.
— Jeszcze nasz czas nie nadszedł... Wiesz, że Klara nie chce mieć dziecka przed trzydziestym rokiem... Więc mamy jeszcze pięć lat, by się kochać tylko we dwoje... A gdy Klara skończy lat trzydzieści, wtedy zaczniemy się starać o jakie maleństwo...
Jednak pani Angelin z chciwością wpatrywała się w Maryannę i małego Gerwazego, ulegała zachciance posiadania takiej własnej laleczki a może budził się w niej dotąd uśpiony instynkt macierzyński. Serce posiadała kochające, była nieskończenie dobra, chociaż trzpiotowata, jak zadowolona z życia kochanka.
— Robercie... szepnęła — pochylając głowę na ramię męża a gdybyśmy i my mieli takie dzieciątko...
Oburzył się na nią i rzekł z żartobliwą pieszczotliwością:
— Więc ja tobie już nie wystarczam do szczęścia?... A czy wiesz, że przez dziewięć miesięcy trwania ciąży i przez następnych piętnaście miesięcy karmienia dziecka, nie moglibyśmy się pieścić... Całe dwa lata byłyby stracone dla naszej miłości... Mateuszu, wszak mąż rozsądny, dbający o zdrowie matki i dziecka, musi się wyrzec swojej żony przez tak długi przeciąg czasu?...
Mateusz śmiejąc się, odpowiedział:
— Jest w tem trochę przesady... Ale jest i trochę prawdy... Najlepiej wszakże byłoby tak postępować jak powiedziałeś...
— Słyszysz, Klaro! musiałbym się ciebie wyrzec na całe dwa lata! No powiedz!... czyż ty naprawdę sobie tego życzysz?.. A jeżeli taka powściągliwość byłaby po nad moją możność i gdybym zaczął się umizgać do innych kobiet?...
Maryanna i Klara rumieniły się, lecz śmiejąc się, brały udział w tej drażliwej rozmowie. Czyż nie wzbudzają w swych mężach dość przywiązania, by cierpliwie czekali, nie myśląc o zawiązywaniu miłostek po za domem?... Niewierność w takich okolicznościach byłaby czemś niegodziwem i bardzo wstrętnem.
— O, ja się nie lękam, by mój Robert mógł mi być niewierny, zawołała z przekonaniem ładna pani Angelin. On jest na to zbyt we mnie rozkochany i nie wie nawet, czy są jakie inne kobiet? na świecie...
Jednakże przeczucie możliwej zazdrości już ją zachwiało w chwilowej ochocie dziecka. Nie śmiała tego powiedzieć głośno i uważnie przypatrywała się Maryannie, pragnąc się przekonać, czy ciąża i połóg nie odbierają urody, czy nie psują kształtów ciała, bo gdyby zbrzydła, to może Robert przestałby ją miłować z żądzą kochanka. Lecz ta wesoła, świeża kobieta z dzieckiem przy piersi, opromieniona słońcem padającem na łóżko całe w bieli, stanowiła zachwycający obraz. Ale są mężczyźni, którzy się tem brzydzą. W umyśle Klary toczyła się walka, ujawniona odezwaniem się:
— Mogłabym nie karmić sama... Wzięlibyśmy mamkę...
— Naturalnie — rzekł mąż. Nigdybym ci nie pozwolił, byś sama karmiła, byłoby to wprost idyotycznie...
Spostrzegł, że się odezwał zbyt brutalnie i zaczął przepraszać Maryannę. Ale wszak wogóle kobiety nie chcą karmić swoich dzieci i gdy mają na to materyalne środki, biorą mamkę dla dziecka.
— Co do mnie — zawołała Maryanoa — to chociażbym miała miliony karmiłabym moje dzieci, nawet gdyby mi się tuzin ich urodziło. Przedewszystkiem pewną jestem, że ucierpiałabym na zdrowiu, gdyby dziecko nie wypiło ze mnie mleka, które natura we mnie dla niego przygotowała... kochane maleństwo! ono dla mojego zdrowia jest takie, łakome! A prócz tego, gdybym sama go nie wykarmiła, to wyobrażałabym sobie, że zaniedbałam ważnego obowiązku i za każdem niedomaganiem dziecka, czułabym się winowajczynią, matką występną, która nie dba o zdrowie i życie niemowlątka, pozbawionego najodpowiedniejszego pokarmu!
Mówiąc to, Maryanna spuściła oczy, by patrzeć na syna, łapczywie ssącego mleko z jej piersi. Wzrok jej ogarniał miłością małą dziecinę, szczęśliwą była nawet, gdy łakome usteczka szarpnęły ją aż do bólu, radowała się bowiem wtedy, że malec ma dobry apetyt. Półgłosem, jakby w marzeniu, odezwała się znowu:
— Moje dziecko powierzać innej, obcej kobiecie!... nie, nie, nigdy! byłabym zbyt zazdrosna, chcę być jego rodzicielką i karmicielką, ja go poczęłam, urodziłam, powinnam je i wykończyć... Już to nie byłoby moje dziecko, gdyby je wykończyć miała obca kobieta. A mam tu na względzie nietylko zdrowie fizyczne dziecka, ale całość jego istoty, jego inteligencyę, serce, ono powinno mieć to wszystko odemnie, moje własne. Gdybym w niem później dostrzegła wady, byłabym przekonana, że to mamka, ta obca kobieta mi je zatruła... Ukochane moje dzieciątko, gdy mnie ssiesz tak mocno, czuję, że cała w ciebie przechodzę i jest mi to wielką, niewypowiedzianą rozkoszą...
Podniosła oczy i ujrzała Mateusza, który pochylony przy niej, patrzał na nią bardzo wzruszony. Dodała więc z wesołym uśmiechem:
— Ty bierzesz w tem udział!
— Najdroższa moja! — rzekł całując ją a zwróciwszy się do pary kochanków, zawołał z przejęciem:
— Ona zawsze ma słuszność! Ach, gdyby wszystkie matki mogły ją słyszeć, może powróciłby we Francyi obyczaj karmienia swoich dzieci! Niechajby to się stało uznanem pięknem! A powinno tak być, bo niema pogodniejszego i wyższego nad to piękna!
Państwo Angelin uśmiechali się przez grzeczność, lecz nie zdołał ich przekonać, tak dalece drogą im była ich egoistyczna miłość kochanków. Ostatecznie zaś zostali zrażeni drobnym, przewidzianym wypadkiem, zwykłym, naturalnym objawem ułomnej ludzkiej natury. Pan Gerwazy kończył właśnie ssać, gdy Maryanna spostrzegła, że zapomniał się w pieluszkach. Roześmiała się, że to zaszło nie w porę, lecz bez zakłopotania wzięła czystą pieluszkę, by nanowo spowinąć dziecko, które najpierw gąbką wymyła i wytarła. Ta obsługa przy różowem, pulchnem ciałku dziecka, była dla niej spełnieniem miłego obowiązku. Jednakże ludzie obcy, nie przywykli do obchodzenia się z niemowlętami, mogą mieć inne zapatrywania i patrzeć na to z pewną odrazą. Państwo Angelin wstali i śpiesznie zaczęli się żegnać.
— Zatem za dziewięć miesięcy, wszak tak?... — pytał ich Mateusz żartobliwym tonem.
— Może za osiemnaście, bo trzeba trochę czasu, by się zdecydować — odparł Robert, spoglądając na Klarę już wystygłą w zapale macierzyństwa.
Wtem pod oknami rozległ się głośny gwar, hałaśliwe krzyki małych dzikusów, bawiących się z wiejską swobodą. Przyczyną krzyków była piłka, która podrzucona w górę, osiadła w gałęziach drzewa. Błażej i Denizy rzucali kamykami, by ją ztamtąd wydostać, Rózia podskakiwała krzycząc, jakby w nadziei, że zdoła tam sięgnąć wyciągniętymi rączkami. Ambroży, sprawca nieszczęścia, usiłował wejść na drzewo. Państwo Angelin byli przerażeni hałaśliwością tej sceny.
— Jakżeż wy zdołacie wytrzymać, jeżeli naprawdę dojdziecie do tuzina takich swawolników!... — szepnęła Klara.
— Namby się zdawało, że dom jest smutny jak grób, gdyby nie było tego hałasu — odpowiedziała Maryanna, zabawiona wystraszonemi minami państwa Angelin. Dziękuję za odwiedziny, przyjdę do was, gdy zacznę wychodzić na dłuższe spacery...
Miesiące marzec i kwiecień były ciepłe i pogodne, co posłużyło Maryannie do szybszego powrotu do zupełnego zdrowia. Więc też stary pawilon, odosobniono leżący na skraju lasu, był pełen nieustającej radości. Zwłaszcza niedziele były wesołe z powodu obecności ojca, który we wszystkie inne dni wyjeżdżał od rana do Paryża, do biurowego zajęcia a powracał wieczorem około godziny siódmej, zmęczony całodzienną pracą. Jakkolwiek nie tracił pomimo to swego zwykłego dobrego humoru, wszakże coraz częściej troszczył się o przyszłość. Ubogie życie, jakie wiódł z rodziną, bynajmniej mu nie ciężyło, bo nie miał ambicyi dojścia do jakiegoś świetnego stanowiska, albo do bogactw. Wiedział przy tem, że Maryanna podzielała jego zapatrywania, zadawalniając się szczęściem domowem, życiem pracy, zdrowia, spokoju i miłości. Pomimo to pytał sam siebie, jakże zdołają oni wyżyć z jego zarobku, jeżeli wciąż rodzina będzie się powiększać?.. Jakże opędzą najnieodzowniejsze potrzeby, jeżeli przybywać im będą dzieci?... Bo jednak wraz z każdem dzieckiem przybywały nowe wydatki... Płodząc dzieci, trzeba im módz zapewnić dostateczne wyżywienie... krzyczące z głodu usta zaspokoić chlebem, trzeba więc stwarzać nowe zasoby, żądać od ziemi przysporzenia pokarmu. Mateusz uznawał, że powinien myśleć o zaspokojeniu bytu swej rodziny, inaczej bowiem byłoby to karygodnym brakiem przewidywania. Uczciwy człowiek nie może jak ptak znosić bezmyślnie jajka, by następnie wypuszczać pisklęta na żer, niszczący cudze żniwo. Mateusz zastanawiał się coraz częściej nad sposobami powiększenia swych dochodów, bo od przyjścia na świat Gerwazego, Maryanna pomimo cudów oszczędności, z największym trudem starczała z pieniędzmi do końca miesiąca. Trzeba było się powstrzymywać od potrzebnych wydatków, skąpić masła przy smarowaniu chleba, donaszać stare ubrania aż do ostatniej nitki. A z każdym rokiem dzieci były większe, więc w miarę tego rodzice musieli więcej na nie wydawać. Trzej starsi chłopcy chodzili teraz do szkoły w Janville a chociaż koszta były ztąd niewielkie, nasuwała się wszakże myśl, że niezadługo trzeba będzie ich posyłać do liceum w Paryżu. Zkądże na to wziąć pieniędzy?.. Ciężkie te zadania stawały się nieodstępnemi myśli Mateusza a ztąd wynikające troski, gasiły zwykłą wesołość jego i Maryanny, psując im uciechę z pogodnej wiosny, zdobiącej zielenią i kwiatami, rozległe obszary okolicy, wśród której zamieszkiwali.
Najgorszem było, że Mateusz miał przekonanie, że jest nazawsze skazany być rysownikiem w zakładzie Aleksandra Beauchêne. A jeżeliby nawet doszło z czasem do tego, by mu zdwojono jego pensyę, to siedmio czy ośmiotysięczny roczny dochód, nie dozwoliłby mu na urzeczywistnienie marzenia wychowania licznego potomstwa, w warunkach odpowiednich, by ono wzróść i rozwinąć się mogło swobodnie, szczęśliwie, jak drzewa lasu dowolnie czerpiące swe siły z ziemi, tej matki — wspólnej, darzącej ich zdrowiem i pięknem z niewyczerpanych swoich zasobów. Ztąd też, od chwili swego tegorocznego powrotu do Janville, Mateusz czuł się pociągnięty ku rolnej pracy, zastanawiał się nad tem podczas dłuższych przechadzek a myśli jego wciąż około tego projektu wirujące, rozszerzały się, nabierały mocy, lecz jeszcze nie przedstawiały mu żadnego ściślejszego panu. Często się zatrzymywał na skraju gęstego lasu i patrzał na pole żyta, dobiegające do bagna, którego wody lśniły się na słońcu pomiędzy zaroślami kamienistego odłogu. Gdy tak stał zapatrzony, przedstawiało mu się mnóstwo projektów, lecz wszystkie były zwikłane, niewyraźne i tak dziwne, że nie śmiał o tem z nikim mówić, nawet ze swoją żoną. Lękał się, że będzie wyszydzony. A nie byłby umiał jasno przedstawić swoich planów, był bowiem w tej pierzchliwej godzinie, gdy wynalazca czuje powiew odkrycia przed ostatecznem sformułowaniem swej idei. Dlaczegożby nie miał się odwołać do ziemi, tej odwiecznej karmicielki?... dlaczego niema wykarczować i zapłodnić tych olbrzymich obszarów, tych lasów, pustek, kamienisk, które go otaczają, leżąc bezpożyteczne?...uznawał, że każdy człowiek powinien wzmagać dobrobyt, tworzyć swoje bogactwo, więc dlaczegożby on, za każdem spłodzonem dzieckiem, nie miał powołać do życia chociażby jednego pola wykrojonego w tych jałowych pustkowiach, pola, któreby żywiło nowo zrodzonego członka rodziny, bez przysparzania jej ciężaru... Lecz to było i wszystko, myśl nie przedstawiała się jaśniej, urzeczywistnienie ulatywało w chwili najżarliwszego rozmarzenia.
Byli już przeszło od miesiąca na wsi, gdy pewnego wieczoru, Maryanna zupełnie powróciwszy do zdrowia, wyszła aż do mostu na rzeczce, popychając wózek, w którym spał Gerwazy, by doczekać się powrotu Mateusza, mającego dziś przybyć wcześniej aniżeli zwykle. I rzeczywiście nadszedł przed godziną szóstą. Zaproponowała, by wrócić do domu dalszą drogą, około młyna nad rzeką, bo potrzebowała tam kupić jajek u pani Lepailleur.
— I owszem — odpowiedział Mateusz. Wiesz, że lubię stare, romantyczne młyny. Co nie przeszkadza, że gdyby ten oto młyn do mnie należał, tobym go zwalił i wystawił nowy, podług ulepszonego systemu.
Wkrótce weszli na podwórze starodawnego domostwa, do połowy obrośniętego bluszczem, uroczego jak w legendzie. Olbrzymie koło próchniejącego młyna, do połowy zamoczone w wodzie, omszałe zielonemi mchami, spokojnie drzemać się zdawało. Młynarz był ryży, wysoki i chudy, młynarka również wyschnięta i ruda jak mąż a oboje młodzi i szorstcy w obejścia. Syn ich, mały Antoni, siedział na ziemi i bawił się wygrzebywaniem dołków zasmolonemi rękami.
— Pani chce kupić jajek? — spytała młynarka — zapewne muszą być świeżo zniesione, zaraz zobaczę...
Nie śpiesząc się z przyniesieniem, patrzała na Gerwazego śpiącego w wózka.
— Ach, to najmłodszy synek państwa... Tłusty jest i ładny... Ale też sypią się i sypią dzieci u państwa!
Młynarz nie mógł się powstrzymać, by nie przywtórzyć żonie głośnym, drwiącym śmiechem i z familiarnością chłopa wobec burżuaza, o którym wie, że jest ubogi, rzekł:
— A więc macie państwo już pięcioro tego drobiazgu! My, biedni ludzie, nie moglibyśmy sobie pozwolić na taką czeredę dzieci!
— Dlaczego?... — spytał spokojnie Mateusz. Przecież macie ten młyn a prócz tego sporo pola, zatem ręce do pracy tylkoby was wzbogaciły, ciągnąc większe dochody z ziemi.
Te proste słowa podziałały na młynarza jak smagnięcie batem.
Zaczerwienił się ze złości i zaczął urągać swojemu losowi. Przecież ten butwiejący młyn nie może go wzbogacić, kiedy nie wzbogacił ani jego ojca, ani dziadka. A pola, które mu żona wniosła w posagu, nic nie są warte i chociażby człowiek rosił je własnym potem, to nigdy nic nie będzie na nich rosło, nawet koszta uprawy i ziarna się nie zwrócą.
— A mnie się zdaje, że możnaby mieć niemałe zyski, mówił znów Mateusz. Ale należałoby młyn naprawić, doprowadzić do porządku, zmienić stary mechanizm a lepiej jeszcze postawić w nim dobrą maszynę parową.
— Naprawić mój młyn! postawić parową maszynę! ależ to byłoby szaleństwo! po co?... I tak nie codzień mam co do zmielenia a cóżbym mielił, kiedy ludzie w okolicy coraz gromadniej przestają siać zboże!
Mateusz, nie zważając na utyskiwania pana Lepailleur, mówił dalej:
— A jeżeli pola są nieurodzajne to jedynie dlatego, że są źle uprawiane, podług starej rutyny zarzuconej przez postępowych gospodarzy, używających maszyn i sztucznych nawozów.
— Maszyny! ładny wynalazek! a toż dobrze wiem, że zaprowadzenie maszyn zrujnowało i rujnuje niemało ludzi... Nie mnie do takich rzeczy namawiać! Pan mówi o ziemi, jak każdy, co się na niej nie zna, bo nigdy nie miał z nią do czynienia... Chciałbym pana zobaczyć gospodarującego tutaj, toby się pan przekonał, że nie można od ziemi otrzymać tego, czego dobrowolnie dać nie chce...
Mówił z coraz większem uniesieniem, z gwałtowną brutalnością obwiniając nie własne lenistwo i upór, lecz ziemię, tę macochę, jak ją nazywał. Chełpił się, że wiele świata widział, bo będąc w wojsko, bił się w Afryce a ztąd wyciągał wniosek, że wiele więcej wie, aniżeli ci, którzy zawsze siedząc na miejscu, są głupi jak bydlęta. Powróciwszy z pułku do domu, odrazu okazywał wstręt do młyna i ziemi, utrzymując, że to niewdzięczna praca, mogąca dać zaledwie kawałek suchego chleba. Ziemia i niebo zbankrutowały! A chłopi teraz dopiero zaczynają jasno widzieć położenie i tracą wiarę, by stara, zużyta, wyczerpana ziemia mogła dawać plony. Nawet słońce tak nie świeci jak dawniej i ono się popsuło, słowem, wszystko się sprzysięgło, by praca rolna była cośkolwiek bądź wartą.
— Nie, panie, do tego już nikt nie powróci, to skończone! Ziemia, praca na wsi, to głupstwo i to przestało dla mnie istnieć. A ci chłopi, którzy się jeszcze zawezmą i znoją, to dla nich nietylko że chleba ale i wody wkrótce nie będzie... Dlatego też wolałbym utopić się w rzece, aniżeli mieć jeszcze jedno dziecko... po co wyprowadzać na świat jeszcze jednego głodomora więcej?... Antoni jest jedynakiem, więc starczy to, co mu po nas zostanie... Dlatego też strzedz się będziemy drugiego dziecka! Z Antoniego nie zrobimy chłopa, przysięgam panu, że go od takiego nieszczęścia zdołamy uchronić... Jeżeli będzie się chciał uczyć i karyerę robić w Paryżu, to ja go od tego nie będę powstrzymywać, bo podług mnie tylko w Paryżu można się czegoś dorobić... Pozwolę mu wszystko tutaj sprzedać i puścić się na zbiór żniwa na paryzkim bruku... Tam talary łatwiej rosną aniżeli kłosy na pola... moje życie zmarnowane, bo tam nie poszedłem, gdy pora była po temu a teraz, kiedy widzę, którędy trzeba było iść, to chociaż syna na dobrą drogę skieruję...
Mateusz się roześmiał. Bo czyż nie było to dziwnem zjawiskiem, że on, burżuaz z dziada pradziada, człowiek z wyższem wykształceniem, pragnął osiąść na roli, zżyć się z ziemią, matką wszelkiej pracy i dobra a oto ten prosty chłop wymyślał ziemi, przeklinał swój młyn i pola, upierając się wychować syna w nienawiści do wiejskiej pracy. Te dwa przeciwne sobie dążenia, zastanowiły Mateusza i bolał nad tem bezustannem wyludnianiem się wsi na korzyść miasta, w progresywnej tej wędrówce wiejskiego ludu dopatrując się niepowetowanej szkody dla ogólnego dobra swojego kraju.
— Pan się mylisz w swoich dowodzeniach, rzekł wesoło, chcąc załagodzić ostry ton rozmowy. Nie trzeba opuszczać ziemi, bo ona pomścić się gotowa... Na pana miejsca podwoiłbym staranność w uprawie roli i mam przekonanie, że miałbym wdzięczność za pracę. Bo ziemia jest tem, czem była, płodność jej jest niewyczerpana i będzie zawsze dawała plony tym, którzy z miłością oddadzą się jej uprawie.
Lepailleur nie dał się przekonać i podnosząc w górę zaciśnięte pięści, krzyknął:
— Ziemia jest nic nie warta i znoić się nad nią nie myślę!
— A wiesz pan — rzekł Mateusz — ja wydziwić się nie mogę, że dotąd się nie znalazł inteligentny, odważny człowiek, któryby się pokusił o zużytkowanie olbrzymich, opuszczonych włości Chantebled, zakupionych przez ojca pana Séguin i dotąd leżących odłogiem. Masę gruntu możnaby wykarczować z pod zarośli a przy tem lasy doprowadzić do porządku... Mam przekonanie, że z tych jałowych obszarów, możnaby mieć urodzajne pola... Wspaniałe zadanie dla człowieka chcącego coś stworzyć własną pracą i wytrwałością.
Lepailleur zrazu osłupiał a wreszcie parsknął śmiechem.
— Ależ, mój kochany panie, jesteś waryatem, że mówisz coś podobnego, przepraszam bardzo, ale doprawdy jesteś pan waryatem! Chautebled zamienić w urodzajną ziemię! Karczować kamienie i wpakować się z orką w bagniska! Miliony-by pan wyłożył a wszystek ten grunt nie wyda i worka owsu! Cała ta okolica jest dyabła warta! Dziadek mojego dziadka widział ją pustkowiem jak dzisiaj i wnuk mojego wnuka taką samą będzie ją oglądał... Nie jestem ciekawy, ale chciałbym zobaczyć waryata, któryby się rzucił do uprawy gruntów, jakie pan Séguin tutaj posiadał Chantebled pod żadną uprawę nigdy się nie nada i zginie każdy, co się do tego chwyci!
— A kto to wie, może się taki śmiałek znajdzie i zrobi dobry interes, rzekł Mateusz na zakończenie. Miłością cudów można dokonać!
Młynarka, zebrawszy po kątach tuzin jaj zniesionych tu i owdzie przez kury, nadeszła i wpatrzyła się w męża, podziwiając jak to on umie pięknie rozmawiać, nawet z takim mądrym burżuazem. Małżonkowie Lepailleur żyli z sobą w zgodzie, bo jednakowo byli chciwi i rozgoryczeni, że nie mogą łopatą zgarniać pieniędzy w swoim młynie i jednakową mieli wzgardę dla pracy rolnej; marzyli, by syna wychować na miejskiego pana noszącego cylinder, bo tylko taki i w mieście może się łatwo wzbogacić.
Maryanna, biorąc jajka z rąk pani Lepailleur, włożyła je za poduszkę w głębi wózka a ta zwróciła jej uwagę na Antoniego, który wyskrobawszy dołek w ziemi, pluł teraz do środka:
— Pani widzi, jaki on rozgarnięty... O, z niego wyrośnie uczony człowiek, już zna litery, więc go zaczniemy posyłać do szkoły... Wdał się w ojca, zatem jestem spokojna, że nie będzie głupi!
W dziesięć dni później, w niedzielę, Mateusz podczas spaceru z Maryanną i z dziećmi, wpadł wreszcie na myśl, która jasno tym razem przed nim stanąwszy, miała zdecydować o przyszłości ich wszystkich. Wyszli z domu po południu z zamiarem zjedzenia podwieczorku na otwartem powietrzu, wśród traw i ziół już wysokich. Przebyli sporo ścieżek, nachodzili się po gajach i pustkowiach, by znów powrócić na skraj lasu gdzie zasiedli pod dębem, mając przed sobą widok na pawilon, w którym zamieszkiwali i na całą rozległą płaszczyznę aż do Janville. Na prawo, ciągnęło się bagniste płaskowzgórze, opuszczające się szerokiemi, wklęsłemi smugami wyschłego gruntu. Po za siedzącą pod dębem rodziną były lasy, złożone przeważnie z gęstych zarośli, z polanek o trawach wysokich i nigdy nie koszonych. Cisza była zupełna, nie było widać ani jednej ludzkiej postaci, nic, tylko natura pozostawiona w stanie zupełnej dzikości i jasne słońce pogodnego dnia kwietniowego. Ziemia zdawała się pęcznieć nagromadzonemi sokami płynącemi z niewiadomego, głębokiego jeziora życia, które ujawniało się obfitością i bogactwem traw, siłą młodych pędów na krzewach, bujnością liści drzew w lesie. Zapach niezaspokojonej miłości, zapach silny i upajający, unosił się nad ziemią i młodą roślinnością.
— Nie odchodźcie za daleko! — wołał Mateusz do dzieci. Pozostaniemy tutaj pod dębem i niedługo będzie podwieczorek.
Błażej i Denizy galopowali a za niemi podążał Ambroży; bawili się w ściganie, podczas gdy Rózia nie mogąca biedz tak szybko jak bracia, gniewając się, wołała na nich, by lepiej zbierali z nią kwiaty. Dzieci były upojone zabawą na świeżem powietrzu a przy kulaniu się po ziemi naczepiały się o nie trawy, tak, iż podobne były do małych faunów, pląsających pośród dzikich gajów. Zmęczeni, wrócili ku rodzicom, zaczęli układać wiązanki kwiatów i znów wszystko porzuciwszy, rozpierzchli się w nowych pościgach, biorąc na przemiany Rózię na plecy.
Podczas odbytego już długiego spaceru, Mateusz wpadał w zamyślenie, wpatrując się w tę lub inną stronę na rozległe otaczające grunta. Zdarzało się, że nie odpowiadał na pytania Maryanny, zaprzepaszczony w myślach nad kamienistą równiną, gajem zwikłanych drzew i krzewów, źródłem wytryskującem i wlewającem się do bagna lub kałuży. A jednak Maryanna odczuwała, że Mateusz nie był smutny ani względem niej zobojętniały, bo gdy spojrzał na nią był jak zwykle tkliwie kochający i szczerze wesoły. Od pewnego czasu dostrzegła w nim zamiłowanie do długich przechadzek, zdarzało się, że go samego wyprawiała w stronę lasu, domyślając się, że on coś ważnego projektuje w swej głowie, lecz o nic się go nie pytając, wyczekiwała z ufnością, by się przed nią wypowiedział.
Lecz pomimo, że Mateusz głęboko się zamyślił, cały zapatrzony w ciągnące się dokoła obszary gruntu, głośno zawołała:
— Zbliż się, zbliż i przekonaj!
Pod dębem, tuż przy rodzicach, leżał Gerwazy w wózku, zatopionym wyżej kół w bujnych trawach i chwastach. Podczas gdy Maryanna przygotowywując podwieczorek, wyjęła z koszyka srebrny kubek, zauważyła, iż dziecko obracało główkę, śledząc za jej ręką w której błyszczał metal oświetlony słońcem. Powtórzyła doświadczenie i znów dziecko powiodło oczami za błyszczącą gwiazdą, której blask po raz pierwszy uderzył niepewność zmąconego jeszcze jego wzroku.
— Tym razem nikt nie powie, że się mylę, że sobie nie wiedzieć co wyobrażam... On już widzi, napewno widzi!... Ach, ty moja śliczności, mój skarbie ukochany!...
I rzuciła się, by całować dziecko, uszczęśliwiona pierwszem jego spojrzeniem. A zaraz spotkała ją i druga radość. Gerwazy po raz pierwszy wyraźnie się uśmiechnął.
— Patrz, patrz! — wołał teraz Mateusz, który wraz z żoną pochylił się nad wózkiem. On się uśmiechnął, jak tylko przewidział na swoje ślepki tak i śmiać się zaczął!
Maryanna serdecznie i głośno się roześmiała.
— Prawda, on się śmieje! naprawdę się śmieje! Ach jaki on zabawny, ach a jaka ja kontenta!
Ojciec i matka śmieli się z zadowolenia, śmieli się razem do uśmiechającego się dziecka, chociaż ten jego uśmiech był zaledwie dostrzegalny, przelotny, jak lekki dreszcz na równej powierzchni krynicznej wody.
Z radości przywołano czwórkę rozbrykanych dzieci, które się zbiegały, wyskakując pomiędzy roślinnością.
— Róziu! Ambroży! chodźcie... Błażeju! Denizy! chodźcie, czas na podwieczorek!
Zamiast stołu była ziemia pokryta wiosenną trawą. Mateusz odczepił koszyk zawieszony na przodzie wózka a matka zaczęła obdzielać dzieci przygotowanemi w domu krajankami chleba! Dzieci zamilkły gryząc i łykając z tak wyśmienitym apetytem, że aż miło było patrzeć. Ale Gerwazy zaczął krzyczeć, zniecierpliwiony, że jego najpierwej nie obsłużono.
— Tak, tak mój maleńki! o tobie zapomniano! — mówiła do niego matka. — Ale i ty dostaniesz! Otwórz pyszczek a będziesz miał swoją porcyę!...
Z prostotą i spokojnie, rozpięła stanik i wydostała pierś białą, delikatną jakby z jedwabiu, nabrzmiałą mlekiem, z różowym drobnym pączkiem z którego życie tryskało. I uczyniła to siedząc skąpana w złotych promieniach słońca, niepomna wstydu a nawet niepokoju, że ją może kto zobaczyć gołą, bo ziemia była goła, rośliny i drzewa były gołe i jak ona płynące sokami życia. Wyjąwszy dziecko z wózka, usiadła z niem na trawie, nieledwie znikając wśród bujnej roślinności, pędzonej ciepłem kwietniowych słonecznych promieni. Dziecko przytulone do obnażonych jej piersi, wciągało w siebie strumyki mleka, tak jak te niezliczone rośliny pojące się życiem, które wysysały z ziemi.
— Był głodny — rzekła. — No, no! proszę mnie nie szczypać tak mocno, ty mały żarłoku...
Mateusz stał przed nią w zachwyceniu, szczęśliwy z pierwszego uśmiechu dziecka, szczęśliwy z wesołości i apetytu ich wszystkich, szczęśliwy obfitością mleka, życiem świat darzącego. Znów pochwyciło go marzenie zamierzonej twórczości i po raz pierwszy odezwał się o tem głośno, wyznając przed Maryanną to, czego dotąd przed nikim nie wyjawił.
— Czas, bym się wziął do dzieła i założył królestwo pozwalające tem dzieciom mieć chleba poddostatkiem... A przecież przybędą nam inne dzieci, z każdym rokiem zjawi się nowy przybysz... Czy chcesz wiedzieć? czy chcesz, bym ci powiedział, jak widzę naszą przyszłość?...
Podniosła na niego oczy i z uśmiechem, z zajęciem zawołała:
— Ach dobrze, dobrze! powiedz mi swój sekret, jeżeli uznałeś, że już możesz się ze mną tem podzielić.. Domyślałam się, że się nosisz z jakiemi ważnemi projektami... Lecz o nic ciebie nie pytając, czekałam.
Nie odpowiedział jej wprost, lecz ulżył sobie w oburzeniu, jakie go nagle chwyciło pod wrażeniem wspomnienia rozmowy z młynarzem.
— Czy wiesz, ten Lepailleur, chociaż wygląda chytrze, jest głupi i leniwy. Bo czyż może być coś niedorzeczniejszego, jak wyobrażać sobie, że ziemia przestała być płodną, że ziemia bankrutuje; ziemia! ta nasza wiekuista matka, wiekuista nasza rodzicielka i karmicielka! Jest ona macochą tylko dla niewdzięcznych swoich synów, dla złych, upartych, ograniczonych, dla nieumiejących ją kochać i pielęgnować. Ale niechajże znajdzie inteligentnego syna, który otoczy ją czcią, który odda się jej całkowicie, który potrafi ją uprawiać za pomocą wszystkich nowych sposobów nagromadzonych przez wiedzę a opartych na doświadczeniu a wtedy ziemia drgnie wzmożonem życiem i okryje się bogatemi plonami. Mówią w całej okolicy, że dobra Chantebled są nic nie warte i że na tych gruntach tylko chwasty rość mogą! Otóż znajdzie się człowiek, który przekształci tutaj wszystko i ziemię tę przygotuje do wydawania plonów, jakich od niej zażąda!...
Odwrócił się, wyciągnął ramię i wskazywał punkta, o których mówił:
— Tam, po za nami, jest przeszło dwieście hektarów zarośli ciągnących się do folwarków. Mareuil i Lillebonne. Zarośla te są poprzecinane żyznemi polankami obfitującemi w źródła, możnaby z łatwością krzaki wykarczować i mieć bogate łąki a źródła są tak obfite, zwłaszcza tam na prawo, że nie mając ujścia, zamieniły całe płaskowzgórze w bagniska i stawy zarosłe trzciną i wiklinami. Otóż, gdyby się znalazł odważny człowiek, pożądający zdobyć dla siebie królestwo, toby zdrenował płaskowzgórze, oswabadzając je od wody martwo stojącej i dzięki kilku kanałom, posiadłby olbrzymie pola nadzwyczaj żyzne, mogące rodzić zboże najlepszego gatunku. A teraz patrz na okolicę przed nami... te łagodne spadki ciągnące się do Janville i Vieux Bourg, prawie w całości należą do Chantebled... przeszło dwieście hektarów leżących bez uprawy, porzuconych jako zbyt suche, zbyt chude i kamieniste. Więc rzecz prosta że należałoby wodę odciągniętą z bagnistego płaskowzgórza, skierować w tę stronę i za pomocą irygacyi doprowadzić grunt do pożądanej żyzności... Wiesz, ja te wszystkie grunta już zbadałem i doszedłem do przekonania, że nieużytkami leżące dobra Chantebled, możnaby zamienić na ziemię żyzną, najwydajniejszą... Na tych obszarach mogą dojrzewać łany najpiękniejszego zboża, nowy świat można tu stworzyć pracą i z pomocą wód dobroczynnych oraz słońca, tego naszego ojca, będącego źródłem istnienia wszechrzeczy...
Maryanna patrzała na niego z podziwem podczas gdy tak mówił z najwyższem przejęciem, rozegzaltowany wywoływaniem swojego marzenia. Lecz była wystraszona wielkością rojonych przez niego nadziei i nie mogła się powstrzymać od wypowiedzenia obawy, dyktowanej przezornością.
— Nie, nie, to za wiele; ty żądasz rzeczy niemożliwych... Jak możesz przypuszczać, że podołamy tak wielkiemu zadaniu, jak zagarnięcie tych obszarów i przetworzenie ich w kraj zboża! Gdzież weźmiesz na to kapitały i ręce, nieodzownie potrzebne do takiego podboju?...
Przez chwilę milczał, zbyt szorstko strącony z marzenia w rzeczywistość. Lecz roześmiawszy się, pocałował ją, mówiąc:
— Masz słuszność, jestem rozmarzony i prawię szaleństwa... Ale moja ambicja nie sięga tak daleko, by się stać z dnia na dzień królem Chantebled, co nie przeszkadza, że wszystko co ci powiedziałem o zmianach, jakieby można tutaj przeprowadzić, jest oparte na prawdzie a przecież nic w tem zdrożnego, że marzę o wielkich projektach, bo to dodaje otuchy i wiary... Tymczasowo więc jestem zdecydowany zająć się rolnictwem na małą skalę i wynajmę od Séguina kilka hektarów ziemi w pobliżu naszego pawilonu... przypuszczam, że Séguin nie zażąda wygórowanej ceny za dzierżawę gruntu leżącego odłogiem,.. Wreszcie wiem, że dobra Chantebled są dla niego ciężarem, bo ciągnie z nich zyski tylko z wydzierżawianego prawa polowania... Zatem spróbuję na małem i zobaczymy czy ziemia się nam odwdzięczy za naszą chęć kochania jej i codziennego z nią obcowania... Ja wierzę w dobroczynne odwzajemnianie się ziemi, więc pój tego małego żarłoka a wy, dzieci, jedzcie i pijcie, byście rośli w sile, bo ziemia do tych należy, którzy są zdrowiem i liczbą...
Błażej i Denizy odpowiedzieli mu, prosząc o drugie porcje chleba, podczas gdy Rózia kończyła wychylać kubek wody z winem, do połowy wypróżniony przez Ambrożego. Maryanna była jakby bóstwem przewodniczącem uczcie, była szczodrobliwą płodnością, źródłem siły i podboju, jaśniejąc w słońcu z obnażoną piersią karmiącą Gerwazego, który ją zawładnął gwałtownością swego łakomstwa. Ciągnął tak mocno, że słychać było cmokające jego usteczka wywołujące lekki szmer tryskającego źródła, sączącego mleko drobnym strumykiem, który wezbrawszy, miał się w rzekę przemienić. Matka nadsłuchiwała tego szemrzącego źródła, które raz zrodzone miało całą tą okolicę zagarnąć. A nie ona jedna była karmicielką, wiosenne soki wartko krążyły, pędząc rozwój lasu i traw, na których siedziała, kąpiąc się w zieloności. Ziemia w bezustannym będąc porodzie, wezbrana była jak ona sokami życia. Maryanna czuła jakby wspólność z tą matką rodzicielką, zdawało się jej, że z ziemi czerpie w siebie pokarm, w miarę jak mleko płynęło z własnej jej piersi. I właśnie były to owe strugi nigdy niewyczerpanego mleka, świat cały karmiącego, strugi wiekuistości życia, zapewniającego wiekuiste istnienie wszystkich tworów ziemi. I w wesoły dzień wiosenny, cała okolica jaśniejąca, śpiewająca, pachnąca, nabierała tryumfującego wyrazu obrazem piękna matki, która z obnażoną piersią karmiła dziecko, kąpiąc się z nim w słońcu, przed otwartą przestrzenią dalekiego widnokręgu.




II.

Nazajutrz po południu, po niezwykle pracowicie spędzonym poranku, Mateusz, załatwiwszy się z biurowemi zajęciami, postanowił pójść do pani Bourdieu, by się dowiedzieć, co się dzieje z Noriną. Wiedział, że odbyła połóg przed dwoma tygodniami, więc zapragnął naocznie się przekonać o stanie zdrowia matki i dziecka, by sumiennie się wywiązać z obowiązku włożonego nań przez Beauchêne’a. Lecz ponieważ ten ani słowem nie odzywał się teraz w tej kwestyi, więc Mateusz, zawiadamiając go, że musi wyjść z biura, nie powiedział dokąd idzie. Wszakże zdawał sobie sprawę, że Beauchêne swobodniej odetchnie, dowiedziawszy się, że cała ta awantura już jest skończona, dziecko uprzątnięte a matka może już szuka nowego kochanka.
Znalazłszy się w domu akuszerki przy ulicy Miromeruil, zaprowadzony został do pokoju Noriny, bo jeszcze leżała w łóżku, chociaż termin jej pobytu kończył się w następny czwartek. Ździwił się, spostrzegłszy w jej pokoju kołyskę ze śpiącem dzieckiem, bo był przekonany, że już się postarała pozbyć swojego maleństwa.
— Ach, nareszcie pana widzę! — zawołała Norina z radością. — Już chciałam do pana pisać, pragnąc się z panem widzieć przed odejściem ztąd... moja siostra byłaby mój list zaniosła do pana...
Mateusz zastał przy niej Cecylię i najmłodszą z sióstr, Irmę. Matka Moineaud, nie mogąc opuścić swego gospodarstwa, wyprawiła córki, by odwiedziły Norinę i przysłała jej przez nie trzy piękne pomarańcze, leżące teraz na nocnym stoliku obok łóżka. Cecylia i Irma przyszły na piechotę, zadowolone z długiego spaceru przez środkowe ulice miasta, co dozwoliło im napatrzeć się na bogate sklepowe wystawy. A teraz cieszyły się swoją wizytą, znajdując, że siostra ich mieszka w bardzo okazałym domu, bawiło ich także dziecko, ta żywa lalka uśpiona za muślinowemi firankami. Patrzały na kołyskę z najwyższą ciekawością.
— Więc wszystko dobrze się odbyło i już skończone?... — spytał Mateusz.
— Tak, wszystko się już odbyło, od pięciu dni zaczęłam wstawać a niedługo już ztąd odejdę... Odejdę bez wielkiej ochoty, bo mi tutaj było bardzo dobrze, już kończy się moje używanie. Wiktoryo, wszak na ulicy nie łatwo odnajdziemy taki miękki materac i takie smaczne jedzenie jak tutaj?...
Mateusz teraz dopiero spostrzegł Wiktoryę, ową młodą służącę, którą słyszał rozmawiającą podczas swej poprzedniej bytności; siedziała teraz przy swojem łóżku i reparowała domową bieliznę. Odbyła połóg o kilka doi wcześniej niż Norina i miała jutro opuścić swoje chwilowe schronienie. Tymczasowo szyła coś z polecenia Rozyny, bogatej panny, umieszczonej tutaj przez kazirodnego swego ojca; połóg odbyła wczoraj i miała zamiar jeszcze jakiś czas pozostać u pani Bourdieu, zajmując osobny, wygodny pokój. Norina opowiadała, że od chwili wyjazdu Amy, była tylko samnasam z Wiktoryą w tym wielkim pokoju o trzech łóżkach; Amy nie udzieliła im o sobie żadnych wieści, więc utrzymywały, że oddawna musiała już dopłynąć do Anglii, będąc zupełnie zdrową po odbytym połogu.
Wiktoria, również jak Norina, żałowała, że musi ztąd odejść, więc podniósłszy głowę z nad roboty, rzekła:
— Oj tak, skończyło się wylegiwanie w czystem, miękkiem łóżko... już nam teraz nikt nie będzie przynosił gorącego mleka przed wstaniem. No, ale nie można powiedzieć, by widok tego szarego muru za oknem był bardzo zabawny... I to rzecz pewna, że nie można spędzić życia na ciągłem próżnowaniu...
Norina śmiała się, kręcąc głową, jakby nie podzielając zdania Wiktoryi. Ale nie mogła mówić swobodnie, bo się krępowała, z powodu obecności swoich dwóch siostrzyczek, postanowiła przeto pozbyć się dziewczynek.
— Więc mówicie — rzekła do nich — że ojciec wciąż jest zagniewany na mnie i że dlatego nie powinnam wracać do domu?...
— Papo nie tyle jest zagniewany na ciebie — odezwała się Cecylia — ile martwi się, żeś go pokrzywdziła na honorze i wciąż powtarza, że gdybyś powróciła do domu, to każdyby go palcem wytykał. Prawdę powiedziawszy, Eufrazya ciągle go buntuje przeciwko tobie, zwłaszcza od tej chwili kiedy zostało ułożone jej małżeństwo...
— Jakto?... Eufrazya wychodzi za mąż?... nic mi o tem nie powiedziałyście, za kogo? kiedy?...
Dziewczynki zaczęły mówić obie naraz, lecz Norina zrobiła minę niezadowoloną, dowiedziawszy się, że mężem Eufrazyi będzie August Bénard, młody mularz, wesoły chłopak, mieszkający w tym samym domu na wyższem piętrze. Zakochał się w Eufrazyi, chociaż była brzydka i chuda, lecz znajdował, że jest wytrzymała przy robocie a przytem rezolutna na dziewczynę mającą zaledwie lat osiemnaście.
— Winszuję im, ale nie zazdroszczę — zawołała Norina. — W parę miesięcy po ślubie zacznie go bić, bo to jędza ta Eufrazya... Powiedzcie mamie, że nie dbam o powrót do domu, nie dbam o was wszystkich i nikogo z was nie potrzebuję... Tymczasem nie jestem jeszcze na bruku, postaram się o robotę i niezawodnie znajdę kogo, co zechce mi dopomódz... Słyszycie? zatem nie wracajcie tutaj, nie chcę nikogo z was widzieć i nie chcę, by mnie zanudzano.
Serce ośmioletniej Irmy jeszcze było tkliwe, więc się rozpłakała, mówiąc:
— Dlaczego do nas przemawiasz tak brzydko?... Przecież chciałyśmy zrobić ci przyjemność naszemi odwiedzinami... A ja tak bardzo chciałam się ciebie zapytać, czy naprawdę do ciebie należy to małe dziecko w kołysce? i czy pozwolisz je pocałować?...
Norina, widząc łzy Irmy, żałowała szorstkiego obejścia się z małemi siostrzyczkami. Więc chcąc je pocieszyć, zaczęła je całować i nazywać swojemi kochanemi kociętami... ale teraz mogą już powrócić do domu a jeżeli je to bawi, to im pozwala, by jeszcze raz ją odwiedziły.
— Powiedzcie mamie, że jej dziękuję za przysłane pomarańcze a kiedy chcecie zajrzyć do kołyski, to popatrzcie na małego, tylko nie trzeba go dotykać, bo zarazby się obudził i zaczął tak wrzeszczeć, że nie możnaby rozmawiać.
Dziewczynki z kobiecą ciekawością pochyliły się nad kołyską a Mateusz skorzystał, by także spojrzeć. Zobaczył dziecko zdrowe i silne, o twarzy kwadratowej i grubych rysach. Wydało mu się, że jest uderzająco podobne do Aleksandra Beauchêne’a.
Wtem, weszła do pokoju pani Bourdieu, prowadząc za sobą jakąś kobietę; poznał, że to była Zofia Couteau, zwana zwykle la Couteau, owa dostarczycielka mamek na wsi i na miejsca w Paryżu, którą spotkał u państwa Séguin. I ona musiała poznać tego pana, męża pani będącej wtedy w ciąży a pyszniącej się, że sama karmi swoje dzieci, jakby nie wiedziała, że to ludziom odbiera zarobek. La Couteau udała wszakże, iż nie zna Mateusza, była bowiem dyskretna skutkiem swego zawodu i oddawna przestała być ciekawą, bo mnóstwo historyj codziennie przesuwało się przed jej oczami. Cecylia i Irma pożegnały się z siostrą i wyszły.
— Cóż, moja droga, czyś się namyśliła? — spytała pani Bourdieu Norinę. — Cóż zadecydowałaś zrobić z tem biednem maleństwem, tak milutko śpiącem w kołysce? Oto jest osoba, o której ci mówiłam... Przyjeżdża z Normandyi do Paryża co dwa tygodnie, przywozi ztamtąd mamki a wywozi na wieś niemowlęta, które tam rozmieszcza u różnych rodzin. Ponieważ upierasz się i nie chcesz karmić swojego dziecka, mogłabyś je powierzyć pani Couteau a gdy będziesz mogła, to je później zabierzesz. A jeżeli chcesz je zupełnie porzucić, to pani Couteau odda nam tę usługę, że dziecko odwiezie do podrzutków.
Norina silnie się zmieszała i rozpaczliwie opuściła głowę na poduszkę, przysłaniając ją swojemi prześlicznemi, rozpuszczonemi blond włosami... Twarz jej spochmurniała i rzekła jękliwie:
— Ach, mój Boże, mój Boże! pani znów chce mnie męczyć...
Zasłoniła oczy rękami, jakby nie chcąc nic widzieć.
— To mój obowiązek — rzekła akuszerka do Mateusza — zniżając głos i pozostawiając młodej matce czas do namysłu. Jest nam zalecone, by wszelkich użyć sposobów, w celu skłonienia matek, by nie porzucały swoich dzieci, zwłaszcza, gdy są w tem położeniu, jak ona... Zdarza się, że można je ku temu nakłonić, jeżeli zaczną same karmić... A pan rozumie, że wtedy i przyszłość dziecka jest uchroniona od zguby i matka zabezpieczona od smutnego losu, jaki jej zagraża... Zatem, chociaż z góry nam zapowiadają, że chcą porzucić dziecko, pozostawiamy je przy nich jak można najdłużej, karmiąc smoczkiem i wyczekując rozbudzenia się, uczuć macierzyńskich, które często zjawiają się, wywołane widokiem niemowlęcia... A dziewięć razy na dziesięć uczucie macierzyńskie zwycięża, jeżeli matka zdecyduje się dać piersi maleństwu... Oto dlaczego widzi pan jej dziecko jeszcze przy jej łóżku...
Mateusz czuł się wzruszony i zbliżywszy się do Noriny wciąż leżącej z głową ukrytą w poduszkach, z twarzą zasłoniętą włosami i rękami, przemówił do niej:
— Słuchaj, przecież nie jesteś bez serca... wiem, że dobra z ciebie dziewczyna... Dlaczego nie chcesz karmić i wychować swojego syna?
Odsłoniła twarz zalaną łzami, wołając:
— A czyż jego ojciec przyszedł chociażby raz, żeby mnie tutaj odwiedzić?... Nie, ja nie mogę kochać dziecka tego człowieka, który mnie tak nikczemnie porzucił... Nawet świadomość, że to dziecko jest tutaj przy mnie, w tej kołysce, obok mojego łóżka, doprowadza mnie do złości...
— Ale zastanów się, że to maleństwo w niczem przeciwko tobie nie zawiniło... A na niem się mścisz, chcesz je porzucić i tym sposobem sama siebie ukarzesz, bo pozostaniesz sama jedna a może ten syn wyrósłby na wielką dla ciebie pociechę...
— Nie! nie chcę! powiadam, że nie chcę! Czuję, że nie będę mogła nigdy tego dziecka kochać, wreszcie jestem za młoda, żeby brać na siebie taki ciężar bez pomocy człowieka, który jest przyczyną mojego nieszczęśliwego macierzyństwa.. A wiem, że ten człowiek nigdy już nic nie uczyni dla wspomożenia mnie w mojej biedzie... Zatem zbadałam siebie i nie mam odwagi a może tylko nie jestem dość głupia, by się sama obarczać... Nie, nie chcę! nie chcę! nie chcę!
Mateusz już się nie odezwał, czując, że nie zdoła pokonać jej chęci wyzwolenia się i samowładnego rozporządzania dalszem swem życiem. Patrzał na nią ze smutkiem, bez oburzenia i gniewu, usprawiedliwiając ją przed sobą samym. Była to ładna dziewczyna, pragnąca użyć swej młodości na miejskim bruku.
— Nikt nie będzie ciebie zmuszać, moja droga, byś karmiła dziecko — rzekła pani Bourdieu — raz jeszcze usiłując zmiękczyć jej serce. Ale to nieładnie z twojej strony, że chcesz je zupełnie porzucić... Dlaczego nie miałabyś je powierzyć pani Couteau, która umieści je na wsi a ty je odbierzesz, gdy znajdziesz zarobek... Odesłanie dziecka na wieś nie jest rzeczą kosztowną, wreszcie ojciec może się zgodzi opłacać utrzymanie syna...
Norina wybuchnęła gniewnie:
— On! on miałby płacić! Pani tak mówi, bo pani go nie zna! Więcej niż pewno, że mógłby to zrobić bez krzywdy dla własnej kieszeni, bo jest bogaty i posiada miliony! Ale ten człowiek niczego tak nie pragnie, jak zagłady, zniknięcia tego dziecka, gdyby był śmiał, to byłby mi doradził, bym je własnemi rękami zabiła... Proszę się zapytać tego pana, czy ja kłamię, tak mówiąc!... Widzi pani, że ten pan milczy, bo nie może mi zaprzeczyć!,.. Więc jabym musiała płacić koszta utrzymania dziecka a czem? kiedy nie posiadam ani grosza i kiedy jutro sama będę na bruku bez zarobku, bez kawałka chleba!... Nie, nie chcę i nie mogę, nie mogę...
Zdenerwowana, zrozpaczona, zaczęła szlochać, mówiąc przerywanemi zdaniami:
— Błagam, pozostawcie mnie państwo w spokoju... Od dwóch tygodni pani mnie zamęczasz tem dzieckiem, zmuszasz mnie, bym je ciągle miała przy sobie i próżno mnie pani przynaglasz, bym zaczęła je karmić... Ciągle mi je pani przynosisz, podajesz, kładziesz na łóżku, bym na nie spojrzała, bym je pocałowała... Ciągle mi pani o niem mówisz a może zmuszasz, by krzyczało, chcąc, bym zaczęła się nad niem litować, rozczulać a może i dać piersi!... Czyż pani nie rozumie, że to wszystko mnie męczy!... ja umyślnie odwracam głowę, nie chcę na to dziecko patrzeć, ani je pocałować, bo się boję że ulegnę, że kochać je pocznę, jak każda samica kochająca swoje małe a to byłoby największem nieszczęściem tak dla mnie, jak i dla niego... Będzie ono szczęśliwsze, same sobie pozostawione na świecie... Błagam więc państwa, uprowadźcie ztąd zaraz to dziecko i przestańcie się znęcać nademną...
Padła znów na poduszki, zanosząc się od płaczu, twarz ukryła w zupełności i tylko widać było jej bujne włosy, oraz piękne ramiona, z których opadła bielizna podczas tej gwałtownej sceny bronienia własnej wolności.
Nieruchoma, milcząca la Couteau stała w nogach łóżka, czekając. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, czepek ze wstążkami i wyglądała na chłopkę, ubraną po niedzielnemu; ściągła jej twarz, jakby wązką maska chciwości i przebiegłości, ale siliła się, by wyrażać prostoduszne politowanie. A chociaż była prawie pewna, że napróżno wyrecytuje zwykłą swoją reklamę, odezwała się:
— Mogłaby pani być spokojna, że synek byłby w Rougemont jak w rodzicielskim domu... W całym departamencie niema lepszego powietrza jak w naszej wiosce, wiele osób przyjeżdża do nas aż z Bayeux dla nabrania zdrowia... A żeby pani wiedziała, jak my wszyscy dbamy, aby tym maleństwom dobrze u nas było! pielęgnujemy je tak i pieścimy jak swoje rodzone... Cała nasza okolica tylko tem się zajmuje, by chować, kochać i rozpieszczać małych paryżan, powierzonych nam przez rodziców... A od pani wezmę jaknajtaniej, mam przyjaciółkę, która już ma troje niemowląt na wychowaniu a ponieważ karmi je smoczkiem, więc czwarte dzieciątko niewiele przymnoży zachodu, weźmie przeto synka pani prawie darmo... No, chyba na takie warunki to się pani zgodzi i powierzy synka mojej przyjaciółce z Rougemont...
Lecz widząc, że Norina dalej szlocha nie odpowiadając, zniecierpliwiła się, jak kobieta czynna i nie mająca czasu do stracenia. Za każdą dwutygodniową podróżą do Paryża, przywoziła bandę mamek a rozmieściwszy je w kantorach stręczeń, biegła do akuszerek, by w kilka godzin uzbierać odpowiedni zasób niemowląt i tego samego dnia przyjechawszy do Paryża zrana, odjeżdżała wieczorem, z dwiema lub trzema pomocnicami, które jej zwykle towarzyszyły dla przewiezienia dzieci. Tym razem bardzo się śpieszyła, bo pani Bourdieu, która ją oddawna używała w różnych okolicznościach, zapowiedziała jej, że jeżeli Norina nie da jej dziecka na wychowanie do Rougemont, to będzie musiała je odwieźć do domu podrzutków.
— Zatem będę miała ztąd tylko jedno dziecko do odwiezienia na wieś? — spytała panią Bourdieu. — Proszę mnie do owej pani zaprowadzić, bym mogła się umówić o warunki... A potem wrócę tutaj zabrać tego malca, by go coprędzej odstawić, gdzie trzeba a muszę się śpieszyć, bo wyjeżdżam jak zwykle pociągiem o godzinie szóstej...
Poszła z panią Bourdieu do pokoju Rozyny, by się umówić o zabranie jej dziecka wczoraj urodzonego. Mateusz pozostał przy Norinie zanoszącej się od płaczu i nie przerywając jej lamentowania, usiadł przy kołysce dziecka, patrząc na nie z najwyższem współczuciem. Maleństwo dalej spokojnie spało za muślinowemi firankami. Wiktorya, która milcząc szyła, zaczęła teraz mówić powoli, bez końca, nie odrywając oczu od roboty:
— Masz słuszność Norino, że nie chcesz powierzać swojego dziecka tej paskudnej kobiecie... Cokolwiekby z niem zrobiono w domu podrzutków, zawsze mu z tem będzie lepiej, aniżeli w ręku la Couteau... Przynajmniej w ten sposób jest szansa, że wyżyje... Dlatego też i ja uparłam się jak ty, by moje dziecko zaraz tam zaniesiono... Wiesz, że jestem z tamtych stron, urodziłam się i wychowałam w Berville o sześć kilometrów od Rougemont, więc dobrze wiem, kto jest la Couteau, nasłuchałam się opowiadań o niej! oj tak, nasłuchałam... Znam całą jej ładną historyę... Postarała się mieć dziecko, bo się jej zachciało być mamką a przekonawszy się, że nie dość szybko się wzbogaci sprzedając pokarm własnych piersi, zaczęła frymarczyć cudzem mlekiem... A trzeba być wierutną łotrzyca, żeby takie rzemiosło uprawiać, ale la Couteau nie ma serca ani sumienia. Po niedługim czasie znalazła sobie męża, tęgiego brutala, którego zdołała zawojować i zrobić godnym siebie pomocnikiem... Gdy potrzeba, gdy nawał roboty przynagli, potrafi on ją zastąpić i za nią zwozi mamki do Paryża a z powrotem zabiera transport biednych niemowlątek... Ta para ludzi więcej ma na sumieniu zbrodni, aniżeli ci wszyscy, których kaci ścinają za wykryte przestępstwa... Nasz wójt z Berville, bardzo porządny człowiek, bogaty burżuaz, wypoczywający na starość w rodzinnych stronach, głośno powiada, że Rougemont jest gniazdem zbrodni i że Rougemont jest hańbą dla całego departamentu. Wiem ja, że pomiędzy Rougemont a Berville jest wieczna zwada... No, ale to nie przeszkadza, że ludzie z Rougemont są łajdakami, uprawiając taki wstrętny handel niemowlętami z Paryża... Bo oni wszyscy w Rougemont tem się trudnią, cała wieś tylko z tego żyje a trzeba widzieć, by uwierzyć, jak to tam wszystko jest zorganizowane, by jaknajwięcej marło tego biednego paryzkiego drobiazgu... Towar przywożony z Paryża coraz się wyprząta, by nowemu miejsca ustąpić... Bo im częściej następuje taka odmiana, tem handel idzie lepiej i większe są zyski... Więc teraz wiesz dlaczego la Couteau tak chciwie się ugania za niemowlętami i jakim sposobem zawsze znajduje miejsce, by ulokować transport wywożony ztąd każdego tygodnia...
Wiktorya mówiła spokojnie, bez uniesienia, jak prosta wiejska dziewczyna jeszcze nie wyćwiczona w kłamstwie i wypowiadająca w szczerości to, co wiedziała.
— A dawniej, podobno, że było jeszcze gorzej... Mój ojciec wspominał, że za jego młodości, to kobiety z Rougemont same jeździły do Paryża i każda co tydzień zwoziła po cztery i pięć niemowląt odrazu. Nakładały je w kosz jak kurczęta i niosły pod pachą, ani się troszcząc, co się z niemi dzieje a na dworcu kolei żelaznej, w poczekalni, wsuwały pod ławy dzieci w węzełkach, jakby jakie szmaty, nawet któraś z tych bab zapomniała kiedyś jeden z takich pakietów i narobiło to niemałej wrzawy w dziennikach, bo służba kolejowa znalazła dziecko już nieżywe... A cóż dopiero się dzieje, gdy te baby, tak objuczone, wsiądą do wagonu! gdy biedne, stłoczone dzieciska wrzeszczą z głodu!... A zwłaszcza podczas zimy, gdy mróz każdemu dokucza, cóż dopiero pomyśleć o tych biedactwach! trzęsie się to z zimna całe zsiniałe i ledwo że przysłonięte jakiemi zbrukanemi łachmanami... Wiele też marło podczas drogi, więc je zostawiano na stacyach i grzebano na najbliższym cmentarzu... Domyślasz się, w jakim stanie dojeżdżały do Rougemont maleństwa, które nie wymarły w drodze! U nas w Berville, ludzie dbalsi są nawet o świnie, bo nie naraziliby prosiąt na podróżowanie w takich warunkach... Mój ojciec mówił, że nawet kamienie ulitowałyby się nad losem tych paryzkich dzieci, wysyłanych na wieś do wykarmienia... Ale teraz jest rządowy nadzór i mamkom niewolno wieźć naraz więcej, jak tylko jedno niemowlę. Umieją one oszukiwać i wiozą po dwoje a przytem wchodzą w układy z kobietami jadącemi w tą samą stronę, oj, umieją one, umieją sobie radzić, byle źle robić... A już la Couteau to wszystkie prześcignęła w pomysłach, by chytrze obejść prawo... Wszyscy mieszkańcy w Rougemont są z nią w zmowie, bo przecież to dla nich ona dostawia towar, więc trzymają się za ręce, by się wywijać przed policyą, mogącą kiedy wpaść i zajrzeć w sprawy skrywane jak kto może... I chociaż rząd wysyła inspektorów każdego miesiąca a ci żądają wpisowych książeczek, poświadczonych przez wójta, nic to nie pomaga; ludzie w Rougemont nauczyli się kpić z tych rządowych formalności... Baby w dalszym ciągu uśmiercają małych paryżan i handel idzie żwawo, coraz to nowym towarem. Mamy kuzynkę mieszkającą w Rougemont, to jak dziś pamiętam, gdy jak o rzeczy zwyczajnej, rzekła kiedyś do mojej matki: „Kumie Malivoire zawsze się szczęści, w przeszłym miesiącu aż czworo jej naraz zmarło.“
Wiktorya na chwilę umilkła, by nawlec igłę. Norina zapewne nie słyszała jej opowiadania, bo z głową utkwioną w poduszki wciąż szlochała. Mateusz milcząc z przerażenia, słuchał z oczami wpatrzonemi w dziecko śpiące w kołysce. Wiktorya znów dalej zaczęła mówić:
— Tak, zapewne, teraz mniej się złego mówi o Rougemont, aniżeli za dawniejszych czasów... Lecz jeszcze i tego jest dosyć, by zniechęcić tych, którzyby chcieli swoje dzieci tam posyłać... Znamy kilka małżeństw w Rougemont, o których żal się Boże co ludziska opowiadają.. Wiadomo jest, że niemowlęta smoczkiem są karmione, otóż te smoczki nigdy nie są myte, ani czyszczone, obrosły więc brudem a w butelkach mleko jest takie zimne, że aż się ścina, gdy mróz a latem warzy się i kwaśnieje... A kuma la Vimeux znajduje, że smoczek za drogo kosztuje i żywi niemowlęta jakąś paćką, mrą więc u niej jak muchy a brzuszki mają rozdęte, jakby skóra na nich zaraz miała pęknąć... U kumy la Loiseau brud jest taki, że trzeba sobie nos zatykać, zbliżając się do kąta, w którym leżą niemowlęta, gnijąc w szmatach nigdy niezmienianych. Kuma la Gavette najmniej trudu sobie z niemi zadaje, bo idzie z mężem do roboty na pole a pięcioro albo sześcioro niemowląt, pozostawia pod opieką starego ojca, mającego lat przeszło siedemdziesiąt a tak zniedołężniałego, że kury przy nim mogą najspokojniej wydziubywać oczy zagłodzonym dzieciskom. La Canchois radzi sobie inaczej, nie mając nikogo do pilnowania dzieci, przywiązuje je w kołysce, by sobie głowy nie rozbiły, padając na ziemię. W każdej chałupie w Rougemont można coś takiego zobaczyć, bo wszyscy gospodarze frymarczą tym samym towarem... W Barville jest inaczej, w Barville ludzie wyrabiają sery, jabłecznik, kobiety robią koronki na sprzedaż... Ale w Rougemont trupy paryzkich niemowląt są jedynym wyrobem.
Nagle przestała szyć i spojrzała na Mateusza, ale spostrzegłszy, że na nią nie patrzy, mówiła dalej:
— Ale najgorszą opinię to ma la Couillard, stara złodziejka, która przez sześć miesięcy siedziała w kozie a potem wyniosła się ze wsi i osiadła w odosobnionej chałupie pod lasem... Nigdy żadne dziecko nie uchowało się u tej wiedźmy... Uśmiercanie niemowląt to jej specyalność... Gdy la Conteau niesie do niej dziecko, to już każdy wie, co to znaczy... La Couteau najwięcej zarabia na tych niemowlętach, których śmierć zapewniła przed wywiezieniem z Paryża. Ta rzecz załatwia się bardzo prosto... Rodzice dają jej odrazu trzysta albo czterysta franków pod warunkiem, że dziecko zatrzyma na wsi aż do odbycia pierwszej komunii, więc naturalnie, że takie dziecko umiera zaraz w pierwszym tygodniu, przecież byle jaka nieostrożność łatwo o śmierć przyprawia takie małe stworzonka... Ojciec opowiadał, że jedna taka baba to uśmiercała niemowlęta wystawiając je na mróz... Wiesz, Norino, jestem przekonana, że dziecko panny Rozyny, la Couteau zaniesie do chałupy pod lasem, bo kilka dni temu panna Rozyna umawiała się z nią o sumę wypłaconą z góry, zapłaci czterysta franków odrazu, ale nie chce o niczem nigdy wiedzieć...
Wiktorya zamilkła, bo do pokoju weszła la Couteau, by wziąść dziecko Noriny, która już przestała płakać i z zajęciem przysłuchiwała się opowiadaniu towarzyszki. Lecz ujrzawszy tę kobietę wchodzącą bez pani Bourdieu, rzuciła się znów twarzą w poduszki, jakby z przerażenia. Może siły jej zabrakło, by patrzeć na zabieranie dziecka. Mateusz wstał, odsunął się od kołyski, blady ze wzruszenia.
— Więc rzecz postanowiona, zabieram małego, rzekła la Couteau. Pani Bourdieu dała mi papier, na którym jest napisana data i dzielnica miasta... Ale potrzebuję wiedzieć, jak mu będzie na imię... Jakże pani chce, by syna nazywano?...
Norina nie odrazu odpowiedziała. Wreszcie z pomiędzy poduszek rzekła zdławionym głosem:
— Aleksander.
— Dobrze! Aleksander, ale dobrze pani zrobi dając mu i drugie imię, tym sposobem łatwiej go będzie można odszukać, jeżeli kiedykolwiek przyjdzie pani fantazya odnalezienia syna.
Znów trzeba było wyczekiwać na odpowiedź Noriny.
— Honorat!
— Dobrze! Aleksander Honorat. To zapewne pani imię to pierwsze a drugie ojca?... Ale nie dopytuję się, ma chłopiec dwa imiona a tylko tego chciałam. Ale już jest czwarta godzina, więc się boję, że nie zdążę się załatwić z umieszczeniem chłopca, chyba, że wezmę dorożkę, która mnie dowiezie na godzinę szóstą na dworzec kolei żelaznej, bo mój pociąg odchodzi o godzinie szóstej... A dom podrzutków ztąd daleko, wszak to po drugiej stronie luksemburskiego ogrodu. Dorożka drogo kosztuje, to nie na moją kieszeń... Więc niechaj pani powie, cóż mam zrobić?...
Podczas gdy la Couteau tak lamentowała usiłując otrzymać trochę pieniędzy od zdenerwowanej płaczem młodej kobiety, Mateuszowi przyszło na myśl, że właściwie postąpi, spełniając swoją misję do końca, więc zawiezie la Couteau z dzieckiem do domu podrzutków, by módz zaręczyć Beauchêne’owi, że osobiście był świadkiem tego ostatecznego załatwienia sprawy. Powiedział więc, że na swój koszt weźmie dorożkę i odwiezie gdzie trzeba.
— I owszem, dziękuję panu! — zawołała la Couteau. — A więc się teraz śpieszmy... Szkoda budzić tego maleńkiego, bo śpi tak smacznie, ale niema rady, trzeba go zabrać kiedy tak postanowione.
Kościstemi rękami, przywykłemi do przerzucania towarem, pochwyciła dziecko z kołyski, zapominając o udawanej słodyczy; może to szarpnięcie pochodziło z niezadowolenia, że zamiast wydać jej niemowlę na pastwę, każe je odwozić do instytucyi, którą uważała za zbyteczną konkurencyę. Dziecko się obudziło i zaczęło mocno krzyczeć.
— A ładną będziemy mieli muzykę w dorożce, jeżeli się malec nie uciszy! — zawołałała Couteau. No chodźmy.
Ale Mateusz ją zatrzymał, mówiąc:
— Norino, czy nawet na pożegnanie nie po całujesz swojego dziecka?...
Wychyliła głowę z poduszek zniecierpliwiona przedłużającą się sceną.
— Nie chcę! nie chcę! zabierajcie je coprędzej! dosyć się już nacierpiałam! nie rozpoczynajcie mnie męczyć na nowo!
Przymknęła powieki a rękami odpychała obraz, którym ją prześladowano. A gdy poczuła, że la Couteau położyła dziecko przy niej na kołdrze, cała drgnęła, uniosła się, złożyła pocałunek w powietrzu, bezwiednie ustami dotknąwszy czepeczka na maleńkiej główce. Oczy miała odemknięte, lecz tak zaszłe łzami, że nie mogła widzieć syna, który krzyczał, jakby protestując w chwili, gdy go ostatecznie rzucić miano na nieznane losy.
— Zabierajcie go! zabierajcie! bo zabijacie mnie, tak się nademną znęcając!
W dorożce dziecko się uciszyło. Może go ukołysał ruch powozu a może przeraził turkot i ruch miejski. La Couteau, trzymając je na kolanach, milczała, udając zapatrzoną na chodnik jaskrawo oświetlony słońcem. Mateusz, czując dotknięcie nóżek małego biedactwa, zamyślił się boleśnie. Nagle, la Couteau, zaczęła mówić, głośno wypowiadając swoje uwagi:
— Ta pani źle zrobiła, nie chcąc mi powierzyć swojego syna, byłabym go umieściła w Rougemont u poczciwej mamki, gdzie wyrósłby na tęgiego chłopaka... Ale cóż! takie młode matki nie mają doświadczenia i wyobrażają sobie, że się je namawia w celu osobistego zysku... A przecież niewiele od niej żądałam! byłabym się zadowolniła pięcioma frankami za fatygę i zapłatą za podróż, przecież nie byłaby się zrujnowała! a taka ładna dziewczyna jak ona, zawsze z łatwością znajduje pieniądze... Ale wracając do mojego rzemiosła, to prawda, że są kobiety nieuczciwie się tem trudniące, zajmują się tym jak zyskownym handlem, wymagają pieniędzy naprzód, umieszczają niemowlęta tam, gdzie najtaniej, okradają rodziców i mamkę. Ale takich nieuczciwych zawsze można się ustrzedz i na szczęście niema ich wiele, bo trzeba być bez serca, by te kochana maleństwa uważać jak coś do sprzedania i traktować narówni z drobiem i jarzynami, dowożonemi na targi... Ach, są kobiety tak oschłego serca, z niemowlętami obchodzą się szorstko, nie przywiązują się do nich i wymieniają je, ustępują je sobie jak najzwyczajniejszy towar... Ale ja, panie, jestem uczciwą kobietą... mnie każdy szanuje a wójt w Rougemont wystawił na moje nazwisko świadectwo z pieczęciami a także zaświadczenie moralności i mogę te papiery całemu światu pokazać na własną moją chlubę. A jeżeli kiedy pan będzie w Rougemont, proszę się kogokolwiek zapytać o Zofię Couteau, każdy panu odrazu odpowie, że to uczciwa, pracowita kobieta, która nie ma ani grosza długu...
Mateusz nie mógł się powstrzymać, by na nią nie spojrzeć, zaciekawiony, jaką miała minę, głosząc tak bezczelnie swoją pochwałę, która była jakby wprost odpowiedzią na opowiadanie Wiktoryi. Czyżby ta przebiegła chłopka odgadywała, że dopiero co mógł słyszeć oskarżenie całej jej działalności?... Badawczy wzrok Mateusza silnie ją zaniepokoił, pomyślała, że kłamstwa swe wypowiedziała bez należnego zapała i przekonania, że się może zdradziła jakiem nieoględnem słowem. Więc stała się słodszą i zaczęła wychwalać Rougemont jako raj prawdziwy, gdzie wszystkie te ukochane paryzkie dzieciątka są pieszczone i żyją w wygodach, jak małe książątka. Lecz znów zamilkła, widząc, że ten pan chyba jej niedowierza i dlatego nie odzywa się do niej ani jednem słowem. Osądziła, że napróżnoby się starała o podbicie jego przekonań. Dorożka toczyła się i toczyła hałasując po bruku, mijając ulice jedne za drugiemi. Już przejechano przez most na Sekwanie i dojeżdżano do luksemburskiego ogrodu. Wtedy la Couteau znów się odezwała:
— Tem lepiej, jeżeli ta pani sobie wyobraża, iż jej dziecku będzie dogodniej w domu podrzutków... Nie chcę, aby pan przypuszczał, że napadam na administracyę, ale każdy przyzna, że możnaby jej wiele przyganić... Przecież w Rougemont mamy sporo dzieci powierzanych nam przez administracyę, zatem wiem, że śmiertelność pomiędzy niemi wcale nie jest mniejsza, umierają równie często jak tamte, dane nam wprost przez rodziców... No, ale każdemu należy pozostawić swobodę rozporządzania się według upodobania... Ale chciałabym, aby pan chociaż w części wiedział, jakich to nadużyć dopuszczają się w domu podrzutków!...
Dorożka zatrzymała się. Już dojechano na ulicę Denfert Rochereau podług wskazanego adresu. W szarym, wysokim i długim murze administracyjnych gmachów, były niewielkie drzwi, do których la Couteau doszedłszy z dzieckiem, weszła jak do domu dobrze sobie znajomego. Mateusz wszedł za nią, lecz nie chciał jej towarzyszyć do biura, w którem urzędniczka zapisywała odbiór dzieci, lękał się pytań, jakby był wspólnikiem spełnianej zbrodni. La Couteau upewniała go, że nikt o nic pytać go nie będzie, że oddanie dziecka jest otoczone poszanowaniem tajemnicy rodziców, wolał pozostać w przedpokoju, poprzedzielanem z boku na zamknięte przegrody, w których przybywające osoby wyczekiwały swojej kolei zdania przyniesionego dziecka. Mateusz popatrzył za la Couteau znikającą po za drzwiami z dzieckiem, które zachowywało się teraz spokojnie i oczy miało szeroko otwarte.
Czekał na nią nie więcej niż dwadzieścia minut, lecz czas niewymownie mu się dłużył. Grobowa cisza ponowała w tym ponurym przedpokoju o ścianach do połowy wysokości wykładanych dębem i smutnych szpitalnym wyziewem. Chwilami dolatywało go kwilenie nowonarodzonego niemowlęcia, któremu wtórował płacz kobiecy, może matki, zamkniętej z niem w jednej z przegródek. Wspomniał o dawnym obyczaju składania podrzutków w kole, okręcającem się w murze, matka przynosiła wtedy dziecko pokryjomu, kładła dziecko w wyżłobienie i zadzwoniwszy, uciekała coprędzej. Był za młody, by osobiście to pamiętać, lecz widział takie koło, funkcyonujące na scenie w jakimś melodramacie, wystawionym w teatrze Porte Saint Martin. Lecz ileż z tem obyczajem łączyło się opowiadań! O niemowlętach przywożonych w koszykach z prowincyi, o dzieciach księżniczek przynoszonych przez podejrzane osobistości, o zastępach nieszczęśliwych uwiedzionych dziewczyn, oswabadzających się w cieniach nocy od uciążliwego owocu chwilowej miłostki. Od owych czasów rzeczy przybrały odmienną postać, koła zniesiono i złożenie dziecka odbywało się jawnie, wchodzono z niem przez niewielkie drzwi, w szarym murze olbrzymiego przytułku i administracya zapisywała daty, imiona, gwarantując dochowanie jaknajściślejszej tajemnicy. Mateusz wiedział, że wiele osób utrzymuje, iż zniesienie koła zdwoiło liczbę poronień i dzieciobójstw. Jednakże z dniem każdym wzmaga się opinia potępiająca wczorajszy ustrój, godzący się ze złem istaiejącem, by je potajemnie ująć, skanalizować; dzisiejsze poglądy uważają za konieczność kładzenie tamy przeciwko złemu, walczenie z niem jawne, tępienie w samym zarodku. Jedynym sposobem umniejszenia liczby porzucanych dzieci jest wspomaganie nieszczęśliwych matek, dawanie im, możności pozostania matkami. Lecz Mateusz czuł się wzburzony, chwycony litością i nie był zdolny rezonować, bo serce mu się krwawiło na myśl, ile nieszczęść, ile dramatów i męczarni widziały ściany tego przedpokoju, w którym obecnie wyczekiwał na powrót la Couteau. Urzędniczka przyjmująca i zapisująca niemowlęta w głębi tajemniczego swego biura, ileż musiała codziennie słyszeć okropnych zwierzeń i na ileż musiała patrzeć najdotkliwszych ran wszelkich nędz ludzkich! Wicher burzy bezustanku ku niej spędzał niewinne ofiary paryzkiego bruku, zrodzone w rozpaczy, wstydzie, hańbie, odepchnięte w nieznanych a najboleśniejszych męczarniach. Tutaj był port ocalenia dla tych rozbitków, ciemna otchłań, w którą nieszczęśliwe matki rzucały swój owoc skazany na zatracenie.
Podczas gdy czekał, trzy takie kobiety przeszły około niego; pierwsza była niezawodnie biedną robotnicą, szczupłą i ładną, chudą a bladą a z tak obłąkanym wyrazem twarzy, iż mu się przypomniał fakt, wyczytany w wiadomościach bieżących o młodej matce, która porzuciwszy swe dziecko, poszła prosto ku rzece, by się utopić; druga wyglądała na żonę robotnika, zapewne bieda ją popchnęła do porzucenia dziecka, którego przybycie ogłodzić mogło całą rodzinę; trzecia musiała być rozpustnicą, wysoka, tęga, wyzywająca i harda, była zapewne jedną z tych, które co rok przynoszą tutaj niemowlę, porzucając je z obojętnością, jak kubeł śmieci wyrzucanych na ulicę każdego poranku. Weszły jedna za drugą i zaprowadzono każdą do osobnej zagrody. Serce Mateusza wezbrane było łzami nad okrucieństwem losu ciążącego nad bytem tylu istot.
Ody wreszcie la Couteau powróciła z pustemi rękami, nie rzekła ani słowa a Mateusz nie zadał jej żadnego pytania. Milcząc, wsiedli do dorożki, lecz gdy wjechali w ludniejsze ulice, la Couteau głośno się roześmiała a ponieważ jej towarzysz nie śpieszył się ją zapytać o przyczynę nagłej wesołości, rzekła sama od siebie:
— Pan nie wie z czego się śmieję... Otóż przetrzymałam pana tam w poczekalni, bo wychodząc z biura spotkałam jedną z moich przyjaciółek, która jest infirmierką w domu podrzutków... A może pan nie wie tego, że właśnie infirmierki rozwożą niemowlęta do mamek na prowincyę?... Otóż moja przyjaciółka powiedziała mi, że jutro jedzie do Rougemont z dwiema innemi infirmierkami i że niezawodnie przywiezie mi dziecko, które dopiero co tam oddałam...
Znów się roześmiała zgrzytliwie, jak na urągowisko, chociaż wyraz twarzy usiłowała zachować słodkawy jak zwykle.
— A co? czy to nie zabawne? matka nie chciała, bym zabrała dziecko do Rougemont a pomimo to sami mi je odwiozą! Ot, często się tak zdarza, iż pomimo przeszkód dzieje się tak, jak stać się miało!
Mateusz nie odpowiedział, lecz jakiś zimny, lodowaty powiew przeszył mu serce. Więc cóż się stanie z tym biednym synem Noriny? czy zaraz umrze? czy skazany będzie na długie cierpienie? czy wyżyje i nędza doprowadzi go do zbrodni? Na jakie losy skazała go matka, porzucając jak szczenię zabrane suce i rzucone przy drodze na pastwę najgorszych przygód!
Dorożka turkotała, wymijając się z coraz to innemi powozami a gdy przystanęła przed domem na ulicy Miromesuil, la Couteau zaczęła ubolewać, że nie zdąży na pociąg, bo już teraz jest godzina wpół do szóstej a przecież musi się jeszcze rozmówić z panią Bourdieu i zabrać dziecko powierzone jej na wychowanie. Mateusz wziął dorożkę na godziny, chcąc się kazać odwieźć na dworzec kolei północnej, lecz rozbudziła się w nim ciekawość zobaczenia niemowląt odjeżdżających z Paryża pod strażą la Couteau i jej towarzyszek, więc rzekł jej, by się śpieszyła a on na nią poczeka. Zapowiedziała, że wróci dopiero za kwadrans, więc wysiadł z dorożki i poszedł raz jeszcze zobaczyć się z Noriną.
Gdy wszedł do pokoju zastał ją samą. Siedziała na łóżku wsparta o poduszki i jadła jedną z trzech pomarańcz, przyniesionych od matki przez małe siostrzyczki. Tłusta, ładna ta dziewczyna, starannie odrywała cząstki owocu i ssała je z widocznem zadowoleniem, przymykając oczy i różowiejąc z łakomstwa, oblizywała czerwone, świeże usta z rozkoszą kotki, spijającej śmietankę. Drgnęła, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły a poznawszy wchodzącego uśmiechnęła się zakłopotana.
— Już się stało — rzekł Mateusz — siadając.
Nie zaraz odpowiedziała, ocierając palce o chustkę od nosa. Ale czując, że powinna się odezwać, rzekła:
— Ponieważ pan mnie nie uprzedziłeś, że powrócisz, zatem wcale się pana nie spodziewałam... Więc już się stało, tem lepiej, ponieważ nie można było uczynić inaczej... A niechaj mi pan wierzy, iż ja nie mogłam brać na siebie takiego ciężaru...
Zaczęła mówić o potrzebie znalezienia roboty, gdy ztąd odejdzie. Spytała, czy może wrócić do zakładu, oświadczając przytem, że w każdym razie popróbuje tam pójść, chociażby dla przekonania się, czy właściciel odważy się za drzwi ją wyrzucić.
— Ale pana upewniam, że wcale się nie martwię możliwością nędzy, bo pewną jestem, że potrafię sobie dać radę a w najgorszym razie znajdę sobie kogo... a trudno przypuścić, by gorzej ze mną postąpił niż ten pierwszy...
Rozmowa była uciążliwa, Mateusz zaledwie, że odpowiadał, wreszcie wpadła do pokoju la Couteau, znów obarczona połowem, już z innem dzieckiem na ręku.
— Śpieszmy się, śpieszmy — wołała. Rachunki z temi paniami ledwo że ukończyłam, bo się targują o każdy grosz i zawsze się im wydaje, że za wiele od nich żądam.
Norina zatrzymała ją, mówiąc:
— To dziecko panny Rozyny? Proszę, niech pani mi je pokaże...
A odsłoniwszy przykrytą twarz dziecka, zaczęła podziwiać:
— Ach, jakie tęgie to maleństwo a jakie śliczne! Z pewnością się uchowa, bo takie zdrowe...
— Naturalnie, chciałoby żyć — zauważyła filozoficznie la Couteau. Zwykle tak bywa, że dziecko, gdy przyjdzie na świat nieproszone i wszystkim jest zawadą, żyje i chowa się wybornie...
Norina uśmiechnięta, rozczulona, patrzała pieszczotliwym wzrokiem kobiet, i miłością interesujących się każdem dzieckiem. I zaczęła frazes:
— Jaka szkoda, jak można mieć serce porzucać...
Lecz zatrzymała się i przestawiła słowa:
— Jak serce boli, będąc zmuszoną porzucać takie aniołki...
— Do widzenia, życzę pani wszystkiego dobrego — mówiła la Couteau — zabierając się do wyjścia. Z pani powodu może się spóźnię na pociąg... A mam przy sobie powrotne bilety dla nas wszystkich, moje pięć towarzyszek już pewnie się niecierpliwią, wyczekując na mnie na dworcu... Tożby zaczęły na mnie wrzeszczeć, gdybym się spóźniła...
Cwałem zbiegła ze schodów, nie zważając na dziecko trzymane na ręku. Wskoczyła do dorożki a gdy Mateusz zajął przy niej miejsce, zawołała uszczęśliwiona, że powóz już ruszył:
— Nareszcie! już myślałam, że nie zdołam się dziś wyrwać... A czy pan zauważył, co powie działa Norina... Sama nie chciała zaryzykować piętnastu franków na miesiąc dla swojego dziecka a napada na pannę Rozynę, która dała mi czterysta franków, bym zajęła się jej synem, aż do pierwszej komunii... Bardzo poczciwa osoba ta panna Rozyna a niechaj pan spojrzy, jakie śliczne jest jej dziecko... Dzieci poczęte z miłości są najpiękniejsze! Ale szkoda, że właśnie te najkrócej żyją...
Mateusz spojrzał na dziecko, które na kolanach la Couteau zajęło miejsce syna Noriny. Leżało owinięte w cienkie płótna i koronki, jak małe książątko, odtrącone z rodzinnego gniazda i uwożone na zatracenie w drogocennych oponach swej królewskiej kołyski. Mateusz wspomniał w myśli na zdrożne jego pochodzenie, na ową historyę ojca, zastępującego zmarłą żonę rodzoną swoją córką a oto dziecko będące owocem tego kazirodnego stosunku, zostało teraz zaprzedane kobiecie, która je zgładzi spokojnie, przypisując śmierć przypadkowo otwartemu oknu lub drzwiom odemkniętym na mroźne podwórze. Dziecko chociaż dopiero przed paru dniami urodzone, miało rysy delikatne, promieniało pięknością aniołka i leżało spokojnie z otwartemi oczami. Mateusz wzdrygnął się przed okrucieństwem czyhającej na nie zbrodni.
Przed dworcem kolei la Couteau żwawo wyskoczyła z dorożki.
— Dziękuję panu, najuprzejmiej dziękuję a proszę o mnie pamiętać w razie potrzeby!
Mateusz, stanąwszy na chodniku, patrzał przez chwilę na towarzyszki la Couteau. Było ich pięć, miały wygląd chłopek a każda trzymała na ręku niemowlę, nie zważając na potrącanie tłoczących się podróżnych. Biegały spłoszone, wystraszone, jak stado wron, kołując i przysiadając wśród przewożonych pakunków i nawoływań tragarzy. A gdy dostrzegły la Couteau, zakrakały równocześnie i rzuciły się ku niej gwałtownie, otoczyły łapczywie, jakby ją miały rozszarpać. Wymieniwszy krzykliwe wymówki, zbiły się wszystkie sześć w jedną bandę i podążyły ku wagonom, unosząc każda swoją zdobycz. Biegły pędem aż wstążki od czepków fruwały z tyłu za niemi i otrząsały się fałdziste spódnice. Poganiał je lęk, że nie zdążą dopaść wagonu, mającego je dowieźć do trupiarni, zasilanej przez nie każdego tygodnia świeżym transportem paryzkich niemowląt. Ale zdążyły zająć miejsca i znikły wśród dymu i świstu napełniającego powietrze po ich odjeździe.
Mateusz stał czas jakiś w zamyśleniu, samotny wśród ruchliwego tłumu. Wiedział, że przeszło dwadzieścia tysięcy nowonarodzonych paryżan chwytają corocznie takie same żarłoczne wrony i unoszą ze sobą, by nigdy ich nie oddać. Więc nietylko, że ziarno ludzkie było marnowane, padając na nieurodzajne grunta, wprost na bruk wielkomiejski, lecz uratowany zasiew od pierwotnej zagłady, wyrywały zbrodnicze ręce przy pierwszem zakiełkowaniu, czyhając nań przez cały ciąg dojrzewania, uśmiercając poronieniem, dopuszczając się dzieciobójstw a jeżeli pomimo wszystkie te sprzysiężone nieprzyjazne siły, dziecko urodziło się zdrowe i silne, chwytały je te zbrodniarki, uwożąc daleko dla tem dogodniejszego spełnienia zyskownego morderstwa. Z czterech krańców horyzontu spadały na Paryż stada drapieżnych ptaków i upolowawszy drobną istotę zrodzoną do życia, zamieniały w swój żer będący śmiercią. Takich la Couteau były tysiące. Obłowione niewinnemi swemi ofiarami pędziły z niemi na dworce kolei żelaznej, wypróżniwszy kołyski w prywatnych klinikach, w szpitalach i przytułkach miejskich, w położniczych izbach akuszerek, na poddaszach ubogich małżeństw i uwiedzionych nieszczęsnych dziewczyn. Potworne było to ich żniwo nie znające zastoju. Sierpy ich bez przerwy napotykały dojrzałe kłosy. I dzieci zrodzone do życia śmierć podcinała zaraz na wstępie, odrywano je od łona matek, których mleko było jedynem zapewnieniem ich zdrowia.
Ożywcze ciepło opłynęło serce Mateusza, gdy nagle stanął przed nim obraz Maryanny, jego ukochanej, zdrowej i silnej Maryanny, która będzie dzisiaj na niego czekać przy moście nad rzeczką, karmiąc Gerwazego. Lecz znów spochmurniał, przypomniawszy sobie cyfry śmiertelności noworodków. W departamentach, gdzie ludność trudniła się przemysłem karmienia miejskich niemowląt, przeciętnie umierało ich pięćdziesiąt w najlepszych czterdzieści a w najgorszych siedemdziesiąt na sto. Obliczono, że w przeciągu jednego wieku wymarło w tych warunkach przeszło siedemnaście milionów małych francuzów. Najkrwawsze wojny, najzawziętsze rzezie zdobywców i tyranów, nie mogły się poszczycić tak doniosłemi cyframi w tak krótkim okresie czasu. Przerażająca śmiertelność niemowląt równa się dla Francyi jakby corocznie przegrywanej wielkiej bitwie, jest otchłanią, niweczącą siłę przyszłości, zagładą ciągłości nadziei, nieuniknioną śmiercią narodu. Mateusz tknięty przerażeniem zerwał się z miejsca, by podążyć do siebie na wieś, by się pocieszyć przy Maryannie i upewnić się, że z nią żyje w spokoju, w mądrości i zdrowiu.




III.

Pewnego czwartku w południe, Mateusz był na śniadaniu u doktora Boutan, w jego mieszkaniu na pierwszem piętrze, gdzie mieszkał przeszło od lat dziesięciu, przy ulicy de l’Université, z tyłu za pałacem Bourbon. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ten gorliwy apostoł licznej familii, płodności, pozostał kawalerem; w rozmowie ze znajomymi objaśniał to z prostodusznym uśmiechem, że tym sposobem był swobodniejszy dla spełniania swej akuszeryjnej działalności przy połogach żon cudzych. Mając bardzo liczną klientelę, doktór Boutan miał czas zajęty i wypoczywał jedynie w godzinie śniadaniowej; gdy więc kto z przyjaciół pragnął z nim pomówić, doktór zapraszał go do siebie na śniadanie, przestrzegając, że będą tylko jajka, kotlet i filiżanka czarnej kawy a wszystko połknięte pośpiesznie, pomiędzy jedną a drugą wizytą u chorych.
Mateusz chciał go zapytać o radę w kwestyi bardzo ważnej. Po nowych dwóch tygodniach namysłu i marzeń o popróbowaniu rolnictwa, wyprowadzenia z chaosu odłogiem leżącej ziemi i stworzenia urodzajnych pól w Chantebled, czuł się coraz namiętnej pochwycony ochotą odkrycia bogactw przez wszystkich wzgardzonych i rzeczywiście cierpiał, nie mając odwagi powzięcia ostatecznej decyzyi. Z każdym dniem wzmagała się w nim chęć rzucenia się na to przedsiębiorstwo, wskrzeszenia życia tam, gdzie leżało bezczynnie uśpione, opanowywała go żądza człowieka, który znalazł do zrobienia dzieło, odpowiadające wrodzonemu uzdolnieniu, dzieło zdrowia, siły i własnemi rękami stworzonego bogactwa. Myśl nad tem snu go pozbawiała. Pasował się sam ze sobą, bo trzeba było wielkiej odwagi, wiary w uśmiechające się nadzieje, by puścić się na przedsiębiorstwo szalone z pozoru a którego mądrość i przezorność on jeden tylko odczuwał. Pragnął o tem wszystkim pomówić z kim wyczerpująco i przedstawić a zarazem zdecydować swoją wąchającą się wolę. A gdy przyszedł mu na myśl doktór Boutan jako człowiek dobry do rady, natychmiast go poprosił o godzinę rozmowy. Był to najodpowiedniejszy dla niego doradca, umysł bystry i rozległy, odważny, wielbiciel życia, człowiek o inteligencyi nie zacieśnionej swoją specyalnością, zdolny dojrzeć po za walkę pokonania pierwszych trudności zamierzonego dzieła.
Od pierwszej chwili jak zasiedli naprzeciwko siebie przy śniadaniowym stole, Mateusz rozpoczął swoją spowiedź, z zapałem opowiadając całość swego marzenia, swojego poematu, jak się o tem wyrażał z wesołym śmiechem. Doktór nie przerywając mu słuchał, widocznie podzielając wzrastające wzruszenie twórcy projektu. A gdy ten zamilkł, prosząc o zdanie, rzekł:
— Mój drogi, praktycznie nic nie mogę o tem orzec, bo nie zasadziłem w mojem życiu ani główki sałaty. Dodam nawet, że twój projekt wydaje mi się tak niezwykle śmiały, że niewątpliwie każdy rolnik, któregobyś spytał o radę, skrytykowałby twoje plany do szczętu, podając ci przyczyny niepomiernej wagi i wypróbowanego doświadczenia. Ale mówisz o zamierzonem dziele z takim zapałem i wiarą, że oto ja, profan, jestem najmocniej przekonany, że odniesiesz najzupełniejsze zwycięztwo. Ale wiedz, że twój projekt schlebia własnem mojem przekonaniom, bo od kilkunastu lat głoszę i dowodzę konieczności miłowania ziemi, zwrócenia się do rolnictwa... Francya nie zakwitnie w pełnej swej mierze, dopóki nie uzna potrzeby licznych rodzin, przekładających wieś nad miasto i żyjących ze zdrowej rolnej pracy wśród płodności ziemi, tej matki karmicielki nas wszystkich. Więc jakże chcesz, bym nie pochwalił twoich zamiarów?.. Zaczynam nawet ciebie posądzać, żeś przyszedł tutaj, jak każdy proszący o radę a pewien, że w zapytanym znajdzie brata i gorliwego wyznawcę tych samych idei, gotowego do tej samej walki.
Obadwaj serdecznie się roześmieli. A gdy Boutan go się zapytał, z jakimi kapitałami rozpocznie nowe przedsiębiorstwo, Mateusz odpowiedział mu spokojnie, że nie chce zaciągać długów i rozpocznie pracować na kilku hektarach, pewien, że trud mu się opłaci i pozwoli wkrótce na rozszerzenie działalności. On będzie głową a przecież zdoła znaleźć potrzebne ręce. Kłopotał się jedynie tem, czy Séguin zgodzi się na wydzierżawienie mu pawilonu i kilku hektarów najbliżej położonego gruntu, ze spłatą rat z dołu a nie z góry. A gdy spytał o to doktora, ten odpowiedział:
— Zdaje mi się, że Séguin łatwo na to przystanie; on pragnąłby sprzedać cały ten majątek, małe dający mu dochody, bo nie wiem, o ile o tem wiesz, że Séguin, coraz więcej wydając, jest w ciągłem poszukiwaniu pieniędzy... Jego pożycie z żoną jest coraz gorsze...
Lecz dyskretnością powodowany zaciął się i dla odmiany rozmowy spytał:
— A Beauchêne, czy już wie, że masz zamiar porzucić jego zakład?..
— Nie... jeszcze nie wie... Pragnę dobrze cały plan obmyśleć, przekonać się o ile jest możliwy do przeprowadzenia i dopiero wtedy przedstawię moje zamiary kuzynowi Beauchêne.
Gdy podano czarną kawę, doktór spiesznie popijając z filiżanki, zaproponował Mateuszowi, że go zawiezie swoim powozem do zakładu, bo właśnie jest to dzień, w którym na prośbę pani Beauchêna stawia się raz w tygodniu, dla upewnienia jej o zdrowiu Maurycego. Chłopiec cierpiał na bóle w nogach a przytem miał żołądek tak delikatny, że musiał się ściśle stosować do przepisanej dyety
— Maurycy ma żołądek dziecka nie wykarmionego piersią własnej matki — mówił dalej doktór. — Twoja dzieciarnia może jeść co zechce, bo zdrowie swe zawdzięcza rozumnej matce, umiejącej spełniać swoje obowiązki. Biedny Maurycy gdy zje cztery wiśnie zamiast trzech, dostaje niestrawności. No, więc jedziemy?.. odwiozę cię do zakładu... Ale pierwej muszę wstąpić na ulicę Roquépine, by wybrać mamkę. Mam nadzieję, że prędko się z tem załatwię. Jedźmy... już czas...
Gdy wsiedli do powozu, powiedział, że właśnie z powodu państwa Séguin musi wstąpić do kantoru stręczeń po mamkę. W domu państwa Séguin odgrywał się teraz cały dramat. Zaraz po urodzeniu się córki, Séguin ogarnięty chwilową tkliwością dla żony, postanowił osobiście się zająć znalezieniem mamki dla małej Andrei. Utrzymywał, że się na tem zna przewybornie i szukał młodej kobiety monumentalnej postaci, o piersiach jaknajwiększych. Lecz pomimo, że ją znalazł, dziecko od dwóch miesięcy wciąż chudło a zawezwany doktór zbadał, że przymierało z głodu. Olbrzymia mamka miała za mało pokarmu a raczej mleko jej, poddane analizie, okazało się za wodniste, niedostatecznie posilne. Zmiana mamki wywołała prawdziwą burzę domową. Séguin trzaskał drzwiami, krzycząc, że już nigdy niczem w domu się nie zajmie.
— Zatem mnie polecono wybranie i przysłanie im nowej mamki, kończył Boutan. A rzecz to pilna, bo jestem zaniepokojony o ich małą córeczkę... Litość ogarnia patrzeć na takie zagłodzone biedactwa...
— A dlaczego matka jej nie karmi? — spytał Mateusz.
Doktór machnął ręką ze zniechęceniem.
— Mój drogi, za wiele żądasz!.. Jak chcesz, by paryżanka, należąca do świata bogatej burżuazyi znalazła czas na karmienie swojego dziecka! Zapominasz o życiu, jakie taka kobieta prowadzi, o sposobie urządzenia jej domu, o konieczności, do której sobie wyobraża, że jest zobowiązana, do wydawania przyjęć, obiadów, wieczorów, tracenia czasu po za domem w przeróżnych magazynach i miejscach zebrań, pokazywania się w świecie, podtrzymywania licznych towarzyskich stosunków, więc tem wszystkiem pochłonięta, nie przypuszcza możliwości zajmowania się dzieckiem i obarczania się obowiązkiem dbania o swoje i jego zdrowie, karmiąc je przez długie miesiące mlekiem własnych piersi... Pamiętaj, że to przedstawia piętnaście miesięcy zrzeczenia się światowych przyjemności!.. A prócz tego są kobiety, będące przedewszystkiem kochankami a nie matkami i w obawie odstręczania od siebie męża, zawsze wybiorą jego, chociażby to się działo z poświęceniem zdrowia dziecka... Zazdrością powodowane, odpychają dziecko, by zachować męża, który w przeciwnym razie mógłby je porzucić dla jakiej pozadomowej miłostki... A pani Séguin wprost drwi sobie z ludzi, przed którymi utrzymuje, że pragnęłaby karmić swoją małą Andreję, lecz nie może, bo nie ma mleka. Nigdy nie próbowała dać piersi dziecku a jestem przekonany, że tak jak wiele innych, mogła była odchować swoje dzieci, sama będąc ich mamką... Ale trzeba było zacząć zaraz od pierwszego... bo dziś, chociaż nie miłość dla męża powstrzymuje ją od spełnienia obowiązku, prawie napewno można powiedzieć, że byłaby niezdolną do takiego wysiłku, przywykłszy do idyotycznego światowego życia... Ale najgorsza sprawa z tem, że kobiety tego rodzaju co ona, rzeczywiście tracą możność karmienia swoich dzieci... po trzech, czterech pokoleniach matek nie karmiących, gruczoły mleczne zanikają i tracą własność wydzielania pokarmu... Ku temu podążamy, mój drogi... ku rasie kobiet zdenerwowanych, narwanych, niekompletnych, może zdolnych urodzić dziecko przypadkowo spłodzone, lecz radykalnie niezdolnych do wyżywienia go własnem mlekiem.
Mateusz przypominając sobie, co pod tym względem widział i z czem miał sposobność zapoznać się u akuszerki Bourdieu i w domu podrzutków, zkąd masowo niemowlęta są wysyłane na wieś, opowiedział swe spostrzeżenia doktorowi Boutan, który rozpaczliwie przytakiwał, do głębi znając okropność losu dzieci odtrąconych przez matki. Zdaniem doktora, solidarność ludzka powinna była obmyśleć cały plan kampanii w imię obrony zagrożonej narodowej przyszłości. Prawda, że coraz częściej powstawały filantropijne instytucje, prywatne zakłady, wywierające wpływ dodatni, ochronny. Ale wobec ogromu zła istniejącego i szerzącego się z nadzwyczajną gwałtownością, ta działalność leku była tak ograniczona, że można ją było uważać za ułudę a w najlepszym razie za wskazówkę, jaką należało iść drogą. Potrzebnemi były środki energiczne i ogólnie stosowane, prawa, mające na celu zbawienie zagrożonej narodowości a obowiązujące: by każda kobieta potrzebująca pomocy znaleść ją mogła od pierwszych dni zajścia w ciążę; należało ją uchronić od niedostatku, od zużywania sił przy pracy; kobieta zaszła w ciążę a więc przyszła matka jest przez to samo najwyższą świętością; połóg powinien się odbywać w najdogodniejszych warunkach, w tajemnicy, jeżeli kobieta tego pragnie; matka i dziecko pielęgnowane przez pierwsze miesiące, powinny mieć byt zabezpieczony podczas piętnastomiesięcznego peryodu karmienia a wtedy dopiero zmniejszy się śmiertelność pomiędzy niemowlętami, dziecko odchowane mlekiem swej rodzicielki, posiadać będzie zapas sił potrzebnych do dalszego rozwoju a kobieta będzie w możności poczęcia następnego potomka. Dla zaprowadzenia tego nowego porządku rzeczy, powinny powstawać jaknajliczniejsze specyalne domy przytułku dla kobiet, będących w ciąży, dla położnic, dla matek karmiących, już nie mówiąc o prawach protegujących i zabezpieczających im byt i pomoc materyalną. By zwalczyć zło, należy je uniemożliwić. Zapewniając opiekę przyszłym matkom, chroni się je od zbrodni, powstrzymuje przyczajoną działalność śmierci, tępiącej swem powiewem rozpoczynające się życia. Tylko ochronnemi środkami można powstrzymać hekatombę noworodków, tę okropną ranę otwartą w łonie narodu, wyczerpującą jego siły, zabijającą go potrochu z dniem każdym.
— A wszystko to, ciągnął dalej doktór, streścić się daje w tej prawdzie, że matka powinna karmić swoje dziecko. W demokratycznem społeczeństwie kobieta z chwilą poczęcia nabiera prawa do czci szczególniejszej, stając się symbolem majestatu, wszelkiej siły i wszelkiego piękna. Dziewica jest tylko nicością, matka zaś przedstawia wieczność życia. Powinna więc być przedmiotem społecznego kultu i naszą religią. Gdy nauczymy się wielbić matkę, to ojczyzna a po zatem i ludzkość będzie zbawiona. Dlatego też pragnąłbym, żeby obraz matki karmiącej dziecko, był najwyższym wyrazem ludzkiego piękna. Ale jakich użyć sposobów, by zaszczepić i utrwalić to przekonanie w naszych paryżankach, we wszystkich francuzkach, że piękno kobiety leży w macierzyństwie, w karmieniu dziecka mlekiem własnych piersi. Gdyby zapanowała taka moda i przyjąwszy się utrwaliła, naród nasz zająłby stanowisko pierwszorzędne i panowałby nad światem! Nieco ważniejszą byłaby ta moda, aniżeli ubieganie się o coraz to odmienny krój sukni, lub sposób noszenia fryzury!
Roześmiał się boleśnie, zrozpaczony, że nie znajdował środka na odmianę i poprawę obyczajów, uświęcających modę licznych familij, wiedział bowiem, że nie burzy się istniejącego porządku rzeczy niczem innem jak narzuceniem nowej, odmiennej koncepcyi piękna. Zakończył przeto:
— Tak więc podług mnie, niema ważniejszego zadania nad macierzyński obowiązek karmienia dziecka. Każda matka mogąca a uchylająca się od tego, jest wielką winowajczynią. A w razach wyjątkowych, gdy kobieta rzeczywiście jest w niemożności wypełnienia tego obowiązku, pozostaje smoczek, który daje dostatecznie dobre rezultaty, jeżeli jest utrzymany w porządku i napełniany mlekiem sterylizowanem... Co zaś do mamki na wsi, po za obrębem domowego ogniska, uważam ten zwyczaj za zły, śmiertelny dla niemowląt a mamka wynajęta i na miejscu, obok matki karmiąca jej dziecko, jest sponiewieraniem uczuć rodzinnych, wstrętnem przekupstwem, źródłem nieskończoności zła a często podwójną zbrodnią, wyrokiem śmierci dla dziecka matki i dla dziecka mamki.
Powóz zatrzymał się przy ulicy Roquépine przed drzwiami kantoru stręczącego mamki.
— Założyłbym się — rzekł doktór wesoło — żeś nigdy nie był w takim kantorze, chociaż jesteś ojcem pięciorga dzieci!
— Prawda, nigdy nie byłem! — odpowiedział Mateusz.
— Więc chodź zemną, zobaczysz coś dla siebie nowego a nie należy pomijać żadnej ku temu okazyi...
Kantor przy ulicy Roquépine, był najgłówniejszy w tej części Paryża i najlepszej używającej opinii. Kierowała nim pani Broquette, blondynka lat około czterdziestu, o twarzy majestatycznej, chociaż trochę za czerwonej; ściskała się mocno gorsetem i nosiła jedwabne suknie koloru zeschłych liści. Lecz jeżeli ta dama reprezentowała godność domu, mając sobie wyznaczone zadanie przyjmowania klientów, duszą przedsiębiorstwa, agentem zawsze czynnym był jej mąż, pan Broquette, drobny człowiek lat piędziesięciu o nosie szpiczastym, ruchliwych oczach i zwinnych gestach. On załatwiał wszystkie formalności, on czuwał nad edukacyą mamek, przyjmował je przybywające ze wsi, czyścił, uczył uśmiechu, grzeczności, lokował w izbach i pilnował, by nie jadły zbyt wiele. Od rana do wieczora krzątał się, biegał, podpatrywał, gderał, terroryzując biedne, brudne dziewczyny, zżymając się na ich grubiaństwo, podejrzywając o kłamstwo a nawet o kradzież. Dom zajmowany przez kantor stręczeń był opuszczonym, zruderowanym dawnym pałacykiem. Pokoje na dole, jedyne przystępne dla klienteli były ponure i wilgotne a dwa wyższe piętra zamieniono na izby dla mamek, sypiających tam wraz ze swojemi niemowlętami. Bezustannie przyjeżdżały jedne, wyjeżdżały drugie, wciąż trwała galopada młodych chłopek ciągniących walizki, koszyki, trzymających nowonarodzone dzieci na ręku i zapełniających izby, korytarze, sale wspólne, co wszystko razem przedstawiało odrażający zajazd, pełen krzyków, wymyślań, pogróżek i smrodu. Państwo Broquette mieli córkę jedynaczkę, piętnastoletnią Herminię, bladą, chlorotyczną, wysoką i wątłą, która leniwie wałęsała się z miną znudzoną, patrząc bezmyślnym wzrokiem na stada zmieniających się wciąż chłopek, zjeżdżających do Paryża dla sprzedania swego uboższego lub bogatszego pokarmu.
Doktór Boutan, znający wszystkie szczegóły odnoszące się do eksploatacyi uprawianej przez małżonków Broquette, poszedł przodem a za nim szedł i Mateusz. Sień dość szeroka przecinająca szerokość domu, kończyła się oszklonemi drzwiami, wychodzącemi na rodzaj podwórza, mającego pośrodku okrągły trawnik gnijący z wilgoci, oraz drzewo, nędznie wegetujące bez dostatecznego światła. Na prawo od sieni było biuro pani Broquette, w którym na żądanie klienteli pokazywały się mamki, oczekujące z niemowlętami w pokoju obok, pokoju, gdzie stół i ławy z prostego drzewa stanowiły całe umeblowanie. W biurze pani Broquette stał garnitur mebli w stylu cesarstwa pokryty czerwonym aksamitem, gerydon mahoniowy, złocony wielki zegar i mnóstwo szydełkowych kwadratów na poręczach foteli i kanapy. Po lewej stronie sieni znajdował się wspólny jadalny pokój obok kuchni. Dwa długie jadalne stoły były obite ceratą i otoczone zniszczonemi krzesłami wyplatanemi słomą i zwykle stojącemi w największym nieładzie. Może środek tego refektarza był codziennie zamiatany, ale podłogę pokrywały warstwy zrośniętego z sobą brudu a w kątach pełno było śmieci. Od progu buchały ztąd zmieszane smrodliwe wyziewy kuchennych swędów, stęchłego kwaśniejącego mleka, niezmienionych pieluch, brudnych sukien i bielizny chłopek o ciele nigdy nie mytem.
Gdy doktór Boutan wszedł do biura, zastał tam panią Broquette zajętą prezentowaniem szeregu mamek jakiemuś staremu panu, który siedząc patrzał na każdą po kolei. Gdy pani Broquette poznała doktora, gestem wyraziła rozpacz, że nie może być natychmiast na jego usługi. Lecz ten uspokoił ją:
— Nic nie szkodzi... niechaj się pani nie śpieszy... mamy czas, poczekamy.
Mateusz, który pozostał w sieni, dostrzegł przez uchylone drzwi pannę Herminię siedzącą pod oknem w czerwonym aksamitnym fotelu i z rozmarzeniem wczytaną w jakąś powieść, podczas gdy jej matka, stojąc przy boku klienta, wychwalała pokazywany towar i z majestatyczną powagą robiła uwagi nad każdą z defilujących mamek. Lecz klient milczał, nie mogąc się zdobyć na żadną decyzyę.
— Chodźmy do ogrodu — rzekł z uśmiechem doktór do Mateusza.
Rzeczywiście w prospektach rozsyłanych przez kantor pani Broquette, to nędzne podwórko było ogłaszane jako obszerny ogród, zapewniający wyborne wiejskie powietrze mamkom oczekującym na znalezienie miejsca. Doktór otworzył oszklone drzwi a wyszedłszy po za nie, Mateusz ujrzał tęgą, młodą chłopkę, zapewne dopiero co przybyłą; siedziała na ławce pod drzewem i podcierała swoje dziecko kawałem oderwanego dziennika. Sama była brudna, jeszcze nie obmyta po odbytej podróży. Cały róg podwórza, był kuchennym śmietniskiem, zawalonym osmalonemi, pordzewiałemi, staremi garnkami i mnóstwem poszczerbionych, rozbitych gliniannych naczyń. Po drugiej stronie, w przeciwnym rogu, znajdowały się drzwi otwarte od izby będącej poczekalnią mamek; tutaj mieściła się cała kloaka zgniłych łachmanów, suszących się brudnych pieluch, porozwieszanych szmat wszelkiego pochodzenia. Były to jedyne kwiaty tego zakątka natury.
Nagle zjawił się pan Broquette, jakby z pod ziemi wyrosły, dążył w stronę doktora Boutan, klienta, dla którego należało mieć wyjątkowe względy.
— Czyż pani Broquette zajęta? — pytał troskliwie. — Nie mogę zezwolić, byście panowie tutaj czekali... Jeżeli łaska, proszę za mną, chcę, byście panowie wygodniej mogli spocząć.
Przebiegłe jego oczy z niepokojem spoczęły na młodej chłopce podcierającej dziecko; zakłopotany tym widokiem, nalegał na tych dwóch obcych świadków, by weszli wewnątrz domu, pragnąc, aby nie oglądali zakulisowego urządzenia kantoru. A zastał ich właśnie przed otwartemi drzwiami poczekalni mamek, patrzących na stado kobiet rozporządzających się jak u siebie, co bynajmniej nie było miłem dla oka. Porozpinane, rozczochrane, przeciągały się, ziewały, długie godziny spędzając w próżniaczem wyczekiwaniu na komendę pani Broquette. Dla wygodniejszego własnego wypoczynku, kładły swe niemowlęta na stole, zawsze zawalonym niemi jak pakietami; podłoga znikła pod mnóstwem zatłuszczonych papierów, resztek wszelakiego jadła i smrodliwych, szpetnych łachmanów. Mdło się robiło na widok tej obory, tej krowiarni tak źle utrzymanej.
— Panie doktorze, błagam, zechciej pan pójść ze mną — powtarzał pan Broquette.
Wobec bezskuteczności swych nalegań, pomyślał, że należy coś uczynić dla podtrzymania opinii o wzorowym porządku całego domu. Rzucił się więc ku młodej chłopce, krzycząc:
— Słuchaj, ty brudasie, dlaczego nie przyniosłaś ciepłej wody dla obmycia swojego dziecka? I po co się tutaj rozwalasz? Dlaczego nie poszłaś na górę, by się choć trochę ogarnąć po odbytej podróży?... Czy czekasz, żebym chlusnął na ciebie kubłem wody, by cię zmusić do mycia?...
Zmusił ją, by wstała i pędził strwożoną ku schodom a wepchnąwszy ją tam, wrócił ku dwóm panom, lamentując z dobrodusznym wyrazem twarzy:
— Ach, panie doktorze, jaka to męka z temi wiejskiemi brudasami, doprosić się nie mogę, by chociaż twarz i ręce sobie obmywały... Bo porządek uprawiamy z zamiłowaniem i całym wysiłkiem pragniemy z panią Broquette, by nasz zakład był czysty! Z dumą więc mogę powiedzieć, że nie moja w tem wina, jeżeli tu i owdzie można dostrzedz jaki pyłek chwilowo niestarty!
Lecz z wejściem młodej chłopki na górę, rozpoczęła się tam jakaś straszliwa wrzawa, kłócono się coraz głośniej, coraz namiętniej, zapewne kułakując się gromadnie. Odgłosy dolatywały od strony schodów wiodących do stancyi mamek a cała ta część domu była nieprzystępną dla publiczności, przed którą skrywano obrzydliwość smrodów, łachmanów i kłótni. Wrzaski stawały się coraz donioślejsze, wprost nie do wytrzymania.
— Panowie wybaczą, że ich na chwilę opuszczę — rzekł wreszcie pan Broquette. Zapewne moja żona zaraz panów zawezwie...
Pobiegł i znikł na schodach z zadziwiającą szybkością. Wrzask podniósł się na chwilę i nagle się uciszył. Dom się teraz pogrążył w grobowem milczeniu. Tylko od strony biura dobiegał głos pani Broquette, z powagą zachwalającej klientowi doskonałość towaru.
Doktór i Mateusz powrócili do sieni i zaczęli po niej chodzić tam i napowrót.
— Wiedz o tem, mój drogi — rzekł doktór do towarzysza — że zewnętrzna strona urządzęnia tego kantoru jest jeszcze niczem, bo najciekawsze spostrzeżenia przedstawiłyby nam dusze tych wszystkich istot... A pamiętaj, że ten kantor należy do lepszych, bo są jaskinie tego rodzaju, gdzie popełniane przekroczenia zmuszają policję do czasowego albo zupełnego ich zamknięcia, chociaż jest niby ciągły nad temi zakładami nadzór i policyjne przepisy obowiązują każdą mamkę, by jadąc do Paryża, była zaopatrzona w papiery, zaświadczone przez miejscowego wójta a stwierdzające jej moralność. Zbrojna w te dokumenta, nowoprzybyła przedstawia je w prefekturze i dopiero tam uzyskawszy zawizowanie, może się starać o miejsce mamki... Ale wszystkie te ostrożności są tylko ułudą i nie zapobiegają oszukaństwom co do lat mamki i wieku jej dziecka, oraz stanu jego zdrowia. Chore niemowlę bywa zastąpione innem, przedstawiającem się jaknajzdrowotniej a zdarzają się nawet mamki zaszłe w powtórną ciążę! Nie możesz sobie wyobrazić zbrodniczej chytrości i przebiegów tych kobiet, pragnących przez chciwość być mamkami w Paryżu. Lecz cała ta szpetota ich postępowania jest dla mnie zrozumiałą, bo obierając sobie zawód mamki, te kobiety tem samem stawiają się w mojem pojęciu na najniższym szczeblu wartości ludzkiej. Czyż może być rzemiosło, przemysł bardziej oburzający i poniżający?... Zdarza się, że uczciwego prowadzenia dziewczyny wiejskie, powziąwszy zamiar uprawiania tego rzemiosła, starają się o samca, jak wiedzie się krowę do byka, by stała się mleczną... W pojęciu kobiety chcącej być mamką, dziecko jest tylko nieuniknioną koniecznością, środkiem do zyskownego handlu. Otóż, gdy dziecko zjawi się na świat, matka o niego nie dba, bynajmniej się nie troszczy, czy ono wyżyje, bo osiągnęła już swój cel i jest dojną samicą. Jest to ostateczne, niepoczytalne, zbydlęcenie się ludzkiej jednostki. I patrz, jakie ztąd zbrodnicze wynikają następstwa: dziecko, któremu mamka sprzedaje swoje mleko, najczęściej umiera, otrzymując inny pokarm, aniżeli natura mu wyznaczyła a dziecko mamki także zwykle umiera, nie mogąc przetrzymać oderwania od piersi, zastąpionych byle jaką paćką, przygotowywaną bez żadnej staranności, tak więc padają dwie ofiary, skazane na śmierć przez własne matki. Czyż może być okrutniejsza zbrodnia, niż ta spełniona na bezbronnych, niewinnych istotach, zaledwie że urodzonych! a jednak śmierć ich nie wywołuje żadnego wrażenia i obojętnie na to patrzymy, zamiast podnieść jaknajgwałtowniejszy protest przeciwko temu mordowaniu, tępieniu zawiązku tych, którzy są przyszłością świata! Ach, otchłań tych okropności jest bezdenna i naród nasz przepadnie, jeżeli nie zdołamy się powstrzymać od składania tego potwornego haraczu nicości.
Wtem drzwi refektarza zostały uchylone i przechadzający się wzdłuż sieni dwaj mężczyźni, ujrzeli la Couteau siedzącą za stołem, po między dwiema młodemi chłopkami przyjemnej powierzchowności. Ponieważ pora śniadania dawno minęła, więc wszystkie trzy jadły chleb z wędliną bez talerzy i widelców. Zapewne dopiero co przyprowadziła je tutaj la Couteau i już ulokowawszy u pani Broquette zwiezione stado, zabierała te dwie, by czemprędzej głód zaspokoiwszy, popędzić na miasto, pewna, że z łatwością znajdzie dla nich miejsca. Ten pokój stołowy o stołach i podłodze przesiąkłych nąjtańszem winem, o ścianach wytłuszczonych i kątach nigdy nie wymiatanych, buchał na sień odrażającemi wyziewami kuchennej stęchlizny.
— A więc znasz la Couteau! — zawołał doktór — gdy mu Mateusz opowiedział swe spotkania z tą kobietą. W takim razie, mój drogi, zetknąłeś się z narzędziem najwstrętniejszych zbrodni... La Couteau jest potworem w swoim rodzaju... A powiedzieć, że skutkiem naszego pięknego ustroju społecznego, odgrywa ona rolę pożyteczną, nieodzowną i ja sam, chcąc spełnić moją misyę, zapewne będę zmuszony odwołać się do jej pośrednictwa, wybierając jedną z mamek, które z sobą przywiozła!
Załatwiwszy się z klientem, pani Broquette z wielką uprzejmością wprowadziła ich obydwóch do swojego biura. Stary jegomość, obejrzawszy wszystkie mamki, odszedł, nie powziąwszy żadnej decyzyi, lecz obiecując, że powróci.
— Są ludzie, którzy sami nie wiedzą, czego chcą — oświadczyła sentencyonalnie pani Broquette. Panie doktorze, proszę mi wybaczyć ale doprawdy nie moja wina, żeście panowie musieli tak długo czekać... Jaknajpokorniej przepraszam... Ale jeżeli panowie chcecie wybrać dobrą mamkę, to będziecie zadowoleni, bo właśnie mam doskonałe okazy. Przedstawię te, które dopiero co ze wsi przybyły...
Herminia zagłębiona w czytaniu powieści, nie raczyła nawet spojrzeć na klientów matki. Wpół leżąc w fotelu, czytała dalej, ukazując z po za książki, chudą, anemiczną twarz, o wyrazie znudzonym i zmęczonym. Mateusz usiadłszy nieco na boku, zadawalniał się być niemym świadkiem uważnie patrzącym, podczas, gdy doktór Boutan, jak kapitan odbywający rewię, stał i śledził za każdym szczegółem rozpoczętej defilady.
Pani Broquette, otwierając drzwi do poczekalni, wprowadzała powoli z gestami najszlachetniejszej powagi, sam wybór swoich mamek, wpuszczając je małemi grupami, po trzy naraz i z niemowlętami na ręku. Przeszło ich w ten sposób ze dwanaście, najróżniejszych, najodmienniejszych, były pomiędzy niemi przesadziste o grubych kościach i członkach, były wysokie jak wiechy, brunetki, o włosach twardych jak szczecina, blondynki o ciele bardzo białem, były powolne i ożywione, były brzydkie i dość ładne. Ale wszystkie miały ten sam głupi i zaniepokojony uśmiech, to samo onieśmielenie i zakłopotanie służącej, niewolnicy wystawionej na sprzedaż i pragnącej znaleźć nabywcę. Były pokorne, oddające się, niezręcznie szukające sposobów przypodobania się a na twarzach ich jawiła się natychmiastowa radość, gdy klient okazał chociażby najlżejszą ochotę rozpoczęcia targu; smutniały zaś i zjadliwie spoglądały na towarzyszkę, jeżeli ta przedstawiała się jako mogąca mieć chociażby pozorne szanse powodzenia. Wchodziły gęsiego, jedna za drugą i także samo wychodziły, ciężko stąpając po podłodze, zmęczone i oszołomione. Z tych dwunastu, doktór odstawił na bok trzy, pobieżnie badając wszystkie po kolei. Z tych trzech zatrzymał jedną, chcąc ją poddać ściślejszemu zbadaniu.
— Podziwiam bystrość spostrzegawczą pana doktora — ośmieliła się zauważyć pani Broquette ze schlebiającym uśmiechem. Nie często mi się zdarza mieć takie perły, jak te trzy wybrane przez pana doktora... A ta, na którą wybór pana doktora padł ostatecznie, dopiero co przybyła... inaczej jużby jej tutaj nie było. A mogę za nią ręczyć przed panem doktorem jak za samą siebie, bo już raz była przezemnie umieszczoną.
Była to kobieta mogąca mieć lat dwadzieścia sześć, średniego wzrostu, brunetka, dość tęga, o pospolitym, szorstkim wyglądzie, lecz ponieważ była już w służbie, więc umiała się zachować dość przyzwoicie.
— A więc to dziecko nie jest twojem pierworodnem?...
— Nie, proszę pana, to moje trzecie.
— Czy jesteś zamężną?..
— Nie, proszę pana.
Doktor był zadowolony, bo jakkolwiek było to zachętą do płochości obyczajów, lecz dziewczyny-matki są wogóle przekładane nad zamężne, są bowiem łagodniejsze, posłuszniejsze, mniej wymagające i nie mają po za sobą całego pocztu familii a zwłaszcza męża, który się staje bezustanną groźbą odwołania żony z Paryża do opuszczonej wiejskiej chałupy. Doktór zajął się więc przejrzeniem jej papierów a następnie przystąpił do ściślejszego zbadania jej organizmu. Obejrzał usta, dziąsła, zauważył, że miała zęby białe i zdrowe. Ręką przeciągał po szyi, chcąc się przekonać o stanie gruczołów a następnie wyszedł z nią do sąsiedniego pokoiku, dla skrupulatniejszego dopełnienia skrytszej rewizyi. Powróciwszy z nią, zbadał stan piersi, rozwój brodawek, ilość i jakość mleka. Zebrawszy kilka kropel na rękę, spróbował smak a zbliżywszy się do okna, obserwował przezroczystość.
— Dobrze... dobrze... powtarzał co pewien czas.
Wreszcie zajął się dzieckiem złożonem przez matkę na fotelu i leżącem grzecznie z otwartemi oczyma. Był to chłopiec co najwyżej trzy miesięczny, silny i prawidłowo rozwinięty. Obejrzawszy mu spód nóg i dłoni, doktór zatrzymał się nieco dłużej przy rewidowania wnętrza jamy ustnej, oraz ujścia kiszki odchodowej, lecz nie znalazł żadnego śladu skażenia dziedzicznym syfilisem, o co w słusznej był zawsze obawie.
Na chwilę odwrócił głowę pytając:
— Czy aby napewno to dziecko jest twoje?...
— Panie doktorze... a zkądbym ja mogła je wziąć, gdyby nie było moje!
— Moja kochana, nie udawaj, że nie wiesz... pożyczacie sobie dzieci przed wizytą doktora.
Skończył badanie, ale jeszcze się nie decydował, powstrzymany sam nie wiedział czem, bo przecież ta kobieta posiadała wszelkie żądane kwalifikacye.
— Czy wszyscy w twojej familii posiadają dobre zdrowie?.. czy nikt z twoich krewnych nie umarł na suchoty?..
— Nigdy nikt, panie doktorze.
— Niepotrzebnie ciebie się pytam, bo prawdy się nie dowiem... Na te bliższe objaśnienia należałoby posiadać chociażby jedną ćwiartkę papieru zapisanego ręką miejscowego lekarza. A czy jesteś zawsze trzeźwa?.. nigdy się nie upijasz?..
— Ach, panie dektorze!
Oburzyła się tak, że musiał ją załagodzić uprzejmemi słowami. Lecz twarz jej zapromieniała prawdziwą radością, gdy doktór, z gestem człowieka zmuszonego uczynić wybór i zdającego się na nieodzowne ryzyko, oznajmił:
— A więc dobrze... rzecz skończona... biorę ciebie a jeżeli twoje dziecko może zaraz być odesłane, to jeszcze dzisiaj wstąpisz do służby do państwa mieszkających pod adresem, który ci zostawię... Jak się nazywasz?
— Marya Lebleu.
Dla okazania względów uszanowania wiedzy doktora, pani Broquette zachowywała się milcząco, prostując się w jedwabnej sukni, przybierając pozy dobrze wychowanej damy, co stanowiło cenną rękojmię moralności, imponującej burżuazyjnej klienteli kantora. Zwróciła się teraz w stronę córki, mówiąc:
— Idź, proszę i zobacz, czy pani Couteau jeszcze nie wyszła.
Ale Herminia powiodła sennemi, wybladłemi oczyma bez zamiaru porzucenia aksamitnego fotelu, więc matka osądziła, że sama powinna spełnić wydany rozkaz. Powróciła z la Couteau, która już była prawie za bramą, wraz z dwiema ładnemi mamkami, czekającemi teraz na nią w sieni przed biurem.
Doktór załatwiał kwestyę pieniężną. Osiemdziesiąt franków miesięcznej pensyi wyznaczył mamce, czterdzieści pięć franków miał otrzymać kantor stręczeń, w co było wliczone mieszkanie i jedzenie kilkodniowego pobytu. Pozostawało jeszcze zapewnić powrót dziecka na wieś, zatem trzydzieści franków i napiwek dla kobiety, która się niem zajmie podczas podróży.
— Odjeżdżam dziś wieczorem — odezwała się la Couteau — zatem mogę zabrać malca. Więc ona się zgodziła do tych państwa przy alei d’Autin? Dobre miejsce, tam służy za pannę garderobiannę jedna z moich przyjaciółek... Marya Lebleu, ma szczęście. Za dwie godziny załatwię się na mieście i przyjdę tutaj, by uwolnić ją od piastowania syna...
Przez drzwi otwarte do sieni, doktór Boutau patrzał na dwie młode chłopki, które czekając na la Couteau, śmiały się, popychały, wesołe i figlarne jak kotki.
— A dlaczego nie pokazano mi tych dwóch?.. Miłe są z wyglądu. Czy to także mamki?
— Mamki? o nie! nie! — zawołała la Couteau z tajemniczym współuśmiechem. Są to młode osoby, które mi powierzone odwieźć do Paryża.
Wchodząc do biura, la Couteau ukośnem spojrzeniem ogarnęła Mateusza, zdziwiona, że go tutaj spotyka, lecz dla ostrożności udała, że go nie poznaje. On zaś siedział na krześle w milczeniu, asystując przy oglądaniu stada i dobijaniu targów, z przykrością patrząc na tę matkę sprzedającą swój pokarm a cały drgnął, gdy la Couteau zwróciła się w stronę zdrowego, silnego niemowlątka które cichutko leżało w fotelu. Zdawało mu się, że już widzi ją unoszącą tę nową zdobycz i spotykającą się z bandą towarzyszek na dworcu kolei żelaznej; każda trzymała tam w szponach nowonarodzone dziecko i szykowała się z nim do odlotu, ku dalekiej wiejskiej trupiarni. Te czarno ubrane kobiety robiły na nim wrażenie stada wron upędzających się za żerem na paryzkim bruku i kradnących rozpoczynające się życia, by je bezkarnie uśmiercić i tuczyć się zgnilizną.
Gdy wreszcie doktór Boutan i Mateusz wyszli z biura odprowadzeni ukłonami właścicielki kantoru, zastali w sieni la Couteau, coś tajemniczo naradzającą się z panem Broquette. Czekała tu na niego, by ukończył kłócić się z rzeźnikiem. Z zasady bowiem grubiańsko traktował wszystkich dostawców, żywiąc mamki najgorszemi ochłapami mięsa, nadgniłemi wiktuałami, które skupował za bezcen. Tąż samą taktykę uprawiał z praczkami, oddając im do spłukania sztuki nieodzownie potrzebnej bielizny, wszystko zaś czego się nie widziało, pozostawiając, by gniło na grzbietach. Obecnie żwawo coś dowodził la Couteau, rzucając wzrokiem znawcy w stronę dwóch ładnych dziewczyn, które dalej śmiały się i bawiły z sobą. Niezawodnie miał dla nich na myśli dobre miejsca, gdzie z łatwością zostaną umieszczone za jego pośrednictwem.
— Ludzie ci uprawiają wszystkie rzemiosła! — rzekł doktór, wsiadając do powozu, Gdy zajechali przed bramę pałacyku państwa Beauchêne, wzruszył ich widok Morange’a, którego teraz codziennie odprowadzała do biura córka. Tak on jak i Regina, byli oboje ubrani w grubą żałobę. Zaraz nazajutrz po pogrzebie Waleryi, Morange powrócił do swego codziennego zajęcia biurowego a był tak przybity, zgnębiony i małomówny, że pozornie można to było wziąć za rodzaj zapomnienia. Lecz jasnem się stało dla Mateusza, że Morange porzucił rojenia o zdobyciu zyskownego stanowiska w Banku kredytu narodowego. Nie mógł wszakże się zdobyć na odwagę wyprowadzenia się z mieszkania umeblowanego gustem żony i chociaż było ono teraz dla niego za obszerne i za drogie, pozostał, bo tutaj żyła niegdyś Walerya, więc i on tutaj żyć pragnął; wreszcie zdawało mu się, że tym sposobem sprawia przyjemność swojej córce. Całość, swego przywiązania posuniętego aż do słabości, złożył teraz w ubóstwianiu Reginy, której podobieństwo do matki stawało się codzień wyraźniejsze. Patrzał na nią całemi godzinami ze łzami w oczach. Żył obecnie tylko tą miłością, marząc o uzbieraniu dla córki jaknajznaczniejszego posagu i wydaniu jej za mąż; tylko przez nią mógł być szczęśliwy o ile w ogólności to mogło być dla niego możliwe. Stał się więc skąpy we wszystkiem co się jej nie dotyczyło, pragnął się starać o dodatkowe roboty, by zarobek ztąd otrzymany zwiększał zbierany posag. Bez niej byłby umarł z rozpaczy w samotności swego opuszczenia. Regina była dla mego widomym celem życia.
Na życzliwe słowa doktora Boutan — odpowiedziała z łagodnym uśmiechem pełnym wdzięku:
— Tak, odprowadzam codziennie papę do biura, by go zmusić do odbycia zemną przechadzki... Inaczej siedziałby zamknięty w swoim pokoju, pracując bezustannie...
Morange miał minę zakłopotaną. Nie chciał przed nikim odsłaniać swego teraźniejszego trybu życia a zwłaszcza, że najchętniej zamykał się w swoim pokoju, otaczając się kolekcyą fotograf; swojej żony.
— Dziś bardzo piękna pogoda, dobrześ pan zrobił, wychodząc na przechadzkę, rzekł Boutan do Morange’a.
Lecz ten podniósł smętną głowę do góry i z podziwianiem spojrzał ku słońcu, jakby je teraz dopiero spostrzegł.
— Prawda... pogoda... Przechadzka jest konieczną dla zdrowia Reginy...
I spojrzał na nią z rozczuleniem, zachwycając się pięknością jej różowej buzi, odbijającej od czarnego, żałobnego stroju. Był w bezustannej obawie, by się nie nudziła pozostawiona w domu samnasam ze służącą przez długie godziny, które spędzał w biurze. Samotność uważał za najstraszniejszą męczarnię, ponieważ sam wtedy rozpaczliwie cierpiał, opłakując śmierć żony i obwiniając się, że jest jej zabójcą.
— Papa nie chce wierzyć, że jestem jeszcze zbyt młoda, by się nudzić — odezwała się znów Regina z wesołym uśmiechem. A przecież od czasu, jak mama nas opuściła, muszę ją trochę w domu zastąpić, wreszcie pani baronowa często po mnie przyjeżdża.
Wydała okrzyk radości, ujrzawszy powóz zatrzymujący się przed chodnikiem, na którym stali, rozmawiając. Przez uchyloną szybę karety wyjrzała dobrze jej znana kobieca głowa.
— Papo, patrz! pani baronowa! Zapewne była u nas i Klara musiała jej powiedzieć, że wyszłam, by ciebie tutaj odprowadzić...
Regina rzeczywiście odgadła. Morange doprowadził córkę do powozu, z którego Serafina nawet nie wysiadła. A gdy ujrzał Reginę radośnie wskakującą do karety, zaczął baronowej dziękować z tkliwą wdzięcznością, rad, że ukochane dziecko trochę się rozerwie. Stał spoglądając za odjeżdżającym powozem a gdy ten znikł, Morange nagle przygarbiony, postarzały, poszedł do biura, zapominając pożegnać się z tymi, z którymi przed chwilą rozmawiał.
— Biedny człowiek! — szepnął Mateusz — nie mile rażony przyjaźnią Serafiny z Reginą.
W tejże chwili przez jedno z okien pałacyku, Beauchêne zawezwał Mateusza, by wszedł na górę wraz z doktorem. Znaleźli Konstaocyę z Maurycym w saloniku obok stołowego pokoju, zkąd nadszedł Beauchêne kończąć filiżankę czarnej kawy i paląc cygaro. Boutan zajął się zbadaniem zdrowia Maurycego i znalazł, że jest silniejszy w nogach, ale z żołądkiem było zawsze źle i najmniejsze wykroczenie po za przepisaną dyetę, stawało się przyczyną zaburzeń, mogących mieć groźne skutki. Konstancya będąca w ciągłych obawach o syna, zarzucała doktora pytaniami, słuchając z nabożeństwem jego odpowiedzi, Beauchêne zaś, odprowadziwszy Mateusza na stronę, rzekł:
— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że tam już się wszystko odbyło?
Śmiał się, wydymał czerwone policzki, cmokał z zadowoleniem cygaro, puszczając kłęby dymu. A nie otrzymując odpowiedzi, dodał:
— Przecież wiesz o czem mówię a wyobraź sobie, że nie dalej jak wczoraj, spotkałem tę ładną blondynkę...
Mateusz spokojnie odparł, że czekał zapytania z jego strony, by mu zdać sprawę ze swojej misyi, sam bowiem nie miał ochoty poruszać tak drażliwej kwestyi. Ponieważ pieniądze złożone w jego ręce, starczyły na opłacenie wszystkich kosztów, zatem pozostawało mu tylko złożenie pokwitowanych rachunków, których całą paczkę ma w pogotowiu na każde zawołanie. Zaczął wymieniać szczegóły, lecz Beauchêne przerwał mu, jakby z nadmiaru uradowania:
— Czy wiesz, co się stało?... Otóż odważyła się przyjść prosić o robotę! naturalnie, że nie do mnie się z tem zwróciła, ale do nadzorcy wydziału, gdzie pracują kobiety. Na szczęście przewidziałem to i wydałem surowe rozporządzenie, więc dozorca jej wręcz odmówił, twierdząc, że nie może przyjąć jej usług ze względu, że mogłaby znów zakłócić istniejący porządek. Bo przyznaj, mój drogi, że niezawodnie zaczęłaby się znów bić ze swoją siostrą! A wreszcie takt nakazuje, by ta dziewczyna nie pokazywała się więcej w moim zakładzie!
Poszedł po kieliszek z koniakiem, który zostawił na kominku a wypiwszy powrócił, mówiąc ze śmiechem:
— Ona za ładna, by pracować jak robotnica!
Mateusz przemilczał tą szkaradną ocenę. Wiedział wszakże, iż Norina opuściwszy klinikę pani Bourdieu i nie chcąc się narażać na burzliwe sceny w rodzicielskim domu, zamieszkała na kilka dni u przyjaciółki żyjącej z kochankiem. Nie otrzymawszy roboty w fabryce Beauchêae’s, popróbowała przedstawić się w paru innych miejscach, w rzeczywistości jednak nie zbyt gorliwie starała się o zajęcie. Przez czteromiesięczny pobyt u pani Bourdieu, nabrała zwyczaju wylegiwania się w łóżku do południa i zakosztowawszy w lenistwie, miała teraz wstręt do uciążliwego życia fabrycznej robotnicy. Cieszyła się, że ma ręce białe i delikatne i pragnęła ich nie zniszczyć, marząc o życiu bez pracy, o przyjemnościach łatwego zarobku i zbytku, o czem wreszcie roiła od dzieciństwa, włócząc się przed sklepowemi wystawami na ulicach Paryża.
— A więc, jak ci rzekłem — ciągnął dalej Beauchêne — spotkałem ją wczoraj. I zgadnij jak?... była wystrojona, uszczęśliwiona i szła pod rękę z jakimś młodym mężczyzną, który pożerał ją oczami! Zatem jest tak, jak się spodziewałem i jak sobie życzyłem! W każdym razie wyznam ci, że stwierdzenie tego faktu mocno mi ulżyło i cieszę się z takiego obrotu sprawy!
Odetchnął głęboko, jakby mu kto zdjął z piersi przygniatający ciężar. Od czasu zerwania stosunku z Noriną, rozpoczął ulotną miłostkę z pewną młodą mężatką, lecz szybko się wycofał, przerażony możliwością jakich nowych nieprzyjemności; ograniczał się teraz na schadzkach z ulicznemi dziewczętami, zmieniając podług fantazji, spokojny, że z ich strony nie grożą mu żadne niemiłe następstwa; przyznawał się nawet, że przekłada mieć do czynienia z tego rodzaju kobietami, bo te nie stawiają żadnego oporu łakomstwu jego wymagań. Czuł się teraz zupełnie szczęśliwy i rzeczywiście miał wygląd człowieka niewypowiedzianie z siebie zadowolonego.
— Byłem przekonany, że ta ładna dziewczyna wejdzie na tę drogę, twierdził z miną tryumfującą. Czy nie przypominasz sobie, że ci to wciąż powtarzałem?.. Ona jest jakby do tego stworzona a do niczego więcej! To każdemu rzuca się w oczy, kto chociażby raz na nią spojrzy. Opowiadała mi, jak marzyła o złożeniu swojej niewinności jakiemu księciu, któryby jej hojnie zapłacił... ale uległa posługaczowi od szynkarza! chciała się odbić i usidlić bogatego burżuaza, ale ponieważ mało jest głupich pomiędzy nimi, więc przeliczyła się i oto, jak widzisz, czemprędzej postarała się o nowego kochanka, jest więc nadzieja, że będzie miała ich więcej, całą seryę, bez liku i bez wyboru! Życzę jej wesołej zabawy, ale co do mnie, to już się za nią nawet nie obejrzę!
Przestał mówić i poszedł kilka kroków ku żonie i doktorowi, lecz nagle jakby sobie coś przypomniawszy, zawrócił i spytał Mateusza głosem zniżonym:
— Zacząłeś coś mówić o dziecku, ale ci przerwałem, więc cóż?
A gdy Mateusz mu powiedział, że osobiście był przy odwiezieniu dziecka do domu podrzutków, Beauchêne z oznakami wielkiej życzliwości ujął mu dłoń w obie ręce.
— Dziękuję ci, serdecznie dziękuję... Jestem teraz zupełnie spokojny.
Podśpiewując z zadowolenia, stanął przed Konstancyą, która w dalszym ciągu radziła się doktora, trzymając Maurycego na kolanach. Wpatrzona była w dziecko z zaniepokojoną miłością matki a zarazem statecznie myślącej burżuazki, wielbiącej swego jedynaka, poczuwającej się do obowiązku czuwania nad jego zdrowiem, by wyrósł podług jej życzenia na dziedzica bogatej fortuny i spadkobiercę wielkiego przemysłowego zakładu. Zaczęła się bronić:
— Doktorze! zatem to moja ma być wina?... Czyż naprawdę dzieci wykarmione mlekiem matki są silniejsze i zdrowsze? a nawet oporniejsze przeciwko chorobom?...
— Bezwątpienia, jestem najmocniej o tem przekonany.
Beauchêne gryząc cygaro, ruszył ramionami a wreszcie parsknął śmiechem:
— Doktorze, nie trwóż nas w obec oczywistości!... Czyż nie widzisz, że nasz syn do stu lat dożyje! Mamka, która go wykarmiła, była tęga jak na pokaz!... Ale masz swoje manje kochany doktorze, więc powiedz nam, czy nie pomyślisz o zatwierdzeniu przez Izbę dekretu, przymuszającego matki do obowiązkowego karmienia niemowląt?...
Boutan śmiejąc się, odpowiedział:
— Dlaczego nie?...
Beauchêne wpadł w humor jeszcze lepszy, bo mu się teraz nastręczyła okazya do ulubionych kpin i żartów. Zanosząc się od śmiechu, przedstawiał następstwa zastosowania takiego prawa, Jakiżby był przewrót obyczajów, jakie powstrzymanie światowego życia! salony zamknięte z powodu ogólnego karmienia niemowląt! kobiety traciłyby kształtność piersi zaraz przy pierwszem dziecku a mężowie byliby zmuszeni założyć syndykat dla utrzymywania wspólnym kosztem seraju, gdzie znajdowaliby kobiety na zmianę, w zastępstwie żon żyjących w czystości dla prawidłowego spełniania funkcyi mamek!...
— Doktorze! pragniesz chyba rewolucyi?...
— Tak — odrzekł łagodnie Boutan — pragnę rewolucyi, która niezawodnie nastąpi!




IV.

Mateusz dopełniał studya nad swoim wielkim projektem zamienienia nieużytkami leżących dóbr Chantebled na łany urodzajne, grunt żyzny, płodnością zboża słynący. Zdecydował się i obmyślone dzieło zamierzył w czyn wprowadzić, pełen ufności w powodzenie, chociaż zdawał sobie sprawę, iż rzutkość tego przedsięwzięcia mogła była być nazwaną brakiem przezorności.
Któregoś poranka oznajmił Beauchêan’owi, że porzuci jego zakład wraz z końcem miesiąca. W wigilię tego dnia miał długą rozmowę z Séguin’em i — upewnił się, że ten ustąpi mu na bardzo dostępnych warunkach dzierżawę pawilonu z dwudziestoma hektarami najbliżej położonego gruntu. Séguin zaplątał się w interesach, bo jak mówiono, przegrał znaczne sumy i wiele wydawał na utrzymanie kochanek, prowadząc teraz otwarcie życie hulaszcze a z żoną pozostając w jaknajgorszych stosunkach. Z powodu dokuczliwych pieniężnych kłopotów, coraz głośniej narzekał na nieprodukcyjność dóbr Chantebled, które leżąc odłogiem, małe dawały dochody z wydzierżawiaego prawa polowania. Séguin pragnął sprzedać te obszary, lecz komu?.. Któż zechce kupić setki hektarów zarośli, bagnisk i kamienistych nieużytków?.. Był więc zachwycony projektem Mateusza, mając nadzieję, że jeżeli próba się powiedzie, to łatwiej mu będzie pozbyć się reszty posiadłości. Widywali się teraz często i wreszcie Séguin zgodził się sprzedać Mateuszowi część zażądaną, gotów czekać na wypłatę ratami, z których pierwsza została oznaczona za lat dwa. Przed ostatecznem spisaniem aktu sprzedaży, mieli jeszcze się umówić co do kilku szczegółów i dlatego Mateusz szedł pewnego poniedziałku około godziny dziesiątej zrana, do pałacu przy alei d’Autin.
Właśnie tego samego poranku, około godziny ósmej, Celestyna, panna służąca, przyjmowała w garderobie wizytę pani Menoux, niciarki z sąsiedztwa, której ciąża i połóg niegdyś tak żywo zajmowały panią Séguin, będącą wtedy przy nadziei. Pani Menoux tylko rano mogła wybiedz na chwilę ze swojego małego sklepiku, powierzając nad nim straż córeczce stróżki z tego samego domu. Lecz pierwej musiała się doczekać wyjścia swojego męża, dawnego żołnierza a teraz dozorcę w muzeum, w którego urodzie była rozkochana; opuszczała sklepik na krótko i tylko z konieczności, bo pragnęła w nim sprzedawać jaknajwięcej; zarobek jej, złączony z pensyą męża, zapewniał im dostatnie utrzymanie. Zaczęła częściej się widywać z Celestyną od chwili gdy la Couteau wzięła jej syna, Piotra, na wychowane do Rougemont, za co pani Menoux płaciła trzydzieści franków na miesiąc, mając sobie obiecane, że dziecko będzie za tę cenę w jaknajkorzystniejszych warunkach. La Couteau przez uprzejmość, sama przychodziła każdego miesiąca po owe trzydzieści franków; tym sposobem unikało się wysyłania pieniędzy przez pocztę a matka miała świeże nowiny o swoim Piotrusiu. Jeżeli la Couteau nie stawiła się ca dzień oznaczony, pani Menoux, zaniepokojona, przybiegała do Celestyny, rada, że chociaż pomówić może z osobą pochodzącą z Rougemont, gdzie Piotruś się znajdował.
— Proszę mi wybaczyć panno Celestyno, że przychodzę tak rano — rzekła wchodząc. — Ale powiedziałaś mi, że twoja pani dopiero około godziny dziewiątej na ciebie dzwoni... A jestem niespokojna, pani Couteau znów się spóźniła z przyjazdem do Paryża... Więc przyszłam się dowiedzieć, czy czasami kto do ciebie nie pisał z tamtąd...
Pani Menoux drobna, chuda blondynka o ładnej, smutnej twarzy, była córką ubogiego urzędnika.
Wysoki wzrost i uroda męża budziły w niej najwyższe uwielbienie i pracowała zawzięcie, by go otoczyć dobrobytem, zadowolona, że może mu podać po każdem jedzeniu czarną kawę z koniakiem, co w ich położeniu stanowiło rodzaj prawdziwego zbytku. Narzekała teraz przed Celestyną:
— Ach jak mi ciężko, że musiałam mojego Piotrusia wysłać na wieś tak daleko! Mam męża a całemi dniami go nie widuję, mam dziecko, ale go wcale nie widzę! Cóż zrobić... biedni ludzie muszą się do swego losu przystosowywać! Bo jakżeżbym mogła wychować Piotrusia w moim ciasnym sklepiku i będąc zajętą od rana do wieczora.. Ale uspokoić się nie mogę, tak mnie to martwi, że nie mogę go sama karmić... a gdy mój mąż wraca do domu to tylko o naszym chłopcu z sobą mówimy, tak go oboje kochamy... Panno Celestyno, więc napewno w Rougemont jest zdrowe powietrze? i dzieci nigdy tam nie chorują?
Dalszą rozmowę przerwało nadejście kobiety, na której widok pani Menoux, aż krzyknęła z radości.
— Ach pani Couteau!.. jak dobrze zrobiłam, że przyszłam! Wśród okrzyków radości i powitań, la Couteau opowiadała, że przybyła do Paryża nocnym pociągiem z całą czeredą mamek, więc najpierw musiała je odprowadzić do kantoru stręczeń przy ulicy Roquépine i teraz dopiero puści się na miasto za swojemi interesami.
— Chciałam wstąpić do Celestyny a ztąd byłabym prosto poszła do pani... Ale kiedy się tutaj spotykamy, to możemy na poczekaniu załatwić swe rachunki...
Pani Menoux z zaniepokojeniem spytała:
— A mój Piotruś?.. czy zdrów?.. pani mi nic o nim nie mówi...
— Chowa się niezgorzej... ale to wątłe dziecko... nie można o nim powiedzieć, by był tłusty... Ale taki ładny, milutki chociaż blade niebożątko... Lecz prawdę powiedziawszy, chociaż są tłustsze i tęższe od niego dzieci, są także i chudsze i słabsze...
Mówiła powoli, szukając słów, by matkę zaniepokoić a jednak nie zanadto wystraszyć. Była to zwykła jej taktyka: zatrwożyć serce, by korzystając z macierzyńskiego roztkliwienia, wyłudzić jaknajwięcej pieniędzy. Spostrzegła, że tym razem może opowiedzieć o jakiej zmyślonej chorobie dziecka.
— Muszę pani coś powiedzieć... bo nie lubię nic skrywać a kłamać nie potrafię... wreszcie, obowiązkiem moim jest wszystko mówić rodzicom... Otóż ten skarbiczek ukochany był chory... i jeszcze teraz troszkę niedomaga...
Pani Menoux zbladła i złożywszy drobne, wątłe ręce, jęknęła:
— Ach, mój Boże!... on może umrze!
— Ależ nie... nie, przecież mówię, że już zdrowszy... Biedactwo wygrzebało się z choroby, dzięki tej poczciwej la Loiseau, która przepada za nim, tak go kocha, tak o niego dba i pieści jak swoje rodzone... Prawda, że Piotrusia każdyby pokochał, taki jest milutki. Wszyscy w domu u la Loiseau dogadzają mu na wyścigi... a gdy chory, to pieniędzy nie żałują... Dwa razy wzywali doktora, który przepisał różna lekarstwa... a w aptece za każdą rzecz drogo się płaci...
Na ostatnie słowa położyła znaczący nacisk. Ale nie dając dojść do przytomności wylękłej matce i korzystając z jej przerażenia, dodała:
— Jeżeli pani chce, zaraz to wszystko obliczemy...
Pani Menoux wyszła z domu, mając zamiar iść prosto ztąd zapłacić rachunek jednemu ze swoich dostawców, ucieszyła się więc, że ma pieniądze przy sobie. Poszukano kawałek papieru dla zrobienia dodawania. Zatem: pensya miesięczna trzydzieści franków; dwie wizyty doktora sześć franków, z lekarstwami będzie przęsło dziesięć franków.
— Chciałam jeszcze pani powiedzieć, że chore dzieciątko zużywa straszną ilość bielizny... bo la Loiseau odznacza się czystością i coraz to go spowija w świeże pieluszki... więc według mojego sumienia, powinna pani dodać trzy franki na mydło... Sprawiedliwość tak nakazuje... zwłaszcza, że la Loiseau, kochając dziecko, z własnej kieszeni dokłada, byle mu niczego nie brakowało... na pani miejscu... to dla uczciwego załatania tych wydatków, dałabym jeszcze pięć franków... żadna dobra matka nie odmówiłaby tego... Niechaj więc wszystko razem będzie czterdzieści pięć franków, wszak pani widzi, że jeżeli komu, to nie pani w tem krzywda...
Pomimo, że była wzruszona, pani Menoux miała wrażenie, że ją okradają, wyzyskując ją z powodu choroby dziecka. Spojrzała więc z niedowierzaniem na la Couteau, oburzona, że będzie musiała jej dać tyle pieniędzy, tych pieniędzy tak ciężko zapracowywanych. Ileż trzeba sprzedać igieł i nici, by uzbierać taką sumę! Toczyła się w niej walka, która byłaby wzruszyła najtwardsze serca i wahając się pomiędzy oszczędnością a tkliwością macierzyńską, zawołała wzdychając:
— Więc mam zapłacić o pół raza więcej niż trzeba!
La Couteau dotąd uprzejma, rzekła opryskliwie:
— Przecież to nie moja wina, że dziecko jest chorowite! A przecież litość nie pozwala dać mu zamrzeć bez szukania pomocy doktora... Chyba pani tego od nas nie wymaga?... A więc koszta są i nie mogę dozwolić, by la Loiseau wszystko płaciła ze swojej kieszeni... Ale może pani do mnie nie ma zaufania? proszę otwarcie powiedzieć? w takim razie pieniądze można przesłać przez pocztę i listownie porozumiewać się z la Loiseau, bardzo mi to będzie na rękę, bo tylko niepotrzebnie mam ztąd kłopot i wielką stratę czasu, doprawdy powinnabym się już raz pozbyć swego głupiego dobrego serca!
Pani Menoux ustąpiła, zwyciężona przebiegłością kobiety, mającej możność częstego widzenia jej ukochanego Piotrusia. Lecz zaszła nowa trudność. Miała przy sobie tylko złoto, dwie sztuki dwudziestofrankowe i jedną dziesięciufrankówkę. Trzy złote monety błyszczały leżąc na stole. La Couteau miała w nie wzrok utkwiony, bystro patrząc swemi żółtemi oczami.
— Nie mam pięciu franków dla wydania reszty, nie mam wcale drobnych... Celestyno, czy nie możesz rozmienić?...
Zadała to pytanie tonem, na którym poznała się przyjaciółka.
— Nie mam ani grosza przy sobie.
Zapanowało ciężkie milczenie. Wreszcie pani Menoux, rozumiejąc czego od niej żądano, rzekła z rozdartem sercem:
— Weź pani te pięć franków dla siebie, ponieważ twierdzisz, że masz tyle kłopotu z moje go powodu... Ach, mój Boże! byle te pieniądze przyniosły mi szczęście i mój Piotruś wyrósł na tak pięknego mężczyznę, jak jego ojciec!
— O, za to pani ręczę! zawołała rozpromieniona La Couteau. Przecież każde dziecko miewa różne przypadłości a nawet lepiej, gdy trochę niedomaga w maleńkości... Znam się na tem, bo przecież tyle dzieciątek widzę u nas w Rougemont a niechaj pani zapamięta, co teraz powiem: przysiądz jestem gotowa, że Piotruś będzie zadziwiającej piękności. Pod względem urody, żadne dziecko nie może się z nim równać.
La Couteau tyle nagadała pochlebstw, tyle złożyła obietnic, że pani Menoux odeszła uśmiechnięta, uszczęśliwiona, już nie żałowała pieniędzy, bo serce się jej radowało, że Piotruś jest wyjątkowo pięknem dzieckiem i marzyła teraz o dniu, gdy go ujrzy powracającego ze wsi z tłustemi, rumianemi policzkami.
Gdy się drzwi zamknęły za niciarką, Celestyna zaczęła się śmiać i przytakując przyjaciółce, zawołała:
— A toż jej naopowiadałaś bajek! Idę o zakład, że malec ani myślał chorować!
La Couteau udała obrażoną:
— Powiedz zaraz, że nakłamałam... Zapewniam cię, że dziecko niedomaga.
Ale Celestyna jeszcze gwałtowniej się śmiała:
— Ach, jaka ty jesteś zabawna!... Nie udawaj przedemną, bo to się na nic nie zda! Znamy się nie od dzisiaj i wiem, co znaczy twoje kręcenie końcem nosa!
— Dzieciak jest jak chrząszcz i ledwo duch się w nim kołacze, nastawała la Couteau już znacznie miększym tonem.
— O, temu to wierzę! Ale chciałabym widzieć recepty doktora, rachunki z apteki... Ale mało mnie to obchodzi a nawet wcale... Z panią Menoux jestem jak z każdą inną, pogada się przy sposobności i na tem koniec. Ona ma swoje sprawy, ja mam swoje... i ty masz swoje i rozumiem, że tylko te leżą ci na sercu; tem lepiej dla ciebie, jeżeli umiesz zręcznie niemi kierować i łapać zysk, gdzie się daje.
La Couteau zmieniła temat rozmowy, dopytując się, czy czasami nie ma czego dobrego do wypicia, bo odbywszy podróż nocą, czuje potrzebę pokrzepienia żołądka. Celestyna, śmiejąc się, wyciągnęła z za szafy rozpoczętą butelkę malagi i blaszane pudełko z biszkopcikami. Zawsze miała różne łakocie, które kradła z pańskiego stołu a gdy la Couteau zrobiła jej uwagę, że to niebezpiecznie, bo może być kiedy złapana przez panią, ruszyła ramionami z obelżywą pogardą. Jej pani dość ma do roboty z ciągiem smarowaniem się maściami i najdziwaczniejszem myciem, by podtrzymać swoją urodę. Niema obawy, by dbała o ład w domu, bo tylko sobą jest wiecznie zajęta.
— Ale za to dzieciaki są naprzykrzone, ten ich Gaston i Łucya wiszą mi wciąż nad karkiem, bo rodzice nigdy się niemi nie zajmują, precz odpędzają je od siebie, więc chłopak i dziewczyna, najchętniej przesiadują z nami i wszędzie ich tutaj pełno... A nie śmiem teraz zamknąć drzwi na zasuwkę, bo gotowi się dobijać i narobić hałasu.
Upewniwszy się, że nikogo niema na korytarzu, przyjaciółki zasiadły przy stoliku, hojnie częstując się winem i coraz poufniej zwierzając wzajemnie. Wkrótce przestały liczyć się ze słowami, wypowiadając się ze spokojną, bezwiedną bezczelnością. Celestyna, popijając malagę, dopytywała się o nowiny z Rougemont a la Couteau, gryząc biszkopty i łykając wino, opowiadała prawdę z całą brutalnością. Dziecko Celestyny, które wbrew przewidywaniom, opartym na zręczności la Rouche, urodziło się żywe, la Couteau umieściła u małżonków les Vimeux i w kilkanaście dni u nich zmarło. Małżonkowie les Vimeux będący jej dalekiemi krewnemi, przesyłali jej pozdrowienia a zarazem wiadomość o ślubie swej córki. U małżonków Gavette, stary ojciec pilnujący niemowląt, przewrócił się na ogień w kominie, lecz na czas go wyciągnięto, bo żyje a tylko dziecko, które trzymał na ręku, opiekło się, jak kurczak na patelni. Ale poczciwa la Cauchois może będzie miała jakie nieprzyjemności, bo naraz zmarło u niej aż czworo małych paryżan, z powodu niezamknięcia okna na noc; dwoje z tych niemowląt pochodziło z domu podrzutków a dwoje z kliniki pani Bourdieu. Od roku wszystkie dzieci wymierają u la Cauchois, co które przyjedzie, to i zaraz trzeba nieść na cmentarz; więc wójt zwrócił uwagę, że za wiele niemowląt u niej umiera i upominał aby się tego nadal strzegła, bo z jej powodu gmina będzie miała złą opinię. Dobrze zrobił, że ją ostrzegł, bo zanadto sobie pozwalała; wszak nawet la Couillard zawsze się tak urządza, by chociaż jedno niemowlę było u niej zdrowe a niektóre zupełnie odchowa, aby mieć się czem zasłonić, gdy jej grożą żandarmami.
— Ach, ta la Couillard! wyobraź sobie, moja droga, że kiedyś przyniosłam jej chłopczyka ślicznego jak Jezusik, był to syn bogatej panny, którą ojciec uważał nie tylko za córkę, ale i za żonę... Dała mi czterysta franków, by synaczka odchować aż do pierwszej komunii. Żył wszystkiego tylko pięć dni... Otóż znajduję, że to za krótko, la Couillard zbyt prędko się z tem załatwia... Nagadałam jej za to co się zmieści i zapowiedziałam, że nie chcę, aby mnie gubiła na honorze... Mnie bo zgubi moje dobre serce... Nie umiem odmówić przysługi, gdy mnie o to proszą a przecież Bóg widzi, że kocham dzieci!... Przecież całe życie tylko z niemowlętami mam do czynienia i z własnej ochoty taki zawód sobie obrałam... Ale jeżeli ty znów będziesz miała dziecko...
— A niechaj mnie Bóg od tego broni — zawołała z przejęciem Celestyna. Dwa razy dałam się złapać, ale teraz już jestem doświadczona i umiem się ustrzedz zła.
— Tak, ale wyobraźmy sobie, że znów masz dziecko, więc zarazbym ci powiedziała: „moja droga, nie powierzajmy go la Couillard, bo nie trzeba Boga wyprowadzać z cierpliwości.“ Przecież ja i ty jesteśmy uczciwemi kobietami, więc chcemy mieć zawsze czyste sumienie a chociaż często noszę niemowlęta do la Couillard, nie u mnie one umierają i nie ja karmię te niebożątka, więc umywam sobie ręce i nie chcę wiedzieć, w jaki sposób ona je chowa... To nie moja, lecz jej sprawa... Tak, tak, byle sumienie nic człowiekowi nie wyrzucało, to życie płynie spokojnie i żadne zmory nocą nie dręczą.
— Oczywista prawda! — potwierdziła Celestyna z głębokiem przekonaniem.
Zadowolone z siebie, popijały malagę, nie pomnąc, jak zbrodnicze widma unosiły się nad Rougemont, tą okropną wioską, będącą cmentarzyskiem mordowanych niemowląt, wywożonych z Paryża. Wtem na korytarzu rozległo się bieganie dzieci, więc Celestyna rzuciła się ku drzwiom, by odpędzić Gastona i Łucyę.
— Idźcie sobie! nie chcę, byście mnie nachodzili, wiecie, że wasza mama tego nie lubi.
Zamknęła drzwi z łoskotem, wybuchając gniewem przed przyjaciółką.
— Widzisz, co za utrapienie z temi dzieciakami! ani na chwilę nie jestem pewna, że się tutaj nie wproszą... Niech siedzą z mamką a nie zemną!
— A czy wiesz — mówiła dalej la Couteau, że dziecko tutejszej mamki także umarło? Zapewne do niej napisali o tem a trzeba przyznać, że ta Marya Lebleu zawsze ma ładne dzieci, ale umierają jak inne, wiadoma przecież rzecz, że dziecko mamki nigdy się nie uchowa...
— Tak, powiedziała mi, że do niej o tem pisano, ale błagała, bym nic o tem nie rzekła przed panią, bo taka wiadomość zawsze szkodzi mamce w oczach państwa... Marya Lebleu wcale się nie zmartwiła śmiercią swego dzieciaka, przecież jej to nie odebrało mleka a ona tylko tego chciała. Tylko, że jej sprawy tutaj się psują, bo jeżeli jej dziecko umarło, to i tutejsze bokami robi...
— Czyż tak? — spytała la Couteau z żywem zajęciem.
— A no tak... Nie z powodu braku pokarmu, bo ma go więcej niż potrzeba i w przednim gatunku, jak doktór o tem mówi. Ale Marya Lebleu ma zły charakter i jeszcze nie widziałam takiej złośnicy; ciągle zaperzona, harda, grubiańska, drzwiami trzaska aż się dom trzęsie i grozi, że wszystko i wszystkich porozbija... A to dlatego, że pije, ciągle jest pijana jak bydlę, doprawdy, aż wstyd patrzeć, że kobieta może być taka nałogowa...
Niezwykła wesołość zaczęła się zapalać w bladych oczach la Couteau i kręciła znacząco głową, że coś o tem wiedziała i spodziewała się skandalu. W tym kącie Normandyi, gdzie leży Rougemont, nieledwie wszystkie kobiety są nałogowemi pijaczkami; nawet małe dziewczęta piją wódkę i biorą flaszkę gorzałki idąc do szkoły. Marya Lebleu wywoływała zgorszenie nawet w tem kółku, należąc do tych, które rzadko kiedy mogą się utrzymać na nogach a podczas ostatniej ciąży, nikt jej nie widział trzeźwą.
— Znam ją dobrze i wiem, że jest niemożliwa na mamkę, ale doktór, który ją wybrał w kantorze stręczeń, nie pytał się, jaką mam o niej opinię... A wreszcie, pocóżbym miała wtrącać się w jej sprawy?... Przywiozłam ją do Paryża, odwiozłam jej dziecko a reszta nic mnie nie obchodzi, niechaj państwo, którzy ją zgodzili, radzą sobie z nią, jeżeli mogą...
Obie się roześmiały a Celestyna zaczęła opowiadać:
— Nie masz pojęcia, jakie piekielne życie ona tutaj urządza! Bije się ze służbą, temi dniami rzuciła karafką w stangreta, w pokoju pani rozbiła kosztowny, wielki wazon; wszyscy przed nią drżą, bo każdemu się odgraża. A żebyś wiedziała, na jakie sposoby się bierze, by mieć czem się upić! bo spostrzeżono się, że pije, więc zaczęto przed nią chować i zamykać butelki z trunkami. Więc wiesz co wymyśliła?... W przeszłym tygodniu wypiła flaszkę kropli miętowych, więc się rozchorowała i trzeba było całą noc około niej skakać... Innym razem złapano ją, jak łykała wodę kolońską, stojącą na umywalni pani... A teraz spija spirytus, który jej dają do nagrzewania kuchenki. Coraz to nowy ma pomysł, byle sobie dogodzić, umieramy ze śmiechu opowiadając sobie jej figle... Nie mogę narzekać, bym się tutaj nudziła, bo coraz to inna jest zabawa!
Śmiejąc się do łez, zwierzała przyjaciółce różne sprawy domowe, zatruwające życie jej państwa. La Couteau rozparłszy się na krześle i na stole, zanosiła się od śmiechu, z podnieconą ciekawością przysłuchując się biedom życia bogaczy. Nagle uspokoiła się i powracając do historyi Maryi Lebleu, spytała:
— To chyba lada dzień wyrzucą ją za drzwi?...
— Tylko patrzeć jak to zrobią... Jużby nawet to zrobili, tylko brak im odwagi...
Rozległ się odgłos dzwonka. Celestyna zaklęła i nie podnosząc się z miejsca, rzekła:
— Już dzwoni, chce, bym ją nacierała... Ani jednej chwili spokoju nie ma się w tym domu...
Ale la Couteau wstała i już gotowa do wyjścia, zaczęła strofować przyjaciółkę:
— Nie narzekaj, każdy ma obowiązki i powinien je spełniać. Idź do pani, kiedy cię woła... A wiesz, mam wyborną myśl... zaraz ztąd polecę po mamkę, którą dziś przywiozłam, dziewczyna spokojna i za którą odpowiadam, jak za samą siebie... Za godzinę będę z nią tutaj z powrotem i obiecuję ci prezent, jeżeli mi dopomożesz, żeby twoja pani zaraz ją zgodziła.
Wyszła, podczas gdy Celestyna, nie śpiesząc się pomimo drugiego dzwonka, chowała resztę malagi i biszkopcików.
Dziś właśnie o godzinie dziesiątej z rana, Séguin miał zamiar zabrać swoją żonę i Santerre’a do Nantes na śniadanie, chcąc wypróbować powóz samochodowy z motorem elektrycznym, zbudowany na jego żądanie. Od jakiegoś czasu z pasyą się oddawał temu nowemu modnemu sportowi, wydając znaczne sumy na samochody, coraz to doskonalszego systemu. Séguin czynił to nie z zamiłowania, lecz przez zwykłą próżność, popychającą go do należenia do tych, którzy ubiegają się za wszystkiemi nowościami. Ubrał się dziś pośpieszniej niż zwykle i o kwadrans przed godziną dziesiątą był już w wielkiej środkowej pałacowej sali, służącej mu jako gabinet i zbiorownię cacek oraz dzieł sztuki. Miał na sobie kostyum wykonany podług własnego gustu a mający odpowiadać nowemu sportowi. Spodnie do kolan i kurtka z ciemno-zielonkawego aksamitu, żółte trzewiki i skórzany kapelusz, stanowiły całość, która go zadawalniała. Zaczął więc żartować z Santerre’a, gdy go ujrzał w zwykłem miejskiem ubraniu z jasno-szarego sukna.
Gdy po odbytym połogu Walentyna wyzdrowiała, Santerre zaczął tu bywać równie często, jak dawniej, bo już nic nie psuło dawnej wesołości i swobody i nie raziła go postać kobiety w ciąży a przytem bezustannie niedomagającej. Z ochotą powrócił do rozpoczętego z nią miłego romansu i miał teraz pewność, że zwycięży. Walentyna wyswobodzona z dokuczliwej myśli o śmierci, pragnęła zapomnieć o przebytej epoce macierzyństwa, co uważała za najstraszliwszą katastrofę i chcąc odzyskać czas stracony, bawiła się bez przerwy, wirując zapamiętale w odmęcie uciech życia światowego. Szczęśliwa, że odzyskała wiotkość figury i urodę twarzy, wpadła w szał pogoni za coraz to innemi rozrywkami i ulegając temu popędowi, prawie że nie zajmowała się dziećmi, pozostawiając je na łasce służby. Nigdy jej nie było w domu, bo goniła za chwilową jakąś zachcianką a może uprawiała coraz to inne fantazje, chcąc uniknąć towarzystwa męża, który chociaż pierwszy dom porzucił, miewał napady szalonej zazdrości i przy spotkaniu się z żoną brutalizował ją z okrucieństwem i najczęściej bez żadnej przyczyny. Pożycie tych dwojga ludzi było złamane i zagrożone jakiemś ostatecznem rozerwaniem familijnego stosunku. Santerre zdawał się z tego zadowolony i z całą swobodą przebywał w ich towarzystwie tolerowany przez męża, z którym po dawnemu wiódł szermierkę, dyskutując o filozofii i literackim pesymizmie, spokojnie wyczekując chwili, gdy jego żona padnie mu w objęcia.
Okrzykiem zachwytu powitał wchodzącą Walentynę, ślicznie ubraną w podróżny kostyum, dopełniony zawadyacką toczką na puszystych, jasnych włosach. Lecz zaledwie się pokazała — znikła, mówiąc, że zaraz wróci, tylko chce jeszcze zobaczyć swoją małą Andreę i dać pewne rozporządzenia mamce.
— Śpiesz się! — wołał mąż. Jesteś doprawdy nieznośna, że nigdy na czas nie jesteś gotowa!
Właśnie w tejże chwili nadszedł Mateusz i Séguin przyjął go, lecz tylko, by go przeprosić, iż nie może dzisiaj z nim mówić o interesach. Wszakże wysłuchał przedstawionego w krótkości nowego paragrafu, zawrzeć się mającego piśmiennego aktu a mianowicie, że pierwszemu nabywcy gruntu w Chantebled, służy prawo stopniowego skupienia całości dominium. Séguin obiecywał Mateuszowi, że zastanowi się nad tą nową propozycyą, gdy w środku zdania przestał mówić, usłyszawszy jakiś oddalony, ale dziki hałas, połączony z krzykami i łoskotem drzwi zatrzaskiwanych.
— Co to takiego? co to znaczy? — szeptał, obracając się dokoła i nie rozumiejąc.
Lecz drzwi się otworzyły i powróciła Walentyna wylękła, czerwona z gniewu i ze strachu, trzymając na ręku małą Andreę, zanoszącą się od płaczu.
— Uspokój się, mój skarbie! już ona nie będzie tobie dokuczać... Uspokój się, uspokój...
Złożyła córkę w głębi olbrzymiego fotelu i dziecko odrazu przestało płakać. Andrea była śliczna, lecz niezmiernie wątła na czteromiesięczne dziecko. Wielkie jej oczy jeszcze większemi się wydawały w tej przezroczystej, bladej buzi.
— Co się stało?... — spytał ździwiony Séguin.
— To się stało, że zastałam Maryę pijaną i leżącą wpoprzek kołyski, prawie że na dziecku, gdybym była przyszła o kilka minut później, maleństwo byłoby uduszone. Pijana o godzinie dziesiątej rano! czy kto słyszał o czemś podobnem! Oddawna wiem, że ona lubi się upijać, więc kazałam przed nią zamykać wszelkie trunki, bo pragnęłam ją zatrzymać przy małej, ponieważ ma zalety jako mamka... A czy wiecie czem się dziś upiła? spirytusem od palenia! wypróżniona butelka przy niej leżała.
— Ale cóż ona tobie powiedziała?
— Chciąła mnie bić. Gdy zaczęłam nią trząść, by wstała, rzuciła się na mnie i z nieprzytomną wściekłością i z najwstrętniejszemi słowami. Więc porwałam dziecko i uciekłam a ona zabarykadowała się w pokoju i ciska meblami w ściany. Ztąd ją słychać...
I rzeczywiście, pomimo oddalenia łoskot dolatywał przez ściany. Spoglądano na siebie w milczeniu, nie wiedząc, co począć.
— Więc cóż? — spytał wreszcie Séguin bezdźwięcznym głosem.
— A cóż chcesz, bym ci powiedziała!... Wiem tylko, że to nieprzytomna pijaczka, której nie możebnem było zostawić dziecka, bo mogła je zabić. Przyniosłam Andreę i nie mam zamiaru odniesienia jej napowrót. Przyznam ci się, że nawet nie miałabym odwagi wejść do jej pokoju... Trzeba, abyś sam się z nią rozprawił, zapłacił i wyrzucił za drzwi.
— Ja mam się mieszać w takie historye! ja!
Zaczął chodzić wielkiemi krokami i nie hamując się dłużej, krzyczał ze złością:
— Mam dosyć tych wszystkich idyotycznych historyj domowych! Dom stał się piekłem od czasu, gdy ci się podobało zajść w ciążę a potem odbywać połóg i przyjmować pijaczki jako mamki! Przecież przyprowadziłem mamkę, którą sam wybrałem... została usunięta pod pozorem, że ma zły pokarm... Teraz jest druga z dobrym pokarmem, ale opowiadasz, że się upija i chce udusić dziecko!.. Więc postarasz się o trzecią jeszcze większą łajdaczkę, by ostatecznie dom mi obrzydł... Mam, tego dosyć... aż zanadto... zanadto! i już tego nie chcę!
Walentyna opanowawszy się, rzekła szyderczo:
— Czego nie chcesz?.. Wszystko coś powiedział nie ma sensu. Mamy dziecko, więc potrzebujemy mieć dla niego mamkę... Bo gdybym była chciała sama je wykarmić, byłbyś temu stawił najzawziętszy opór... wiem, że widok mój z dzieckiem na ręku byłby ciebie z domu wystraszył... Ale wiesz, że nie chcę sama karmić, że nie mogę. Więc, jak powiadasz, weźmie my trzecią mamkę i jaknajprędzej a może trafimy na poczciwą kobietę...
Zatrzymał się przed fotelem, na którym leżała Andrea. Dziecko wystraszone tym cieniem zaczęło krzyczeć. Zapewne nie widział jej a nawet nie słyszał tak mocno był wzburzony, czerwony ze złości. Również nie widział Gastona i Łucyi, którzy wystraszeni przybiegli, lecz stanęli onieśmieleni przy drzwiach a ponieważ nikt na nich nie zważał, więc czekali nie wiedząc po co.
— Powóz na nas czeka na dole, odezwał się Séguin, siląc się na spokojny ton głosu. Śpieszmy się i jedźmy!
Walentyna spojrzała na niego z wyrzutem.
— Bądźże rozsądny! Czyż mogę porzucać dziecka nie mając go komu powierzyć?..
— Powóz na nas czeka — powtórzył drżąc z niecierpliwości. — Jedźmy.
A ponieważ żona tym razem tylko wzruszyła ramionami, uniósł się, wpadł w jeden z tych ataków szalonego gniewu, od którego nie umiał się powstrzymać nawet w obecności osób obcych i zaczął rozpościerać dokuczające mu rany domowego pożycia, rany powstałe z nieuzasadnionych podejrzeń wiarołomstwa, osnutego na skrytych wybiegach, jakich sam był mistrzem w małżeńskiej alkowie. To dziecko teraz płaczące, tę drobną wątłą istotkę byłby z chęcią zmiażdżył, jako przyczynę całego zła, jako przeszkodę spaceru, na jaki miał dzisiaj ochotę, przyjemności samemu sobie przyobiecanej a której urzeczywistnienie było w danej chwili najważniejszą dla niego sprawą. A więc ulży sobie, wypowiadając złość rozniecającą w nim tysiączne zarzuty czynione żonie gdy byli z sobą sam na sam; tym lepiej, że ma dzisiaj świadków.
— A więc nie chcesz z nami jechać na spacer?.. Nie chcesz, bo masz inne, bliżej cię obchodzące sprawy! Ale cóż mnie one interesują! nie jestem ojcem twojej córki! Przecież wiesz, że ona nie jest moją! A jeżeli udaję, że jestem jej ojcem robię to ustępstwo dla domowego spokoju. Ale co wiem to wiem! i ty wiesz równie dobrze jak ja, tego nie będziesz śmiała zaprzeczyć! To dziecko przypomina mi całą gorycz chwil już przeżytych a im więcej o tem myślę, tym jestem pewniejszy, żeś została matką nie z mojej przyczyny. Jesteś tyle warta co pierwszy lepszy szurgot a twoja córka jest znajdą, przyplątaną do rodziny... więc byłbym durniem, gdybym się miał wyrzekać jakiejkolwiek przyjemności z powodu dziecka, o które się postarałaś niewiadomo w jakiem, wynajętem łóżku! A teraz we dwie, zmawiacie się, by mi dom obrzydzić, jakbyście pragnęły mnie ztąd wygnać i samowolnie panować! Więc nie chcesz ze mną jechać? A więc żegnam, pojadę bez ciebie!
Wypadł z pokoju nie rzekłszy słowa do Santerre’a ani do Mateusza, czekającego na obiecaną odpowiedź. Mateusz czuł się niezmiernie zakłopotany swoją obecnością podczas całej tej sceny, a uznał, że przerywając ją swojem wyjściem, byłby nadał wybuchowi Séguin’a jeszcze donioślejsze znaczenie. Cofnąwszy się nieco w tył, patrzał na Andreę zanoszącą się od płaczu, współczuł Gastonowi i Łucyi, którzy wystraszeni gniewem ojca, skryli się za fotel, na którym leżała ich maleńka siostra.
Walentyna padła na krzesło po wyjściu męża i załamując ręce, skarżyła się, cała zalana łzami:
— Ach! niegodziwiec! jak on śmie w ten sposób do mnie przemawiać... Nie ma nademną litości... chociaż tyle przecierpiałam i tyle cierpię, o mało co nie umarłam podczas połogu tego nieszczęśliwego dziecka, które, klnę się na Boga, że jest jego... Tego zanadto!.. zanadto!.. nie chcę, by ten człowiek miał nademną prawa męża... Wolę zaraz się zabić, aniżeli cierpieć jego obecność, aniżeli się narażać na powtórne takie poniżenia...
Krzyczała z bólu, wiła się we łzach, podniecając swoją wolę do zrzucenia z siebie jarzma na rzucanego przez brutalizującego ją męża. Rozpaczała nad katuszą, jaką znosiła z powodu swego ostatniego macierzyństwa, zdecydowana nadal szukać rozrywki wyłącznie po za domem i uważać małżeński stosunek za ostatecznie zrujnowany.
Santerre dotąd milczący, wyczekiwał stosownej chwili. Zwolna zbliżył się teraz do niej i wziąwszy ją za rękę, rzekł półgłosem z tkliwem współczuciem:
— Droga pani, proszę się uspokoić. Wiedz, że nie jesteś samą i że nie wszyscy cię opuszczają. Są rzeczy, które nie powinny ciebie obrażać. Proszę, błagam, niechaj się pani uspokoi i przestanie płakać. Serce mi się kraje, patrząc na tak niesłuszne prześladowania.
Silił się być o tyle słodkim o ile mąż okazał się brutalnym, wiedząc, że tym sposobem najsilniej oddziała i stanie się pocieszeniem serca tej znękanej, rozżalonej kobiety. Zwycięzką ręką pieścił drobną dłoń Walentyny a pochylony nad nią nieledwie że dotykał wąsami jej rozwianych włosów na skroniach. Pragnął ją odurzyć czarem współczucia mówił coraz ciszej, jakby ją chciał ukołysać łagodnym szmerem swojego głosu. Szeptane przez niego słowa gubiły się, dolatując Mateusza oderwanemi zdaniami:
— Nie warto, byś się zamartwiała. Nie zważaj na te wybryki. Już nieraz ci mówiłem, że on nie jest w stanie ciebie rozumieć.
Ostatnie słowa były kilkakrotnie powtórzone z odcieniem szyderczego politowania; musiała tego nie dostrzedz i nie zrozumieć, bo się uśmiechnęła i powstrzymując łzy, odpowiedziała również szeptem:
— Tak, tak, wiem. Jesteś dobry, dziękuję!.. I masz słuszność, dotąd byłam głupio uczciwą... Niechaj się dzieje co chce, ale i ja zaczynam pragnąć trochę szczęścia dla siebie!
Wysunąwszy rękę z dłoni Santerr’a i sama mu ją uścisnąwszy, wzrokiem zgadzała się, przyjmując go na współczującego pocieszyciela. W zachowaniu się jej była jakby jawna obietnica schadzki, dotąd odmawianej a obecnie będącej już tylko kwestyą dni i obranego miejsca. Mateusz w myśli uznawał, że inaczej być nie mogło; było to logiczne następstwo wywołane postępowaniem męża, który przez własną rozpustę, wytępił w żonie poczucia macierzyńskie, przygotował ją do wiarołomstwa i wyłamywania się z obowiązków względem dzieci. W tem Andrea głośniej zapłakała. Walentyna zerwała się, by biedz ku niej, nagle zbudzona ku rzeczywistości położenia. A może powstał w niej bunt przeciwko grożącemu niebezpieczeństwu, bo wzięła dziecko na rękę i pieszcząc je, całując, szukała w niem obrony, chciała, by ta drobna istota ochroniła ją od szaleństwa, które czuła, że gotowa jest popełnić. Zmieszała się, spostrzegłszy Gustawa i Łucyę. A więc oni słyszeli i widzieli! Teraz dopiero przypomniała sobie o obecności Mateusza i znów zacząwszy płakać, tłomaczyła wszystko co zaszło a nawet usprawiedliwiała męża:
— Niechaj się pan nie dziwi, on chwilami zupełnie traci głowę. Ale cóż ja teraz pocznę z tem dzieckiem?.. przecież nie mogę być sama mamką. Ale czyż to nie jest okropnością podlegać takim wzruszeniom... bo nie wiem jak sobie poradzić! Acb, mój Boże! cóż ja pocznę?
Santerre widząc, że Walentyna tylko dzieckiem jest teraz zajęta, starał się ją odzyskać pochlebnemi słowami, lecz go nie słuchała; postanowił więc odłożyć swoje zaloty na właściwszą chwilę, gdy wtem spostrzegł stojącą przy drzwiach Celestynę. Weszła po cichu i czekała, by pani pozwoliła jej mówić. A na dany znak, odezwała się:
— Moja przyjaciółka przyszła mnie odwiedzić, może pani pamięta tę kobietę z Rougemont? nazywa się Zofia Couteau i właśnie dopiero co przywiozła ze wsi mamkę i przyprowadziła ją z sobą.
— Przyprowadziła mamkę?
— Tak, proszę pani, piękną, dobrą mamkę...
A widząc radość wywołaną tą wiadomością, Celestyna chciała się okazać dobrą, przywiązaną sługą:
— Aż mi przykro patrzeć, że pani męczy się z dzieckiem na ręku. Pani nieprzyzwyczajona tak dźwigać... Proszę pani, może ja trochę ponoszę panienkę i przyprowadzę mamkę.
Walentyna pozwoliła sobie odebrać Andreę i aż odetchnęła z uszczęśliwienia, że jest zwolniona od piastowania i że łaskawe nieba zsyłają jej mamkę! Lecz zaczęła się zastanawiać i była zdania, że nie trzeba, aby mamkę tutaj przyprowadzono. Ogarnął ją strach, że pijana Marja Lebleu może ją spotkać i zacząć wszystkich bić i nanowo hałasować, rozbijając meble. Lepiej będzie iść zobaczyć mamkę; pragnęła, by Santerre i Mateusz razem z nią poszli, zwłaszcza ten ostatni, który, jak twierdziła, musi się wybornie na tem znać. Tylko Gastonowi i Łucyi stanowczo zabroniła ruszyć się z miejsca.
— Was tam nie potrzeba... zostańcie tutaj i bawcie się grzecznie. A my wszyscy chodźmy, ale pocichutku, na palcach, by ta pijana kobieta nie mogła się domyśleć...
W pokoju, zwanym bielizniarnią, Walentyna kazała zamknąć i pilnować drzwi, chcąc tutaj rozmówić się z la Couteau, która weszła z tęgą, młodą dziewczyną, mogącą mieć lat dwadzieścia pięć i trzymającą piękne dziecko na ręku. Przedstawiająca się mamka była brunetką o nizkiem czole, szerokiej twarzy, ubrana była czysto i ukłoniła się przyzwoicie, bo już raz była u bogatych państwa, gdzie się nauczyła miejskich obyczajów. Lecz Walentyna czuła się niezmiernie zakłopotaną. Patrzała na mamkę, patrzała na jej dziecko, ale nie wiedziała, jakie ma jej stawiać pytania, była nieświadoma, jak każda kobieta w jej położeniu, która chociaż miała już dzieci, lecz nigdy się nie wtrącała w to, co się działo w dziecinnym pokoju. Zrozpaczona, że Santerre nie ma zamiaru przyjść jej z pomocą, zwróciła się w stronę Mateusza i chociąż się wymawiał, błagała go, odwołując się do praktycznych jego wiadomości. La Couteau zukosa spojrzawszy na tego pana, wciąż przez nią wszędzie spotykanego, pozwoliła sobie odezwać się bez upoważnienia:
— Może pani obdarzy mnie swojem zaufaniem... Może pani zechce wspomnieć, że już raz ofiarowałam jej moje usługi, które zostały odmówione... a jednak, niechaj mi wolno będzie rzec, że gdyby wówczas były przyjęte, to pani byłaby uniknęła niemałego kłopotu... Toż samo z Maryą Lebleu... Byłabym mogła panią przestrzedz, że to kobieta niemożliwa... znam ją i przecież ja a nie kto inny, zajęłam się odwiezieniem jej dziecka na wieś... Ale doktór, przysłany przez panią, wybrał ją, ani się mnie spytawszy o jej charakter... więc zmilczałam... bo nie mogłam się napraszać z moją radą... Nie przeczę, że Marya Lebleu ma sporo mleka.. oj, tak, ma, ale ma przedewszystkiem wiecznie suche gardło, które lubi zwilżać, czem nie trzeba... A więc teraz, jeżeli pani zechce mieć do mnie zaufanie...
Rozgadała się bez końca, chwaląc swoją uczciwość, podając fakta, wyszczególniając ceny pobierane w różnych okazyach.
— Proszę pani... już ja ręczę, że pani może mi wierzyć... i wziąć na mamkę la Catiche, chociażby z zamkniętemi oczami... Ona zupełnie taka, jak pani potrzeba... i lepszej w całym Paryżu nikt nie znajdzie... Niechaj pani się pofatyguje na nią spojrzeć... Jak to ona jak na urząd zbudowana... mocna, zdrowa a dziecko jej, toż każdy widzi, że takie jak i ona... Prawda, że jest mężatką... ma nawet czteroletnią córkę, która z ojcem na wsi pozostała... ale przecież to nie zbrodnia być uczciwą matką familii... Wreszcie, mogę panią zapewnić, że ją znam oddawna i ręczę za nią, jak za samą siebie... A jeżeli pani nie będzie z niej zadowolona, to ja, Zofia Couteau, obowiązuję się przy świadkach, ża pani zwrócę pieniądze na nią wyłożone.
Walentyna na wszystko się zgadzała, bo pilno jej było rzecz całą ukończyć; przystała płacić mamce sto franków na miesiąc, ponieważ była mężatką. La Couteau nastawała na korzyść, jaką pani przynosi wzięcie mamki bez pośrednictwa kantoru stręczeń; na czysto pozostaje ztąd czterdzieści pięć franków zysku i chyba, te pani jej przeznaczy tę sumkę, jako wynagrodzenie poniesionej straty czasu. Prócz tego, odesłanie dziecka na wieś kosztować będzie trzydzieści franków. Walentyna była hojna, więc podwoiła tę cyfrę, rada, że pozbyła się ciężkiego kłopotu. Lecz znów ją ogarnęła trwoga na myśl, ze Marya Leblau jest zabarykadowana w swoim pokoju. W jakiż sposób ją ztamtąd wyprowadzić?...
— Jakto?.. więc pani się boi tej pijaczki?... — zawołała la Couteau. — Ja potrafię z nią się załatwić... Mnie ona zaraz usłucha, bo wie, że inaczej nigdy miejsca nie znajdzie... Zaraz do niej pójdę, jeżeli pani pozwoli...
Celentyna położyła Andreę na kołdrze, rozłożonej na stole i zaprowadziła przyjaciółkę do pokoju Maryi, gdzie teraz panowało głuche milczenie. Gdy la Couteau powiedziała swoje nazwisko, drzwi natychmiast się otworzyły, weszła i przyciszonym głosem dość długo coś mówiła. Powróciwszy, uspokoiła Walentynę, która drżąc, wyczekiwała.
— Proszę pani, już wytrzeźwiała, gdy mnie zobaczyła... Niechaj pani zechce jej zapłacić... Kazałam jej, by co tchu spakowała swoje rzeczy do kuferka.
Przy ostatecznym obrachunku, zrobionym z la Couteau, Walentyna dodała jej pięć franków za zręczne załatwienie się z Maryą Lebleu. Lecz okazała się nowa trudność. La Couteau nie mogła przyjść wieczorem po dziecko la Catiche, zatem cóż z niem zrobi, mając je przez cały dzień na opiece?...
— Ha, trudna rada — odezwała się po namyśle. — Wezmę je i złożę w kantorze przy ulicy Roquépine. Nauczą je ssać z butelki, bo przecież musi się teraz do tego przyzwyczaić.
— A no tak, musi się przyzwyczaić... — -zauważyła spokojnie matka.
La Couteau, złożywszy kilkakrotne podziękowania i uniżone ukłony, zwróciła się w stronę stołu, na którym na tej samej kołdrze leżała Andreja i dziecko la Catiche. Chcąc je wziąć, szepnęła:
— Tobym się popisała, gdybym się pomyliła i wzięła jedno za drugie!
Żart la Couteau wydał się zabawny i wszyscy się roześmieli. Celestyna aż się zatoczyła ze śmiechu a la Catiche, wtórując jej, ukazała zdrowe, białe zęby. La Couteau pochwyciła niemowlę swojemi długiemi rękami i uniosła jak w szponach. Jeszcze jedno zabrane! jeszcze jedno podąży z Paryża ku Rougemont, by pomnożyć liczbę małych trapów, brukujących cmentarz tej okropnej wioski!
Tylko Mateusz nie roześmiał się z żartu la Couteau. Przypomniał sobie teraz rozmowę z doktorem Boutan, o demoralizującym wpływie rzemiosła mamki, o wstrętnym targu sprzedajnego mleka, o zbrodni, jaką popełniają obie matki, narażając w ten sposób oboje niemowląt na śmierć, tak matka próżnująca i kupująca mleko drugiej, jak i ta frymarcząca pokarmem, przeznaczonym dla własnego dziecka. Z bólem serca spojrzał na piękne, zdrowe niemowlę, odjeżdżające do Rougemont i na wątłą Adreę. Jakiż będzie ich los?... Dlaczego tak okrutne są obyczaje, że poświęcać dozwalają zdrowe, biedne dziecko dla bogatego i słabego?... A może dla obojga jest to wyrok śmierci, którejby uniknęły, żywiąc się piersią rodzonych matek! Ludzie i ich sprawy, wstrętem przejęły wzruszone serce Mateusza.
Walentyna powróciła z obu mężczyznami do obszernego, zbytkownie umeblowanego salonu i już odzyskała zwykłą trzpiotowatą wesołość, mówiła z ożywieniem, tchnąc żądzą do brania udziału w różnych projektowanych zabawach wielkoświatowego życia. Mateusz wreszcie zdołał się ztąd wyrwać a gdy pożegnawszy się, odchodził, usłyszał jak Santerre znów trzymając jej rękę w swojej dłoni, pytał:
— A więc jutro?..
— Tak!... tak!... — odpowiedziała bez namysłu, nie uznając już żadnej potrzeby dłuższego opierania się pokusie.
Zaledwie kilka dni minęło a la Catiche stała się główną osobą w domu państwa Séguin. Andrea nabierała lepszej cery i z każdym dniem zyskiwała na wadze, zatem wobec tego rezultatu, wszyscy zaczęli poważać mamkę, której władza stawała się absolutną. W obawie, by nie zaszła konieczność zastąpienia ją jeszcze inną mamką, z góry zamykano oczy na możliwe przewinienia. Przecież była już trzecią mamką z kolei a więc po raz czwarty zmieniony pokarm, mógł zabić wątłe dziecko, la Catiche była zatem opatrznościową, nieodzowną, którą należało zachować za jakąbądź cenę. Lecz tymczasowo wad nie okazywała żadnych, była spokojną, sprytną chłopką, umiejącą przypodobać się państwu, by od nich jak najwięcej otrzymać. Stanowisko, jakie sobie zdobyła w domu państwa Séguin, świadczyło o niezrównanej jej zręczności. Na razie napotkała opór ze strony Celestyny, która oddawna dążyła do zagarnięcia wszystkich wpływów i korzyści dla siebie. Lecz obie były dość sprytne, by się porozumieć pomiędzy sobą, co tem łatwiej im przyszło, że każda miała odrębny swój wydział, zatem mogły pracować dla siebie na swoją rękę, nie przynosząc ujmy jedna drugiej. Wkrótce zawarły z sobą rodzaj umowy i jedna drugą podtrzymując, podzieliły się władzą i we dwie rządziły całym domem.
La Catiche królowała, służba musiała jej usługiwać a państwo dogadzać. Dla niej odkładano najlepsze kawałki, miała swój gatunek wina, chleba, wyszukiwano dla niej najdelikatniejsze a zarazem najposilniejsze potrawy. A ponieważ była łakoma, leniwa, pyszałkowata, więc obsługiwać ją musiano całemi dniami, przewidując jej zachcianki, unikając wywołania jakiegokolwiek niezadowolenia. Ustępowano wszystkim jej kaprysom, byle raczyła być w dobrym humorze, uginano kolana przed groźbą zważyć się mogącego pokarmu a najlżejsze jej stęknięcie, gdy zbyt się objadła, wywoływało popłoch wszystkich domowników.
Pewnej nocy, gdy zaczęła narzekać na niestrawność, obudzono doktorów w całem sąsiedztwie. Jedyną jej wadą były drobne kradzieże, przywłaszczała sobie mnóstwo rzeczy a zwłaszcza bieliznę; lecz pani powiedziała, że nie chce o tem wiedzieć i zawsze chętnie poddawała się wyłudzaniu podarków, któremi wprost obsypywano mamkę, pragnąc, by zawsze była zadowolona. Już nie mówiąc o zwykłych prezentach z powodu pierwszego ząbka, la Catiche dostała pierścionek, broszkę i złote kolczyki. Była najstrojniejszą mamką na Polach Elizejskich, paradowała we wspaniałych pelerynach aż do ziemi, w bogatych czepkach z dużemi wstęgami, najeżonych przy głowie wielkiemi szpilkami, połyskującemi na słońcu. Żadna dama nie spacerowała z tak okazałem próżniactwem. La Catiche wyłudzała podarki nie tylko dla siebie, lecz i dla swojego męża i córki, każdego tygodnia posyłając im paki pośpiesznym pociągiem. Gdy nadeszła wiadomość, że jej niemowlę, odwiezione na wieś przez la Conteau, umarło, dano jej pięćdziesiąt franków, jakby dla zapłacenia poniesionej przez nią straty. Lecz trwoga padła, gdy mąż przybył odwiedzić żonę. Uradzono, że ani na chwilę nie pozostawi się ich w odosobnieniu i sypnięto hojnie pieniędzmi, odsyłając coprędzej męża z powrotem. Bo cóżby to było, gdyby la Catiche zaszła w ciężę! — a zdarzały się tego rodzaju objawy pomiędzy mamkami u znajomych państwa Séguin; właśnie niedawno hrabina d’Espeuille im opowiadała, że mamka, którą u nich pilnowano z nadzwyczajną ścisłością, zaszła w ciążę ku ogólnemu przerażeniu i wykryto, że zdołała miewać schadzki ze stangretem pani. La Catiche była oburzona niegodziwością tej kobiety i ta jej surowość podniosła ją w opinii państwa a ponieważ Andrea co raz była tłustsza i silniejsza, mamka stanęła u szczytu władzy, tyranizując w domu wszystkich bez wyjątku.
W dniu, w którym przyszedł Mateusz dla podpisania aktu sprzedaży, mocą której stawał się właścicielem pawilonu w Chautebled, oraz dwudziestu hektarów pobliskiego gruntu, z prawem skupienia całej majętności na obmyślonych i wyszczególnionych warunkach, zastał Séguin’a wybierającego się do Hawru, gdzie nań oczekiwał jego przyjaciel, bogaty anglik, właściciel pięknego jachtu. Zamierzali razem puścić się w podróż dla przyjemności, okrążając brzegi Francyi i Hiszpanii. Mówiono, że ci panowie zabierają z sobą wesołe towarzyszki wycieczki, mającej trwać około miesiąca.
— Opuszczam na jakiś czas Paryż — mówił Séguin do Mateusza — bo szansa się przerwała i ciągle przegrywam... Życzę ci powodzenia, kochany panie. Twój projekt kupna Chantebled bardzo mi się podoba i możesz wierzyć, że szczerze się interesuję próbą, jaką chcesz tam zrobić...
Wyszedłszy, Mateusz podążał Polami Elizejskiemi, by jaknajprędzej uwiadomić Maryannę o spełnionym fakcie kupna; czuł się tem wzruszony jako ważną odmianą w życiu dotychczasowem; odważył się na to po długich namysłach a teraz miał serce przepełnione wiarą i nadzieją w niezawodność powodzenia. W tem, przy bocznej, pustej alei, ujrzał szczególniejszy widok. W stojącej dorożce poznał profil Santerre’a podczas gdy zawoalowana kobieta, szybko wsiadłszy, zajęła przy nim miejsce. Czyż to nie Walentyna? Był najmocniej o tem przekonany, gdy dorożka z zapuszczonemi storami, znikła wśród drzew.
Lecz inne jeszcze miał spotkanie. Idąc główną aleją, zobaczył Gastona i Łucyę jak zwykle zmęczonych i wątłych; ze znudzeniem czekali, by Celestyna, pod której byli nadzorem, skończyła się śmiać i rozmawiać z subiektem z korzennego sklepu. O kilkanaście kroków dalej, rozsiadła się la Catiche z Andreą na kolanach, strojna jak cudowny obraz, tronowała, z góry na wszystkich spoglądając i połyskując na słońcu złotem szpilek i czerwonością wstęg, ciągnących się od czepca aż na żwirowaną ulicę parku. Mateusz przyśpieszył kroku, pragnąc jaknajprędzej być u siebie w Chantebled.




V.

W dniu rozpoczęcia pierwszych robót w polu, Maryanna z Gerwazym na ręku przyszła usiąść przy pracujących, by patrzeć ze wzruszonem sercem na Mateusza, rzucającego się z wiarą i nadzieją na wykonanie wielkiego dzieła. A był to jasny, ciepły dzień czerwcowy opromieniony czystem niebem zachęcającem do niezmąconej ufności. Ponieważ był to dzień szkolnego wypoczynku, więc dzieci bawiły się pomiędzy trawami i słychać było cienki głosik Rózi, wesoło spędzającej się za braćmi.
— Może chcesz pierwsza ruszyć ziemię motyką? — spytał Mateusz.
Lecz Maryanna pokazując mu swoje niemowlę, odpowiedziała:
— Nie! nie! ja mam swoje zajęcie... Ty borykaj się z ziemią... Ty, ojciec!
Mateusz miał dwóch ludzi pod swoja komendą, lecz sam był gotów dać wysiłek własnych muskułów dla urzeczywistnienia idei tak długo piastowanej i dojrzewającej w jego głowie.. Mądrą przezornością powodowany, zapewnił sobie rok wolny od wszelkiego rodzaju wypłat, dopuszczając do udziału w zyskach tych, którzy mu przez ten czas zobowiązali się pomagać pracą i kredytem; mógł więc wolny od długów i bieżących materyalnych kłopotów, całkowicie się poświęcić przygotowaniu ziemi w oczekiwaniu pierwszych zbiorów. Czuł, że życie postawił na kartę tego przyszłego żniwa, którego ziemia może mu odmówić, pomimo zabiegów i pracy. Lecz wiernie obstawał przy wierze zwycięztwa, bo kochał, bo chciał. Ta twórcza energia rozwinęła się w nim wraz z poczęciem ostatnio urodzonego dziecka a odtąd opanowywała go coraz namiętniej z niesłychaną potęgą. Pomimo, że pozostał łagodnego usposobienia, nazywano go teraz upartym z powodu obstawania przy szalonym pomyśle użyźnienia jałowego gruntu w Chantebled; słuchał tych zarzutów śmiejąc się i odpowiadając, że może wyrobi się na dobrego profesora kształcenia woli, by działać i tworzyć. Któregoś poranku zabawił Maryannę oznajmiając, że odkrył przyczynę dlaczego mają tyle dzieci a chcą ich mieć jeszcze więcej. Czyż nie była to z ich strony wola, energia, czyn ludzki i żyjący, najpotężniejszy na świecie, bo dążący do rozrostu i zwycięztwa życia?...
— A więc niechaj będzie jak chcesz! — zawołał z przejęciem. Oby ziemia była nam dobrą, opiekuńczą matką!
To rzekłszy, odwalił motyką pierwszą bryłę przyszłego pola. Działo się to nalewo od ich mieszkalnego pawilonu, w zakątku obszernego płaskowzgórza, zabagnionego źródliskami i zarosłego wikliną. Przedewszystkiem chciał zdrenować kilka hektarów a skanalizowane źródła skierować ku piasczystym, zaschłym stokom, opuszczającym się aż do linii kolei żelaznej. Uważne zbadanie okolicy oddawna pozwoliło mu wywnioskować, że ta robota łatwa będzie do wykonania, dzięki szczęśliwym okolicznościom położenia i natury gruntu. Właśnie to odkrycie ostatecznie go zdecydowało, również jak pewność, że pod cienką powłoką naniesionego piasku, znajduje się czarnoziem, który orką wydobyty na wierzch, da pola niezrównanej urodzajności. Zatem pierwsze uderzenie motyką o tę ziemię było czynem odkrywcy i twórcy, rozpoczynającego ujście źródłom, których wody uwięzione na płaskowzgórzu, dadzą mu zdrowie, spływając i użyźniając suche grunta położone poniżej a nieurodzajne skutkiem nadmiernego pragnienia.
Gerwazy zaczął krzyczeć, mając apetyt zaostrzony świeżością powietrza. Miał teraz przeszło trzy miesiące, był bardzo tęgi i żarłoczny. Rósł szybko, jak młode drzewa w sąsiednim lesie, był zdrów i silny, nie wypuszczał z łapek to co niemi zdołał pochwycić, oczy miał wielkie, ciekawie patrzące, naprzemian pełne łez, albo śmiechu a usta zawsze chciwie roztwarte jak dzióbek pisklęcia i przeraźliwie krzyczące, jeżeli matka zbyt długo kazała im czekać.
— Tak, tak, wiem, że jesteś i wiem czego chcesz. Masz, ale się uspokój zaraz, bo krzyczysz, aż uszy bolą!..
Rozpięła stanik i dała mu piersi. Słychać teraz było tylko łapczywe cmokanie dziecka, które pomrukiwało jak uszczęśliwione kociątko, zatykając się z pośpiechu, gniotąc białe piersi, by zdobyć jeszcze więcej mleka. Dobroczynne źródło sączyło się obficie, nieustająco. Lekki szmer spływającego mleka odzywał się bez końca; spływało ono niosąc z sobą życie, podczas gdy Mateusz przy pomocy dwóch ludzi, rozkopywał ziemię, dla przygotowania spadku wodom mającem nieść orzeźwienie obszarom leżącym w odrętwieniu i wyczekującym chwili odrodzenia.
Wyprostował się, obtarł pot z czoła, mówiąc ze spokojną pewnością:
— Jest to rzemiosło jak każde inne, potrzebuje więc wprawy. Ale za kilka miesięcy zdołam się przemienić w zupełnego chłopa. Czy widzisz kałużę zarosłą zielenią? Otóż źródło, które ją tworzy, znajduje się pod tą kępą trzciny. Więc gdy przekopiemy rów, aż do tego miejsca, zobaczysz, jak kałuża opadnie a ze źródła tryśnie woda, która popłynie daleko, zapewniając urodzajność przyszłych pól naszych!
— Ach — zawołała Maryanna — niechaj że zapłodni te wszystkie kamieniska, bo niema nic smutniejszego jak takie obumarłe ziemie. Jakże się one uszczęśliwią, mogąc zaspokoić pragnienie i stać się urodzajnemi!
Nagle przestała mówić i śmiejąc się, spojrzała z wymówką na syna, łając go:
— Słuchaj, malcze, nie ciągnij tak mocno!.. Trochę cierpliwości! przecież wiesz, że to wszystko jest dla ciebie!
Szpadle dwóch pracujących ludzi, pobrzękiwały raźnie, odrzucając ziemię, rów się pogłębiał i wydłużał w gliniastym gruncie i niezadługo popłynie tędy woda, ściekając ku sąsiedniem wydmom. Z piersi matki mleko nie przestawało się sączyć w łakome usta dziecka, szemrząc zcicha, jak niewyczerpane źródło wieczystego życia; płynęło, by tworzyć zdrowe ciało, przyszłą myśl, pracę i siłę. Szmer tego źródła złączy się zaraz ze szmerem wyswobodzonego zdroju, który wtedy rozleje się ku spieczonem wyczekującem go ziemiom a będzie to wtedy jedna i ta sama rzeka, niosąca życie całości ziemi; rzeka karmiącego mleka wzbierającego żyły świata; rzeka bez wytchnienia tworząca i odradzająca młodość z każdą nową wiosną.
W cztery miesiące później, gdy Mateusz wraz z pomocnikami ukończył jesienną orkę, przystąpiono do zasiewu. Maryanna znów się tutaj znalazła w dzień łagodnie pogodny i jeszcze dość ciepły, by mogła usiąść na trawie i dać piersi małemu Gerwazemu. Miał teraz blizko osiem miesięcy. Rósł nieledwie w oczach, z każdym dniem sił mu przybywało i ku radości matki, coraz więcej ciężał na jej ręku, gdy go przytulała do ciepłej piersi, z której czerpał swe istnienie. Nie był jeszcze od niej oderwany, tak jak ziarno złączone z ziemią, dopóki nie dojrzeje na roślinie, która je wydała. Powiew listopadowego powietrza zapowiadającego zbliżającą się zimę, oziębił delikatną twarzyczkę dziecka, ukryło ją więc w ciepłą pierś matczyną, ssąc w cichości, jakby rzeka życia głębiej się zanurzyła we wnętrzu ziemi.
— Zimno ci, malcze? — mówiła do niego Maryanna. — Już niedługo nie będzie można jadać na otwartem powietrzu!
Mateusz, przepasany workiem napełnionym ziarnem, wracał w ich stronę, rytmicznym gestem rzucając zasiew na spulchnioną ziemię. Dosłyszawszy odezwanie się żony, rzekł:
— Niechaj ssie zdrowo, niechaj śpi smacznie... a gdy ciepłe słońce powróci, będziemy z niego mieli tęgiego żeńca...
Wskazując na zasiewane pole, dodał:
— To wszystko wzrośnie i dojrzeje gdy nasz Gerwazy zacznie chodzić i mówić... Patrz, moja ukochana! patrz, cośmy już zdobyli!
Z usprawiedliwioną dumą spoglądał na swoją pracę. Już cztery do pięciu hektarów płaskowzgórza wykarczował z zarośli, wyswobodził z bagnisk i zrównał w obszerne pole ciemnego, mocnego gruntu, poprzecinanego rowami, któremi odpływała woda ze źródeł ku sąsiedniem piaszczystem nizinom. By te zamienić w urodzajne zagony, należało poczekać, by nasiąkły wilgocią. Będzie to praca na następne lata, praca powolnego powoływania do życia całego obszaru zaniedbanego, opuszczonego majątku Chantebled. Na początek należało się zadowolić temi kilku hektarami, z których zbiór udowodni słuszność pokładanej wiary i pozwoli wyżyć do obfitszych plonów na liczniejszych polach.
— Wieczór się zbliża... trzeba się śpieszyć.
Rzekłszy to, oddalił się, w dalszym ciągu rzucając pełne garście ziarna rozpraszającego się w rytmicznym, szerokim rozmachu. Maryanna patrzała za odchodzącym, szczęśliwa i uśmiechnięta a mała Rózia zapragnęła naśladować ojca. Poszła więc za nim i podnosząc ziemię garstkami podrzucała je ku niebu. Bracia to dostrzegłszy, zbiegli się ku niej, najpierwej Błażej i Denizy a potem i Ambroży. Wszyscy czworo sieli teraz zawzięcie, śmiejąc się z uradowania i kręcąc się z tyłu za ojcem, jak stado wesołych ptasząt. I zdawało się przez chwilę, że Mateusz tym samym rytmem powierzającym ziemi zasiew przyszłego plonu, sieje i te ukochane swoje dzieci, mnożąc je bez liku, do nieskończoności, by wyrósł lud przyszłych siewców, zrodzony z tego samego gestu, zaludniając świat cały.
Niespodziewanie, Maryanna ujrzała przed sobą państwa Angélin, ową rozkochaną w sobie parę małżonków, którzy z zamiłowaniem lubili odbywać długie, samotne przechadzki. Teraz, przed zimą, przed zamknięciem się na całą zimę w domku w Janville, spędzali wszystkie pogodne dni w żółknącym, jesiennym lesie, żegnając ścieżki, pełne ich miłosnych szeptów i uścisków. Zdawało się, że przytuleni do siebie, błąkali się po odludnych pustkowiach, tak dalece upojeni swą miłością, iż nic prócz siebie dojrzeć nie byli w stanie. Właśnie i teraz niespodziewanie zbudzili się z rozmarzenia, zdziwieni spotkaniem oraz widokiem tej nowej ziemi, o której uprawie niejednokrotnie już słyszeli. Mateusza uważali za oryginała, który zamiast kochać ziemię i chcieć i ją zapładniać, powinien był poprzestać na kochaniu swojej ślicznej żony. Lecz wszystko, co odnosiło się do innych w rzeczywistości, daleko było po za niemi.
Jednakże wdali się w rozmowę, udając, że się zachwycają osiągniętym rezultatem, lecz mówili tylko przez uprzejmość. Żyjąc w miłosnem rozmarzeniu, ujmującymi byli pragnieniem, by za ich przykładem wszyscy byli równie szczęśliwi. Dotychczasowo życie ich było uroczą idyllą. Ona cała pochłonięta upojeniem, że jest ubóstwianą kochanką swojego męża, on rozkochany, zdrów, bogaty i tylko chwilowo zmuszający się do malowania wachlarzy, by na nich utrwalić postać ukochanej kobiety i otoczyć ją kwiatami, które lubiła.
Pani Angélin stała oparta na ramieniu męża, z głową przytuloną do jego piersi; zadumała się, patrząc na Mateusza, który przywitawszy się z niemi, siał dalej, rzucając ziarno szerokim gestem ręki. Może bawił ją widok czworga dzieci, podążających za ojcem i naśladujących jego ruchy mnóstwem drobnych rąk, wyciągających się w górę; lecz niespodziewanie zaczęła mówić głosem powolnym, dopełniając jakieś własne myśli:
— Umarła mi niedawno ciotka... siostra mojej matki. Jestem przekonana, że umarła ze zmartwienia nad swoją bezdzietnością. Wyszła zamąż za wysokiego, pięknego mężczyznę, sama była również jak on zdrowa, piękna i wysoka... Pamiętam, jak rozpaczała z zazdrości, widząc drobne, brzydkie kobiety otoczone rojem dzieci. Mąż jej dorobił się znacznego majątku, posiadali więc wszystko, pieniądze, zdrowie, urodę, przyjaźń ludzką.. A jednak to wszystko jakby dla nich nie istniało... zawsze ich widziałam smutnych, z upragnieniem tęskniących za córką, albo synem... za potomstwem, któreby rozweseliło pustkę ich domu... A kłopotać się tem poczęli zaraz w pierwszym roku po ślubie, zrazu zdziwieni, że nic się nie zapowiada a następnie zaniepokojeni w miarę, jak upływały lata ciągłej bezpłodności. Wreszcie ogarnęła ich trwoga i zamieniła się w rozpacz, gdy rzeczywistość im dowiodła, że nigdy dziecka mieć nie będą. Nie możesz sobie wyobrazić, moja droga, czego oni nie próbowali, byle podtrzymać nadzieję dziecka... Radzili się doktorów, jeździli do wód, zażywali przeróżne lekarstwa... przez piętnaście lat trwała ta uporczywa ich walka... ale powoli zaczęli powątpiewać, wreszcie wstydzić się swoich wysiłków i kryć się ze swoją bezpłodnością, jak z hańbiącem piętnem. Jedynem pocieszeniem w ich niedoli było to, że nie przestali się kochać i że jedno drugiego nie obwiniało, jako winowajcę nieszczęścia. Dzielili wspólność swego bólu, jak biedne istoty zarównie ciężko dotknięte. A wiem o innem małżeństwie, gdzie bezpłodność zamieniła życie w piekło, bo ani mąż, ani żona, nie chcieli brać na swoje konto przyczyny zła, całość winy przypisując drugiemu... Ach, biedna, kochana ciotka!... Zawsze ją widzę w żałobie... we łzach... pogrążoną w rozpaczy brakiem macierzyństwa... ach... jakże ona nas całowała, nas, dzieci swojej siostry, gdyśmy jej składali noworoczne powinszowania. Gasła z umartwienia, z wyrzutów, jakie sobie bezustannie czyniła... a teraz jestem pewna, że zgaśnie niedługo jej biedny mąż, który opuszczony, osierocony śmiercią żony, wygląda jak zbłąkany wśród bezludnej pustyni.
Zapanowało milczenie i zdawało się, jakby chłód ny dreszcz łagodnie przebiegł po szarem listopadowem niebie.
— Ale mnie się zdaje — odezwała się Maryanna — że ty sama nie chcesz mieć dzieci...
— Ja nie chcę mieć dzieci? Któż to mógł tobie powiedzieć! Nie chcę mieć teraz dziecka, bo wszystko powinno się odbywać we właściwym czasie... Jesteśmy oboje młodzi, więc tymczasowo pragniemy się nacieszyć naszą miłością... Ale gdy przyjdziemy do rozsądku, zobaczysz! Chcemy mieć aż czworo, dwie córki i dwóch synów!...
Dźwięczny, miły śmiech, rozkochanej młodej kobiety, rozległ się zcicha i nagle przygasł a wśród zapadłego milczenia, tchnął chłód od ziemi, zasypiającej już na zimowy spoczynek.
— A jeżeli za długo będziecie odkładać — rzekła znów Maryanna — i jeżeli będzie zapóźno urzeczywistnić wasze pragnienie?
Pani Angelin na nią spojrzała zdziwiona i zaczęła się zanosić wesołym śmiechem.
— Co też ty mówisz! Mybyśmy mogli nie mieć dzieci, gdy zechcemy! Ach, wiesz, jesteś zabawna!
Zamilkła zakłopotana, rumieniąc się na myśl różnych przypuszczeń, jakie mogły były powstać w głowie Maryanny. Więc przytuliła się pieszczotliwie do męża i jak rozmiłowana gołąbka, szepnęła półgłosem:
— Broń się... ona na ciebie napada... broń się, mój najdroższy... Czy słyszałeś, co powiedziała?.... Że my nie będziemy mogli mieć dzieci!...
— To jakbyś pani powiedziała — zawołał z żywością Augelin — że nie wyrośnie ani jeden kłos zboża na tem polu, zasiewanem przez męża pani!
Obie kobiety roześmiały się zarumienione i spłoszone. Mateusz doszedłszy na kraniec pola, zawrócił, również jak dwaj pracujący z nim pomocnicy. Szli równo na jednej linii, rzucając ziarno szerokim gestem, zapełniającym horyzont; powierzali zasiew zoranej ziemi, by je przechowała i użyźniła w swem łonie a po tygodniach tajemniczej pracy, zakiełkuje ono, zazieleni się nad ciemną niwą, by później dojrzeć pod gorącem słońcem wiosny i lata.
Na łonie Maryanny spoczywający Gerwazy, ssał powoli, prawie w uśpieniu. Usteczka jego ciągnęły zlekka pierś matki, więc pokarm prawie przestał płynąć, źródło mleka szemrało tak cicho, że zaledwie dosłyszeć je można było a jednak żyło, jak to ziarno na zimę ziemi powierzone i karmione wieczystym zdrojem życia, płynącym w żyłach ziemi.
W dwa miesiące później, w styczniu, w dzień mroźny, do pawilonu zamieszkanego przez Mateusza i Maryannę, weszli Beauchêne i Séguin, którzy wybrali się na polowanie na kaczki, licznie się gnieżdżące w bagniskach jeszcze nie zdrenowanego płaskowzgórza. Była to niedziela i cała rodzina była zebrana w obszernej kuchni, rozweselonej żwawo palącem się ogniskiem. Przez okna widać było daleko ciągnące się równiny, przysypane białym szronem, zastygłe i uśpione w kryształowych oponach, wyczekujące zmartwychwstania pod ciepłem, wiosennem słońcem. Gdy nadeszli goście, Gerwazy spał w białej jak śnieg kołysce, ociężały senną zimową porą, lecz tłusty i różowy i jak ziemia wyczekujący przebudzenia, by się ukazać z nabraną siłą podczas długiego wypoczynku.
Po wesoło spożytem południowem śniadaniu, rodzina pozostała zebrana dokoła ogniska; ale czwórka dzieci obsiadła stolik pod jednem z okien i pogrążyła się w tworzeniu dzieła, które ją zachwycało. Bliźnięta, Błażej i Denizy, przy pomocy młodszego brata Ambrożego, budowali wieś, klejąc ją pilnie z kawałków kartonu. Stawiali domki, ratusz, kościół i szkołę. A Rózia, której wzbroniono używania nożyczek, podawała klajster, smarując się nim, aż po same włosy. Głęboka cisza była przerywana ich śmiechami a ojciec z matką usiadłszy obok siebie w pobliżu ognia, wypoczywali z rozkoszą po ciężkiej pracy całego tygodnia. Pędzili teraz życie prawdziwie wieśniacze; pozbawione wszelkiego zbytku, lecz promiennie szczęśliwe, bo nieledwie że nie rozłączali się z sobą. Wygląd kuchni, w której zimową porą najchętniej przebywali, był wesoły, świadczący zarazem o prostocie życia rodziny, która jakby przyrósłszy do ziemi, zadawalała się prostaczą, łatwą dolą, bez żalu wyrzekłszy się sztucznych zapotrzebowań, drobiazgowych ambicyj i miejskich przyjemności. Żaden majątek, żadna władza, nie mogłyby dać tej słodyczy, tego spokoju, czego tutaj było pełno. Popołudniowy dzień niedzielny, płynął w błogości familijnego szczęścia, podczas gdy ostatnio urodzone dziecko, jeszcze niemowlę, spało cichutko snem smacznym, lekko poruszając usteczkami za każdym oddechem.
Beauchêne i Séguin wpadli tu jak niepowodzeniem dotknięci myśliwi, znużone mając nogi a twarze i ręce zdrętwiałe z mrozu. Wśród okrzyków zdziwienia, z jakiemi ich tutaj witano, zaczęli wyrzekać na niedorzeczną myśl swoją, by opuszczać Paryż w dzień tak wyjątkowo zimny.
— Wyobraź sobie — rzekł Beauchêne do Mateusza — żeśmy nie zobaczyli ani jednej kaczki. Zapewne i kaczkom jest za zimno, by spacerować w taki mróz jak dzisiaj... Strach, jaki lodowaty wiatr dmie tam na górze nad bagniskami, otrząsając szron z zarośli i sypiąc nim prosto w oczy. Ani myśleć o polowaniu... woleliśmy wyrzec się zwierzyny... a teraz państwa poprosimy o szklankę gorącego wina i wracamy do miasta.
Séguin był w jeszcze gorszym humorze. Stał przy ogniu, by rozgrzać się trochę i podczas gdy Maryanna zajęta się grzaniem wina, zaczął mówić o wykarczowanych polach, koło których dopiero co przeszedł. Z powodu mrozu i grubej warstwy szronu, nie mógł dojrzeć śpiącego w ziemi zasiewu a nic nie rozumiejąc spraw mających styczność z rolnictwem, zachmurzył się, nabrawszy przekonania, że próba Mateusza jest rzeczą nieudaną a więc że on zrobił zły interes i nigdy zapłaconym nie będzie. Będąc pod tem wrażeniem, pozwolił sobie na ironię.
— Wiesz, mój drogi — rzekł do gospodarza domu — zdaje mi się, żeś napróżno stracił sporo czasu i wysiłku, chcąc zająć się rolnictwem. Widziałem wykarczowane grunta, ale wątpię, by to mogło na co się przydać. Doprawdy, dziwię się, że masz nadzieję zbierać zboże na przegniłej ziemi, która od wieków leży odłogiem i nie chce nic innego rodzić, jak chwasty i zarośla.
— Trochę cierpliwości — odrzekł spokojnie Mateusz. — Poczekaj do czerwca i wtedy przyjedź zobaczyć...
Beauchêne przerwał ich rozmowę
— Zdaje mi się, że jest pociąg do Paryża o godzinie czwartej... Spieszmy się więc, bo przyznaj, Sêguin, że byłbyś zły, gdybyśmy się spóźnili na kolej w Janville?...
To mówiąc, spojrzał znacząco, jak kamrat wiadomego spisku. Musieli wspólnie coś zprojektować, pragnąc wyzyskać dzień swobodny, gdy żony obudwóch są przekonane, że są zajęci polowaniem. A gdy wino wypili, ogrzali się, zaczęli szydzić po przyjacielsku:
— Podziwiam was, moi drodzy — rzekł Beauchêne — że wy możecie wyżyć, wytrzymać w takiem pustkowiu podczas zimy! Jabym umarł z nudów! Jestem zwolennikiem pracy, ale cóż u dyabła, by człowiek w nagrodę nie mógł się zabawić!
— My się wybornie tutaj bawimy! zawołał z przekonaniem Mateusz, spoglądając dokoła na ściany wiejskiej izby, będącej kuchnią i ulubionem miejscem zebrania całej rodziny.
Goście mimowoli spojrzeli wraz z nim na te ściany pełne półek i gospodarskich sprzętów, na proste drewniane stołki i stoły, na dzieci w dalszym ciągu budujące kartonowe domki i nie zważające na przybyłych dwóch panów, którzy je na powitanie obdarzyli bezmyślnym całusem. Zapewne, że Séguin i Beauchêne nie byli zdolni pojąć, jakiego rodzaju przyjemność można znaleźć w tak ubogiem otoczeniu, bo znacząco pokręcili głowami, powstrzymując drwiące uśmiechy. Był to dla nich nadzwyczajny jakiś sposób życia, oznaczający dziwne zamiłowania mieszkających tutaj ludzi.
— Zobaczcie panowie mojego Gerwazego — rzekła uprzejmie Maryanna. — Tylko ostrożnie... proszę mi go nie obudzić...
Przez grzeczność pochylili się nad kołyską, dziwiąc się, że dziesięciomiesięczne dziecko może być tak silnie rozwinięte. I jest grzeczny, śpi. Ale zapewne gdy się budzi, musi wrzeszczeć, aż uszy bolą? lecz jeżeli piękne, zdrowe niemowlę wystarcza ludziom do szczęścia, to doprawdy dziwić się należy, iż wogóle wszyscy się wystrzegają posiadania podobnego skarbu. Zawrócili w stronę komina i grzejąc się przed ogniem, ze skrytą niecierpliwością wyczekiwiali chwili podążenia z powrotem do Paryża.
— Więc naprawdę nie możecie z nami zostać na obiad?.. pytał Mateusz.
— O nie! nie możemy! odpowiedzieli jednogłośnie.
Lecz dla złagodzenia niegrzeczności tego okrzyku, Beauchêne zaczął żartować, przyjmując zaprosiny na później, gdy latem wieś stanie się możliwą.
— Słowo honoru, nie możemy zostać, bo mamy ważne interesa do załatwienia dziś w Paryżu... Ale gdy będzie ciepło, przyjedziemy tu z naszemi żonami i z dziećmi na całe popołudnie. Pokażesz nam wtedy swoje pola i przekonamy się, czy rzeczywiście miałeś słuszność, osiadając na tem pustkowiu. Tymczasem życzę ci powodzenia. Do widzenia, kuzynko. Do widzenia, malcy a pamiętajcie, że dzieci powinny zawsze być grzeczne.
Nastąpiły pożegnalne uściski, całusy i dwaj paryżanie znikli, podążając na stacyę kolei żelaznej. Gdy znów zapadła głucha, lecz słodka wiejska, zimowa cisza, Mateusz siedział jak przedtem tuż obok Maryanny, dzieci kończyły budowanie wioski, smarując się klajstrem a Gerwazy spał smacznie w głębi swej białej kołyski. Czy im się tylko zdawało, że odwiedzili ich goście z Paryża, przynosząc z sobą echa gorączkowego, niezdrowego tamtejszego życia? a może tylko wspomnienia chwilowo wionęły na ich łagodne, ciche szczęście? Po za oknami okolica stała sztywno zmrożona; lecz palący się ogień na kominie ocieplał izbę, śpiewając nadzieję powrotu skwarnego słońca. Zadumany Mateusz, nagle zaczął mówić, jakby teraz dopiero znalazłszy odpowiedź na mnóstwo pytań, które dotąd napróżno sobie stawiał.
— Wiesz, dlaczego tym ludziom jest źle, pomimo, że mają tyle danych do szczęścia?.. Oni nie kochają, oni są niezdolni kochać. Pragną pieniędzy, władzy, zaspokojenia ambicyi, zmysłów i wszystko to mieć mogą, ale nie umieją kochać, nie rozumieją miłości. Ci mężowie zdradzający żony, nawet kochanek swoich nie kochają... Nigdy nie płonęli prawdziwą miłosną żądzą, boską żądzą będącą duszą świata, ogniem wieczystego istnienia. A to objaśnia wszystko. Kto nie posiada żądzy, kto nie kocha ten nie może mieć odwagi i siły. Czyny i twórczość wypływają z miłości. Jakże chcieć, by ludzie dzisiejsi pragnęli mieć liczne rodziny, kiedy nie mają miłości, która jest czynnikiem życia! Okłamują się więc, oszukują, bo nie kochają! Cierpią, stopniowo chylą się ku najmizerniejszemu upadkowi moralnemu i fizycznemu, bo nie kochają! A rezultatem takiego stanu rzeczy jest rozpadanie się zgniłego społeczeństwa, rozpadanie się coraz gwałtowniejsze, jak to na własne oczy codziennie widzimy. Wreszcie znalazłem tę prawdę, której tak długo szukałem. Ach tak, tylko żądza, tylko miłość, przynoszą nam zbawienie! A kto kocha, kto działa, kto tworzy, ten jest rewolucyjnym zbawcą, ojcem ludzi, mających świat odrodzić!
Nigdy tak jasno nie zrozumiał jak w tej chwili, że on i jego żona byli odmienną od innych parą małżonków. Uwydatniało się to obecnie w jego umyśle z nadzwyczajną siłą; narzuciły mu się porównania ich życia tak prostego, bez zazdrości dobrobytu innym, pogardy jaką mieli dla zbytku, dla używania i próżności błyszczenia w świecie. Ich wspólna ochota do pracy i czynu, godzenie się z trudnościami życia, które oboje miłując, czcili miłością, stanowiło siłę, ich szczęście było źródłem energii, krzepionej boską żądzą posiadania się jaką niezmiennie i wzajemnie płonęli. Jeżeli później okaże się, że zwycięztwo po ich stronie stanęło, jeżeli pozostawią po sobie dokonane dzieła zdrowia, szczęścia, to jedynie dlatego, że posiadali moc miłości, odwagę płodzenia ludzi, liczną rodzinę powstałą z nich, jako żniwo dla dalszego podboju świata. Oczywistość tych prawd rozegzaltowała go, rozpłomieniając krew w żyłach i pochylił się ku żonie wzruszonej jego słowami, by miłośnie ucałować jej usta. Boski żar miłości ogarnął ich oboje. Lecz pomimo, że omdlewała rozpieszczona i oczy jej pałały, patrząc na niego, wysiłkiem woli powstrzymała go, by z łagodnym uśmiechem rzec ze słodkim wyrzutem:
— Uspokój się, bo Gerwazego obudzisz... Później... gdy on przestanie mnie potrzebować...
Pozostali przy sobie, trzymając się za ręce i mocno ściskając dłonie, milczeli, pogrążeni w miłosnem upojeniu.
Zmrok zapadał, wzmagając spokój panujący w izbie. Dzieci cieszyły się uszczęśliwione, dokończywszy kleić projektowaną wioskę i stawiając patyczki pomiędzy domkami, utrzymywały, że są to zielone drzewa. Mateusz i Maryanna ogarnąwszy wzrokiem rozbawione dzieci, patrzyli po za okno, ku polom przysłoniętem białością szronu a przechowującem ziarna, z których wyrośnie bogate żniwo; następnie wzrok ich powrócił i spoczął na kołysce z ich ostatnio urodzonem dzieckiem, kołysce, w której także spała nadzieja.
Znów upłynęły dwa długie zimowe miesiące. Gerwazy ukończył pierwszy rok życia a piękne, słoneczne dni rozpoczynającej się wiosny budziły ziemię z uśpienia. Któregoś poranku Maryanna poszła z dziećmi na spacer w stronę płaskowzgórza, pewna, że tam zastanie Mateusza. Aż przystanęła z podziwiania nad przemianą, jaką słońce wywołało na polach, zdobytych na dawnych bagniskach. Pole było jakby rozpostartym, olbrzymim dywanem z zielonego aksamitu, zboże rosło gęsto i zdrowo, chociaż było jeszcze delikatnej, szmaragdowej barwy. Zbiór zapowiadał się cudownie, zdumiewająco. Zebrana rodzina wpatrzyła się z radością w tę spodziewaną płodność pracy, w tę zapowiedź spełnienia się nadziei a radość ojca i matki jeszcze zwiększała rzeźkość Gerwazego, który wyswobodzony z więzów pierwszego niemowlęctwa, budził się do samoistnych ruchów, coraz wyraźniej wzmagając się na siłach. Ponieważ zanadto kręcił się leżąc w wózku, matka go wyjęła i próbowała postawić na ziemi, wtem wyrwał się do lotu i chwiejąc się, postąpił kilka kroków, by łapkami uczepić się o nogi ojca. Była to pierwsza jego próba, więc rodzice zawołali z niezmierną uciechą:
— Chodzi!.. sam chodzi!...
Ach, te pierwsze zapoczątkowania woli dziecka! te pierwsze po sobie następujące objawy: jak pierwsze spojrzenie, pierwszy uśmiech, pierwszy krok, ileż one przynoszą radości sercom kochającej się pary rodziców! Są to rozkoszne etapy wyczekiwane przez nich, niecierpliwie spodziewane, witane okrzykami tryumfu, jakby każda była nowem zwycięztwem, nową zdobyczą, bogacącą wstęp do dalszego istnienia. Już widzą dziecko dorastające, już stało się człowiekiem! Ach a pierwszy ząbek, wyżynający się jak koniec igły z różowego dziąsła; a pierwsze wybełkotane słowo „mama“, albo „papa“, które to słowo tylko rodzice w pierwszej chwili rozumieją, bo dla innych jest ono zgubione w powodzi niesformowanych dźwięków, które można raczej porównać do mruczeń kociątka, do szczebiotu ptaszyny, lecz nie do wyrazistej ludzkiej mowy. Ach te wiecznie odtwarzające się sceny pierwszego dzieciństwa! zawsze jednakie a zawsze wywołujące zachwyt i wzruszenie ojca i matki w podziwie tego rozkwitu ich ciała i duszy!
— Poczekaj! — zawołała Maryanna — on teraz powróci do mnie... Gerwazy!.. Gerwazy!.. chodź... chodź...
I dziecko wróciło, trochę się chwiejąc, próbując raz i drugi, aż wreszcie puściło się i wykonało powtórnie cztery kroki, rozłożywszy ramiona i machając niemi w powietrzu jak pomocniczemi wahadłami.
— Gerwazy!... Gerwazy!... wołał znów Mateusz.
Dziecko znów wróciło. Ponowiono z dziesięć razy tę próbę, każdą taką podróż malca przyjmując z okrzykami radości, znajdując, że jest milutki, pocieszny, niezrównanie zabawny.
Lecz czwórka starszych dzieci zanadto się rozdokazywała z uciechy i zaczęła naprzykszać się Gerwazemu, chcąc go wciągnąć do swojego kółka, więc Maryanna wzięła go na ręce, by usiąść z nim na młodocianej trawie i dać piersi, bo jak mówiła, zasłużył na to, chociaż właściwa jego godzina jeszcze nie zupełnie nadeszła. Lecz był od zawsze gotów i z apetytem rzucił się całą twarzą, z łakomym pośpiechem a wraz powstał szmer życiodajnego, płynącego mlecznego zdroju, który znów spływać począł żyłami świata, by karmić dojrzewające przyszłe żniwa.
Wtem ktoś nadjechał. Bokiem pola biegła boczna, mało uczęszczana droga, skracająca komunikacyę z jedną z sąsiednich wiosek. Jakiś wózek wlókł się powoli, skutkiem dołów i kamieni a powożący chłop tak się zapatrzył na pola pokryte zielonem runem zbóż, iż byłby pozwolił koniowi zboczyć w zarośla, gdyby siedząca przy nim kobieta nie pociągnęła za lejce.
— A więc to pańska robota, panie Froment?..
Mateusz i Maryanna teraz dopiero spostrzegli, że byli to małżonkowie Lepailleur, młynarze z nad rzeki. W całej okolicy drwiono z paryżanina, który osiadł wśród pustkowia w nadziei żęcia zboża w bagnach na płaskowzgórzu. Zwłaszcza Lepailleur drwił z tego śmiałka, wyszydzając niedorzeczność mieszczucha, będącego burżuazem, mającego dobrą posadę w Paryżu a tak głupiego, że woli stać się chłopem i rzucić co miał grosiwa w tę nędzną ziemię, która połknie i jego z żoną i z dziećmi, bez wydania ani jednego kłosa ze zmarnowanego ziarna, jakie pełnemi garśćmi ciskał w to błoto. Na widok zielonego pola, Lepailleur aż zdrętwiał z zadziwienia. Oddawna tędy nie jeździł i nie widział przemian, jakie tu zaszły, zadawalniając się powtarzaniem, że ani jedno ziarno nie wzejdzie, bo ziemia jest zgniła. Złość dławiła go w gardle, gdy spostrzegał, że zasiew rósł gęsto, lecz chociaż zadawało to kłam jego przepowiedni, uparł się tem zawzięciej, udając, że nie wierzy, by zboże tutaj rodziło.
— A więc pan myślisz, że to naprawdę wyrośnie?.. Nie można zaprzeczyć, że wzeszło!... Tak... Ale zobaczymy czy dojrzeje!
A widząc, że Mateusz uśmiecha się spokojnie pewien jak najlepszego plonu, mówił dalej, pragnąc zatruć jego nadzieję:
— Aj, zobaczysz pan, że stanie na mojem... przekonasz się pan, że ziemia to gorzej niż kobieta... i nigdy człowiek nie jest pewien, czy będzie z niej miał pociechę, czy biedę... Ileż razy widziałem takie pola zieleniące się na wiosnę a z kretesem przepadłe, gdy zboże zaczyna się wiązać... byle co a podła ziemia zdradzi tego, który się nad nią zeznoił.. Dość zimnego wiatru... burzy a wszystko przepada... a często nic zgoła niby nie zawadzi a mimo to ziemia zakpi z człowieka i ani ziarnka nie odda z włożonego zasiewu... Lecz pan nie możesz się znać na tych figlach... jesteś za młody a przedewszystkiem nie rolnik... ale nieszczęście nauczy pana niechybnie..
Pani Lepailleur przysłuchiwała się jak zawsze z podziwem, że mąż tak pięknie potrafi mówić, przytakiwała mu głową a chcąc i sama coś powiedzieć, odezwała się do Maryanny:
— Niech pani nie przypuszcza, że mój mąż to wszystko gada ot tak tylko, by państwa zniechęcić... On zna się na rzeczy... I ma racyę gdy mówi, że ziemia nic nie warta... Ziemia to tak nieprzymierzając jak dzieci... Jedne żyją, inne umierają i nie można wiedzieć, które będzie pociechą dla rodziców a które doprowadzi ich do grobu z umartwienia... Ale dobrze wszystko policzywszy, to zawsze więcej się daje, aniżeli się zbiera... i złe nikogo nie minie... Zobaczycie państwo... sami się o tem przekonacie...
Nie odpowiadając, Maryanna podniosła oczy i wpatrzyła się z ufnością w Mateusza, czerpiąc w nim otuchę do spokojnego zniesienia tych złośliwych przepowiedni. Mateusz przez chwilę gniewny wobec takiej ciemnoty sąsiadów, urażony ich zawistnem urąganiem, opanował się i odpowiedział żartobliwie:
— A tak, zobaczymy, przekonamy się... Gdy wasz syn Antoni będzie prefektem a moje dwanaście córek będę wydawał zamąż, zaproszę państwa na ich wesele... bo wtedy na tej ziemi tak dużo rodzić się będzie zboża, że wasz młyn będzie odbudowany i postawicie maszynę parową, by mleć pszenicę rosnącą w moich dobrach...
Ręką, Mateusz zakreślał tak szerokie granice swoich przyszłych posiadłości, że młynarz aż się nachmurzył z gniewu, nie lubiąc, by z niego kpiono. Smagnął konia biczem i wózek ruszył po wyboistej drodze.
— Zboże kiełkujące nie jest zbożem we młynie... Do widzenia i życzę szczęścia...
— Do widzenia i dziękuję za życzenie!
Dzieci rozbiegły się poszukując pierwiosnków wśród mchów i zeszłorocznych liści a Mateusz usiadł przy Maryannie, czując, że drży ze wzruszenia. Nie pocieszał jej, wiedząc, że jest dość silna, by przemódz chwilowy niepokój i obawy, jakie wywołać mogły słowa młynarza i jego żony. Wiedział, że zachwiane jej serce prędzej się uspokoi, gdy przy niej pozostanie, więc przysiadł się tuż obok i patrzał na nią, uśmiechając się do niej. I rzeczywiście zaraz wróciła do zwykłej równowagi i już pogodnie uśmiechnięta patrzała na niego, podczas gdy Gerwazy, który jeszcze nie zważał na złośliwe ludzkie gadaniny, ssał z niezmąconą żarłocznością, pomrukując na znak rozkosznego zadowolenia. Mleko płynęło i płynęło bezprzestanku, a krzepione niem ciało dziecka rosło z dniem każdym, nabierając siły i zdawać się mogło, że mleko w obfitości płynące łączyło się z sokami ziemi, napełniając świat, karmiąc życie potęgujące się z każdą godziną, kwitnące wieczystą płodnością.
Którejś niedzieli w trzy miesiące później, państwo Beauchêne i państwo Séguin, dotrzymując danej obietnicy, przyjechali wraz z dziećmi spędzić w Chantebled całe popołudnie. Zdecydowali nawet Morange’a, by im towarzyszył z Reginą, chcieli tym sposobem chociażby na jeden dzień wyrwać go z bolesnego smutku, w jakim żył pogrążony. Skoro tylko ci miejscy goście wypoczęli z odbytej podróży koleją, udano się spacerem na płaskowzgórze, bo wszyscy byli zaciekawieni zobaczyć owe sławne pola, dla których uprawy Mateusz stał się chłopem, co dotąd wydawało się im dziwaczną, niczem niewytłómaczoną zachcianką. Śmiał się, prowadząc ich i z prawdziwą dumą wskazał im pole, ciągnące się w nieskończoność pod jasnem niebieskiem niebem i jak zielone morze wysokiego zboża o ciężkich kłosach, słaniające się miękiemi falami pod najlżejszym podmuchem wiatru. Dzień był ciepły i pogodny, jakby dla tem większego tryumfu płodności ziarn, rzuconych w żyzne skiby roli, która od wieków nieuprawiana, żywiła zasiew nagromadzonemi w sobie sokami, dając już teraz miarę obfitości plonu. Bogactwo tego zielonego łana zboża śpiewało hymn na cześć ziemi, kryjącej w swem łonie niewyczerpane źródło życia. Wezbrany pokarm został spożytkowany i zboże rosło wspaniale, z niesłychaną energią tworząc zdrowie i siłę, wypowiadając, co może praca człowieka, który w miłości czuje się solidarnym z naturą. Zielone, bujne pole było dobroczynnem, hojnem morzem, obiecującem zaspokoić głód świata a silnie rozwinięte kłosy, zdawały się głosić dobrą zapowiedź o innych tu powstać mających urodzajnych polach, wypełniających horyzont od krańca do krańca. Było to zwycięztwo jaśniejące w tryumfalnych promieniach słońca Konstancya i Walentyna nie czuły się wzruszone widokiem tej trawy, bo głowy ich snuły innego rodzaju ambicye; Morange, równie jak one, patrzał obojętnemi oczami a wzrok jego był tak błędny i przygasły, że napewno nie wiedział nawet na czem się jego oczy zatrzymały. Lecz Beauchêne i Séguin nie mogli się dość wydziwić nadzwyczajności widoku, przypominając sobie, jak będąc tutaj w styczniu, widzieli tylko obumarłą ziemię, spoczywającą pod lodowatą osłoną białego szronu. Nie umiejąc odgadnąć tajemnicy rolnego gospodarstwa, stali, odurzani siłą cudownego zmartwychpowstania, zwycięzkiem powodzeniem podboju, który dzikie, bagniste płaskowzgórze zamienił w pole żyjącego bogactwa. Zwłaszcza Séguin stał się hojny i wymowny w pochwałach. Był teraz pewny, że Mateusz zdoła spłacać mu raty a może nawet zażąda kupna nowej części dóbr leżących odłogiem.
Powróciwszy do pawilonu, który już teraz nabrał wyglądu siedziby farmera, czekano w ogrodzie na obiad i rozmowa toczyła się o dzieciach. Właśnie wczoraj Maryanna odstawiła Gerwazego od piersi, karmiąc go po raz ostatni przed nocnym spoczynkiem. Kręcił się teraz pomiędzy paniami, chwiał się jeszcze na nogach, lecz dreptał od jednej do drugiej, nie zważając, że bezustannie się przewraca, padając przodem lub tyłem. Było to dziecko wesołe, rzadko kiedy płaczące, zapewne dlatego, że było zdrowe. Wielkie, jasne oczy wciąż mu się śmiały, łapki wyciągał przyjacielsko do każdego, był biały, różowy, bardzo silny i wysoki na swoje piętnaście i pół miesięcy. Zdrój mleka i tędy przepłynął, karmiąc tę ludzką roślinę, wspaniale wyrosłą w żyznym gruncie, na który padło życiodajne ziarno. Konstancya i Walentyna zachwycały się jego urodą a Maryanna z uśmiechem wciąż musiała od siebie odpędzać malca, który ciągnął się jeszcze do piersi, łapki wyciągając dla pochwycenia skarbu, jakiego się domagało jego łakomstwo.
— Nie! nie! mój panie! — mówiła. Już to się skończyło... Teraz będziesz jadać z talerza, jak przystało na tak dużego chłopca...
— Ach, odstawianie dzieci od piersi, cóż to za straszliwy kłopot! — rzekła Konstancya. Zapewne nie dał ci spać dzisiejszej nocy?...
— Spaliśmy wszyscy wybornie, bo nigdy nie karmiłam go podczas nocy... Ale dziś rano był przerażony nie otrzymując swojej porcyi, więc krzyczał z powodu krzywdy, o jaką mnie posądzał... Ale teraz, jak panie widzicie, jest już grzeczny. Z innemi dziećmi nie więcej miałam kłopotu.
Beauchêne stojąc, przysłuchiwał się z miną jak zawsze zadowolnioną z siebie i z wiecznem swem cygarem w ustach. Konstancya zawezwała go jako świadka:
— Słyszysz, co mówi Maryanna?... Pojąć nie mogę, jakim sposobem jej dzieci z taką łatwością dają się odstawiać od piersi, wszak pamiętasz, ile mieliśmy umartwienia z naszym Maurycym, gdy mamka odeszła... Przez trzy noce z rzędu nie można było zmrużyć oka tak przeraźliwie wrzeszczał... I doprawdy, jest to jeden z powodów, dlaczego nie chciałam mieć drugiego dziecka!
Roześmiała się a Beauchêne zawołał:
— Chodź! przypatrz się, jak twój Maurycy dokazuje! przynajmniej dziś nie będziesz się uskarżać, że niedomaga!
— Ale ja tego nigdy nie mówię! Maurycy jest zdrów, zdrów zupełnie a jeżeli chwilowo niedomaga, to nigdy się tem nie martwię, bo wiem, że jest nadzwyczaj silnego zdrowia...
Pomiędzy ulicami i klombami ogrodu, ośmioro zebranych dzieci bawiło się wybornie. Było tam czworo dzieci domowych: Błażej, Denizy, Ambroży i Rózia; Gaston i Łucya państwa Séguin, którzy uznali za zbyt kłopotliwe zabieranie swej maleńkiej Andrei; Regina, jedynaczka Morange’a i Maurycy, jedyny syn państwa Beauchêne. Maurycy rzeczywiście lepiej trzymał się teraz na nogach, ale był blady, pomimoże twarz miał pełną, kwadratową, o grubych, wyraziście występujących szczękach. Matka, widząc że chłopiec jest zadowolony, patrzała na niego uszczęśliwiona i stała się uprzejmiejszą względem tych ubogich krewnych, którzy osiedlając się na wsi i prowadząc tutaj życie niemożliwe, prawdziwie chłopskie, już tem samem nazawsze się wykreślili ze świata, do jakiego należała. Przestali istnieć.
Beauchêne również zadowolony, że jedynak bawi się wesoło, rzekł ze zwykłą pewnością siebie:
— Nie często pozwalam sobie na dziecko, ale jak zbuduję, to takie! Patrz Mateuszu, — jaki tęgi mój chłopak!
Ledwie to powiedział, zaraz pożałował; zadrgały mu powieki i jakiś chłód spadł mu na policzki, gdy spotkawszy się ze wzrokiem Mateusza wyczytał w jego oczach wspomnienie o tym drugim swoim synie, o dziecku Noriny, rzuconem niewiedzieć na jakie zgubne przeznaczenie. Zapadło pomiędzy nimi milczenie i chociaż rozlegały się wesołe okrzyki dzieci bawiących się w ślepą babkę w ogrodzie, przed oczami Mateusza mignęły ciągnące cienie niemowląt, skazywanych na śmierć jeszcze przed pojawieniem się na świecie; cienie tych przeklinanych małych trupów fabrykowanych u akuszerek, w szpitalach, w domu podrzutków, wszędzie zbieranych z resztką życia przez potworne kobiety, tytułujące się wiejskiemi mamkami a będące zbrodniarkami, tępiącemi niemowlęta głodem i chłodem. Mateusz nagle opanowany okropnością tych wywołanych widziadeł, nie znalazł słowa, by odpowiedzieć Beauchêne’owi a wzruszenie jeszcze wzmogło się w jego sercu, gdy spostrzegł Morange’a zapatrzonego w Gerwazego, który śmiał się, przewracał, szczebiotał. Widok tego zdrowego, wesołego dziecka pochłonął całą uwagę Morange’a, którego oczy nabiegły łzami. Czyż i on był pod wrażeniem smutnych widziadeł?, zapewne wywoływał postać ukochanej żony, zmarłej, uprowadzonej przez dziecko, którego nie chciała. Byłoby ono synem przez nich oboje pragnionym a na śmierć przed urodzeniem przez nich samych skazanym! Te tragiczne widma jawiły się na tle ohydnej nory, w której la Rouche zabijała macierzyństwo a obraz tych wspomnień na chwilę nie przestawał dręczyć zbolałego Morange’a, pomimo, że siedział teraz w słonecznym ogrodzie, przepełnionym wesołą wrzawą i śmiechami bawiących się dzieci. Mateusz, pragnąc przerwać dokuczliwy wątek jego myśli, rzekł swobodnie:
— Jaka twoja Regina jest śliczna, milutka... Patrz, jak biega i bawi się razem z dziećmi, chociaż niedługo będzie dorosłą panną, którą za mąż wydasz!
Morange zwolna podniósł głowę i spojrzał na córkę a w oczach jego jeszcze pełnych łez, pojawił się uśmiech, złączony z wyrazem ubóstwienia. Z każdym dniem dostrzegał on wzrastające podobieństwo Reginy do matki i ztąd powstawała w nim coraz silniejsza miłość dla tej ukochanej jedynaczki, po za którą nic już na świecie dla niego nie było. Pragnął, by była najpiękniejszą, najszczęśliwszą, najbogatszą. W tem upatrywał odkupienie win swoich, jedyną radość, jakiej ma było wolno spodziewać się w życiu. Lecz to wielkie przywiązanie czyniło go zazdrosnym względem przyszłego męża Reginy, tego człowieka, który mu ją zabierze, bo wtedy nazawsze już samotnym pozostanie, samotnym, z grozą wspomnień o śmierci Waleryi.
— Mam ją za mąż wydać? — szepnął. — O, nie ona ddopiero co ukończyła lat czternaście.
Wszyscy się zadziwili, bo Regina wyglądała na lat osiemnaście, tak była wysoka, rozwinięta i ładna kobiecą pięknością. Z gęstych, ciemnych jej włosów, z cery śniadawej, lecz niezrównanie świeżej, promieniała przedwczesna żądza miłości a pragnienia matki marzącej o życiu wystawnem, o światowych popisach i używaniu, były w córce spotęgowane, zdradzając się w każdem jej słowie spojrzeniu, w ruchach, nawet gdy bawiła się z dziećmi jak dzisiaj. Każda przyjemność pochłaniała ją całkowicie, oddawała się wtedy bez namysłu, z rodzajem bezprzytomnego upojenia.
— Prawdę powiedziawszy — rzekł ojciec, pochlebiony w swej miłości — już proszono mnie o jej rękę. Wiecie państwo, że baronowa de Lowicz chętnie zabiera Reginę do siebie, za co jej jestem niewymownie wdzięczny, bo dziecko trochę się wtedy rozerwie... Otóż pani baronowa opowiadała mi, że jakiś milionowy cudzoziemiec jest do szaleństwa rozkochany w Reginie... Niech poczeka! Jeszcze pięć, albo sześć lat zatrzymam ją przy sobie!
Już nie płakał, nawet roześmiał się z egoistycznem zadowoleniem, nie zauważywszy, jaki chłód spadł na obecnych, gdy wymówił nazwisko Serafiny; nawet Beauchêne znajdował, że jego siostra jest niestosownem, kompromitującem towarzystwem dla młodej dziewczyny.
Maryanna dla przerwania zapadłego milczenia, zwróciła się z pytaniem w stronę Walentyny a Gerwazy z tego korzystając, podstępnie dostał się wreszcie na kolana matki.
— Dlaczego pani nam nie przywiozła swojej małej Andrei? Byłabym z radością ją ucałowała. A miałaby towarzysza w Gerwazym, bawiąc się z nią, nie dokuczałby mi jak oto teraz...
Lecz Séguin odpowiedział wprzód, nim żona zdołała wyrzec pierwsze słowo:
— W takim razie mnieby tutaj nie było! Zdaje się, że dość narobiliśmy sobie kłopotu, zabierając z sobą dwoje starszych!.. Andrea jest nieznośniejsza od nich obojga, ciągle skrzeczy aż uszy bolą, zwłaszcza od czasu, jak odprawiliśmy mamkę...
Walentyna potwierdziła, że Andrea rzeczywiście jest bardzo niegrzecznem dzieckiem. Odstawiono ją od piersi tydzień temu i la Catiche, która przez rok jak była mamką terroryzowała cały dom, obecnie swoim odjazdem, pogrążyła wszystkich w nieopisany kłopot. Ach ta la Catiche! kosztowała ona niemało a chcąc uniknąć przykrości, jakie byłaby wywołała, gdy ją zmuszono do abdykowania z urzędu, obsypano ją podarkami dla niej, dla jej męża, dla jej córki, dla całej okolicy! A przytem rozkaprysiła Andreę, która do niej się przywiązawszy, od rana do wieczora przyzywa ją, zanosząc się od płaczu i odpychając piastunkę, jaką ma teraz przy sobie. Po odjeździe la Catiche, wykrywają się z dniem każdym liczne jej złodziejstwa, zabrała z sobą mnóstwo domowej bielizny a całą służbę zdołała zbuntować, popsuć, tak, iż obecnie panuje nieład przechodzący wszelkie granice i chyba zmuszeni będą do rozpędzenia wszystkich domowników. Konieczność mamki, gdy się ma dziecko, wystarcza do powstrzymania młodych małżeństw od liczniejszego potomstwa.
— Byle dzieci były zdrowe, to się zapomina o pobocznych kłopotach, odezwała się pojednawczo Maryanna.
— Niechaj pani nie sądzi, że Andrea jest zdrowa! — zawołał Séguin z brutalnym wybuchem. — Prawda, że poprawiła się przy la Catiche, lecz w ostatnich czasach, nie wiem co jej ta kobieta zrobiła, ale to pewna, że dziewczyna ma tylko skórę i kości!
Walentyna chciała protestować, lecz rozgniewał się:
— Więc ja kłamię?.. Lecz nie tobie, ale mnie każdy uwierzy, gdy spojrzy na dwoje naszych starszych dzieci. Ledwie, że trzymają się na nogach, takie to słabe... A są takie, bo nie chcesz i nie umiesz zajmować się niemi. Wiesz przecie, że Santerre je nazywa dziurawemi workami.
Zdanie Santerre’a miało nadal dla niego niezachwianą nieomylność. Walentyna już się nie odezwała, zadawalniając się lekkiem wzruszeniem ramion. Obecni zaś, nieco zakłopotani, patrzeli na Gastona i Łucyę. Rzeczywiście byli oni rażąco mizerni, łatwo się męczyli i nie mogli podążyć za innemi dziećmi a wątłe ich postacie i buzie, wyrażały zalęknienie i znużenie.
— Powiedz, moja droga — spytała Konstancya Walentyny — czy nasz poczciwy doktór Boutan nie przypisuje zła temu, żeś sama nie karmiła swoich dzieci? Wyobraź sobie, że przy keżdem niedomaganiu Maurycego, wręcz mnie obwinia, poczytując za zbrodnię, jeżeli matka nie chce być zarazem mamką!
Rzucone przez Konstancyę nazwisko doktora Boutan, wywołało przyjazne okrzyki oburzenia, och Boutan!.. on jest stronny jak każdy specyalista. Séguin szydził, Beauchêne dowcipkował o obowiązkowej służbie macierzyńskiego karmienia niemowląt, nakazanej prawem, zadekretowanem przez obie Izby. Tylko Mateusz i Maryanna milczeli. Lecz Konstancya zwróciwszy się do tej ostatniej, rzekła:
— Moja droga, tylko nie przypuszczaj, że z ciebie żartujemy... Twoje dzieci są rzeczywiście wyjątkowo zdrowe i dorodne, nikt temu nie jest w stanie zaprzeczyć.
Maryanna skinęła głowę pobłażliwie, na znak, że pozwala nawet ze siebie żartować i będzie zadowolona, jeżeli to się przyczyni do ogólnej wesołości. Ale spostrzegła, że Gerwazy korzystając, iż nie zwraca na niego uwagi, dobiera się do jej stanika, szukając utraconego raju. Spuściła go więc na ziemię, mówiąc:
— Nie... nie, mój panie... Już powiedziałam, że się to skończyło... Czyż nie widzisz, że śmianoby się z nas obojga!..
I stała się rzecz rozkoszna. Mateusz wzruszony wpatrzył się w Maryannę. Była mu więc przywróconą, odzyskiwał ją dla siebie, bo już spełniła obowiązek, już ostatecznie ukończyła postawienie na własne nogi dziecko, karmiąc je własnem swojem ciałem. Była więc znów żoną, kochanką, kobietą, wesołą ze swej swobody, z powracającej i dla niej wiosny i jak wypoczęta ziemia, gotową była do dalszej płodności. Nigdy jeszcze nie wydała mu się piękniejszą. Podziwiał jej spokojną urodę pełną siły, widział w niej tryumfatorkę szczęśliwego macierzyństwa i była dla niego świętą tem zdrojem mleka, które z niej spłynęło, krzepiąc świat cały. Serce Mateusza śpiewało jej hymn pochwalny, hymn czci dla prawdziwej matki, która karmi urodziwszy, bo inne nie są zupełnemi matkami, usuwając się od obowiązku karmienia, są przestępczyniami wywołującemi obliczyć się nie dające szkody. A widząc ją w tej apoteozie i otoczoną zdrowem potomstwem, jak dobrotliwą boginię nieustającej żyzności, mówiącą już o jutrzejszych darach, czuł, że ją miłuje, że jej pożąda, że ją mieć pragnie w płomiennym uścisku nieśmiertelnego słońca miłości. Boska żądza jawiła się, ta żądza będąca żarem i duszą wszelkiego istnienia, drżąc w słonecznych promieniach ponad polami, wirując w wodach, płynąc wraz z wiatrem, zapładniając w każdej sekundzie miliardy jestestw. Może Mateusz był tylko upojony lekkim zapachem jej włosów, pieszczącym go wonią nowo rozkwitłego kwiatu?... A może znienacka wymienili z sobą jedno z tych spojrzeń, które ich wzajemnie podbijało obietnicą wspólnego oddania sobie tego co w każdem z nich należało do drugiego?.. Dość, że równocześnie wpadli w ekstazę, zapominając o reszcie świata, o tych wszystkich ludziach, którzy ich otaczali. Nie widzieli ich, w całości pogrążeni w potrzebie należenia do siebie, szeptania sobie, że się kochają, że nadeszła pora nowego rozkwitu miłości. Pochylił się nad nią, wyciągając ku niej usta, ona podała mu swoje i pocałowali się z upojeniem.
— Ładnie!.. Nie żałujcie sobie! — zawołał z podochoceniem Beauchêne. Co was opętało?..
— Może chcecie, byśmy wyszli i pozostawili was sam na sam?.. dorzucił tym samym tonem Séguin.
A podczas gdy Walentyna zanosiła się od śmiechu a Konstancja przybierała miny zgorszone, Morange wyrzekł słowa głębokiego smutku głosem pełnym łez, które dławiły go ciężką goryczą niepowrotnej dla niego miłosnej przeszłości:
— Ach, jakże wielką macie słuszność!
Zadziwieni tem co zrobili a czego nie byliby chcieli zrobić w obecności świadków, Mateusz i Maryanna przez chwilę wylęknięci spojrzeli na siebie ze szczerem zakłopotaniem. Lecz oprzytomniawszy, oboje się roześmieli z ujmującą poczciwością i swawolnie zaczęli przepraszać gości. Kochać! kochać! módz kochać!.. oto całe zdrowie życia, lecz trzeba chcieć i trzeba módz!
— A więc — mówił żartobliwie Beauchêne — zaraz zacznie się coś szóstego! nie odkładając, będzie szóste!
Gerwazy, jeszcze chwiejnie trzymając się na nogach, doszedł wszakże do kółka bawiących się dzieci i patrzał na galopujących swych trzech braci i siostrę, podziwiając jak rej wodzili wśród całego grona.
— A tak, teraz będzie szóste! potwierdził Mateusz a Maryanna kiwnięciem głowy dawała na to przyzwolenie.
Zwrócił się w stronę pola, które słaniając się i falując jak zielone morze, przyobiecywało bogate plony.
— Można zapragnąć szóstego dziecka, bo oto tam dojrzeje zboże, które je wyżywi!
Był to okrzyk człowieka czynu, energii i woli, człowieka zobowiązującego się przed sobą samym, by płodząc dziecko, stworzyć zarazem nowy zasób, dający mu możność wyżycia. Uważał taką przezorność za prosty obowiązek uczciwości a znalazłszy to rozwiązanie zadania, miał spokojne sumienie, że nie rzuci na świat pasorzytów. W miarę zwiększania się rodziny, powiększać będzie ilość pól, zdobywanych na odłogiem leżącem pustkowiu; karczować będzie zarośla, osuszać bagna, usuwać kamienie i zwilżać piaszczyste wydmy, by i one rodzić poczęły. A ziemia i kobieta dopełnią dzieła stworzenia, zwycięzko dążąc ku wzmożeniu życia, siły i nadziei.

KONIEC KSIĘGI TRZECIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.