Ocalenie (Conrad)/Część IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Część IV
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ IV
DAR PŁYTKIEGO MORZA


I

Lingard zabrał panią Travers z jachtu i wiózł ją sam małem czółenkiem. Wśród rozgardjaszu, towarzyszącego wsiadaniu do łódek, stał u jej boku, wielki i milczący, póki ostatni marynarz nie opuścił szkunera. Dopiero gdy mrukliwy, niespokojny gwar majtków odjeżdżających łodziami zagubił się zupełnie w oddali, rozległ się głos Lingarda, poważny na tle ciszy: — Niech pani pozwoli za mną. — Poszła; kroki ich rozlegały się głośno i głucho na pustym pokładzie. U końca stopni odwrócił się i rzekł bardzo cicho.
— Niech pani uważa.
Wszedł do czółna i przytrzymał je. Zdawało mu się, że pani Travers jest przerażona ciemnością. Poczuła, że chwycił ją mocno za ramię. — Trzymam panią — rzekł. Weszła do łodzi bez wahania, powierzając się naoślep jego sile, i nieco zdyszana, opuściła się na tylną ławkę. Usłyszała lekki plusk, poczem niewyraźny zarys opuszczonego statku rozpłynął się nagle wśród nocy.
Lingard wiosłował, siedząc nawprost postaci zakapturzonej i owiniętej płaszczem, a nad jej głową miał przed oczyma połysk rufowej latarni, dopalającej się zwolna na porzuconym okręcie. Gdy zgasła bez żadnego ostrzegawczego błyśnięcia, przestał widzieć zupełnie kontury statku osiadłego na mieliźnie. Znikły bez śladu jak sen; a wypadki ostatnich dwudziestu czterech godzin były również jakby częścią rozwianego snu, tak samo jak i zakapturzona, owinięta płaszczem postać. Nie mówiła; nie poruszała się; zaraz zniknie. Lingard usiłował sobie przypomnieć rysy pani Travers, choć siedziała w łódce o dwie stopy od niego. Wydało mu się, że zabrał ze szkunera nie kobietę lecz wspomnienie — dręczącą pamięć o ludzkiej istocie, której nigdy już nie zobaczy.
Za każdym ruchem krótkich wioseł pani Travers czuła, że łódź skacze naprzód z nią razem. Lingard musiał spoglądać często przez ramię aby utrzymać kierunek. — Na brygu będzie pani bezpieczną — rzekł. Milczała. To sen! To sen! Odchylił się krzepko w tył; woda zabulgotała głośno o tępy bak. Czerwonawy blask, rzucony zdala przez pochodnie, odbijał się w głębi kaptura. Sen miał bladą twarz; wspomnienie miało żyjące oczy.
— Musiałem sam po panią przyjechać — rzekł.
— Spodziewałam się tego. — Były to pierwsze słowa, jakie od niej usłyszał, odkąd się spotkali po raz trzeci.
— A poprzysiągłem — także wobec pani — że noga moja nie postanie na pokładzie waszego statku.
— To ładnie z pana strony, że — — zaczęła.
— Jakoś zapomniałem — rzekł z prostotą.
— Spodziewałam się tego po panu — powtórzyła. Trzy razy poruszył szybko wiosłami, nim spytał bardzo łagodnie:
— Czego pani się jeszcze spodziewa?
— Wszystkiego — rzekła. Okrążał wówczas rufę brygu i musiał spojrzeć w bok. Potem zwrócił się do niej:
— Więc pani ufa, że — — wykrzyknął.
— Chciałabym panu ufać — przerwała — ponieważ —
Przestraszony głos zawołał nad nimi po malajsku: — Kapitan przyjechał.
Pani Travers zamilkła, słysząc ten dziwny dźwięk. Lingard złożył wiosła; zobaczyła, że suną pod wysokim bokiem brygu. Ciemna twarz, patrząca z wytężeniem, zjawiła się bardzo blisko jej oczu, czarne palce chwyciły za burtę łódki. Powstała, chwiejąc się. — Niech pani uważa — rzekł znowu Lingard, ale tym razem — w świetle — nie ofiarował jej pomocy. Weszła po trapie sama, a za nią Lingard.
Szaniec był zapełniony ludźmi dwóch ras. Lingard i pani Travers przeszli szybko wśród grup, które usuwały im się z drogi. Otworzył przed nią drzwi kabiny, ale pozostał na pokładzie aby się wypytać o łódki wysłane na zwiady. Powróciły, gdy był na jachcie i obaj dowodzący majtkowie przyszli na rufę zdać raport. Łódka wysłana na północ nic nie spostrzegła. Łódź, której kazał zbadać ławice i wysepki leżące na południe od brzegu, widziała istotnie prao Damana. Dowódca jej raportował, że kilka ognisk paliło się na brzegu, gdyż załogi obu prao obozowały na piaszczystej rewie. Gotowano posiłek. Ludzie z brygu byli dość blisko aby słyszeć głosy. Na mostku prao stał człowiek pełniący wartę; dowiedzieli się o tem, ponieważ słyszeli, jak krzyczał coś do ludzi obozujących w dole u ognisk. Lingard chciał wiedzieć, jak tego dokazali, że ich nie spostrzeżono. „Noc była naszą kryjówką“, odrzekł Malaj głębokim, warkliwym głosem. Nie miał pojęcia, że jacyś biali są w obozie Damana. Skądżeby się tam wzięli? Radża Hassim i jego siostra zjawili się niespodzianie w swem czółnie obok jego łodzi. Radża Hassim rozkazał mu szeptem, aby wracał na bryg natychmiast i opowiedział tuanowi o wszystkiem, co zauważył. Radża Hassim powiedział także, iż wkrótce powróci i przywiezie nowe wieści. Dowódca łodzi słuchał; radża Hassim jest dlań zwierzchnikiem, bo „posiada pełną znajomość wszystkich zamiarów tuana, o czem wiemy tu wszyscy“.
— Dość! — krzyknął nagle Lingard.
Malaj podniósł na niego ociężałe spojrzenie i bez słowa wycofał się na rufę. Lingard powiódł za nim gniewnym wzrokiem. Nowa siła zjawiła się na świecie, zawładnęła ludzką mową i nasyciła ją aluzjami pełnemi posępnej ironji. Lingard przeraził się i cofnął, usłyszawszy, iż ktoś „posiada dokładną znajomość jego zamiarów“. Uświadomiło mu to, że teraz sam nie wie, co zamierza — że wydaje mu się niepodobieństwem, aby kiedykolwiek mógł tę wiedzę odzyskać. Nowa potęga rzuciła czar nietylko na słowa, których musiał wysłuchiwać, ale i na fakty, które go napastowały, na ludzi, których widywał, na myśli, któremi musiał kierować, na uczucia, których musiał doznawać. Rzeczywistość pozostała tem samem co i przedtem — widzialną w promieniach słońca powierzchnią życia, otwartą dla zwycięskiego pochodu nieokiełznanej woli. Wczoraj dawała się wyraźnie rozpoznać, opanować i zlekceważyć; ale teraz nowa siła zjawiła się na świecie i zasnuła wszystko nieokreślonym mrokiem, kryjącym cel ciemny i niezbadany.

II

Lingard wzdrygnął się zlekka, przychodząc do siebie i wydał rozkaz, aby zgaszono światła na brygu. Teraz, gdy przenosiny załogi już były skończone, wszystko przemawiało za ciemnością. Wydał ten rozkaz instynktownie, ponieważ to właśnie było wskazane w danych okolicznościach. Myślami przebywał w kajucie swego brygu, gdzie czekała kobieta. Położył rękę na oczach, jak gdyby chciał się skupić przed wielkim myślowym wysiłkiem. Słyszał wokoło siebie podniecone szepty białych, których rano jeszcze pragnął tak gorąco wziąć pod swoją opiekę. Miał ich teraz na brygu; ale wypadek, pech, przeklęta głupota wydarły mu powodzenie tego planu. Musi wejść do kajuty i porozmawiać z panią Travers. Ta myśl go przerażała. Nie należał zaiste do ludzi, którzy umieją się wypowiadać. Wywnętrzenie się było dla niego olbrzymiem przedsięwzięciem, kwestją rozpaczliwego wysiłku o wątpliwym rezultacie. „Muszę dojść z nią do ładu“ — szepnął, jakby spodziewając się walki. Niepewny był i siebie i jej; niepewny był wszystkiego i wszystkich; ale wiedział z pewnością, że pragnie na nią spojrzeć.
W chwili gdy zwrócił się do drzwi kajuty, obie pochodnie zgasły jednocześnie i czarne sklepienie nocy, podtrzymywane nad brygiem przez jaskrawy blask, zapadło się za Lingardem i zagrzebało pokład w nagłym mroku. Brzęczenie obcych głosów wzmogło się natychmiast na nutę przestrachu.
— Hallo!
— Psa, kota nie widać!
— Co też teraz będzie? — nastawał jakiś głos — chciałbym wiedzieć co będzie?
Lingard zatrzymał się w chwili, gdy miał już drzwi otworzyć i czekał bezsensownie na odpowiedź, jakby spodziewał się po niej jakiegoś natchnienia.
— Co ci jest? Ciesz się i tyle! — odrzekł ktoś.
— Wszystko to bardzo pięknie — na dziś wieczór — odezwał się pierwszy głos.
— Czego się znów ciskasz? — napominał drugi rozważnie. — Dostaniemy się do domu jak się patrzy.
— To nie jest takie murowane; tutejszy pomocnik gadał —
— Niech sobie gada; tamten facet — no ten od brygu — wyciągnie nas z tego. Żona zwierzchnika pomówi z nim — już ona potrafi. Od czego forsa!
Oba głosy zbliżyły się i słychać je było wyraźnie tuż za Lingardem.
— A nuż te psiekrwie dzikusy podpalą jacht? Kto im przeszkodzi?
— A niechby i podpalili. To ci ten bryg niedobry, żeby na nim odjechać? No gadaj? Przecie są i armaty, i wszystko. Zajedziemy do domu i szlus. A ty co powiesz, Janie?
— Nic nie powiem i nic mnie to nie obchodzi — rzekł trzeci głos, spokojny i słaby.
— Niby chcesz powiedzieć, że wszystko ci jedno, czy przespacerujesz się na dno czy do domu? Każ się wypchać!
— Na dno — powtórzył spokojnie blady głos. — A jakże! Znajdziemy się tam wszyscy, tak czy owak. O sposób nie chodzi.
— Brr! Nawet august z jakiego cholernego cyrku zagryzłby się przy tobie. Coby powiedziała na to moja stara, gdybym się już nigdy nie pokazał?
— Wzięłaby innego chłopa. Durniów pełno jest wszędzie.
Spokojny i niewesoły chichot rozległ się wśród zgorszonego milczenia. Lingard stał bez ruchu z ręką na klamce. Nieco dalej ktoś wybuchnął mrukliwie:
— Niecierpię się terać w ciemności po obcym okręcie. Ciekawym, gdzie tu trzymają świeżą wodę! Nie można się dogadać z tymi głupimi murzynami. Tyle tu sobie z nas robią, co ze stada bydlaków. Będziemy musieli pewno koczować Bóg wie jak długo na tym tu psiamać szańcu. — Potem znów, tuż przy Lingardzie rzekł pierwszy głos, dyskretnie przytłumiony:
— To doprawdy ciekawe, że ten bryg tak się tu nagle wtrynił, no nie? I jeszcze ten jego szyper! Cóż to za człowiek?
— Ech, z niego to taki szyper, co się szwenda tu i tam. Ten bryg, to chyba do niego należy. Rozjeżdża sobie na nim i patrzy coby tu grypsnąć — uczciwie czy nieuczciwie. Mój szwagier przesłużył dwa tuaty na tutejszych morzach i nagadał mi okropności o tem, co tu się dzieje w tych zatraconych okolicach. Ale pewnie kłamał. Ci z wojennych statków łżą jak najęci. Cóż mnie to może obchodzić, kim jest ten szyper. Daj mu święty spokój i nie zawracaj sobie głowy. Nie zobaczysz go już ani razu, jak sobie stąd pójdziemy.
— A czy on potrafi coś zrobić dla naszego zwierzchnika? — zapytał znowu głos pierwszy.
— Czy potrafi! Jedno jest pewne: że my nie potrafimy nic zrobić. Może w tej oto minucie zwierzchnik już gdzieś leży zakatrupiony — któż to wie? Gadają, że te tu dzikusy to okrutne zabijaki. Powiem ci, że mi go żal naprawdę.
— Mnie też — potwierdził mrukliwie drugi.
— Może biedak nie był przygotowany — zaczął znowu rozsądny głos. Lingard usłyszał głębokie westchnienie. — Jeżeli tylko da się coś zrobić, już to tam jego żona pokombinuje z tym szyprem. Z wolą Bożą może się jej i przysłuży —
Lingard otworzył gwałtownie drzwi kajuty, wszedł i zatrzasnął je na ciemność.
— Z wolą Bożą gotów jestem się pani przysłużyć — rzekł, postawszy chwilę bez ruchu z oczami utkwionemi w pani Travers. Wisząca lampa oświetlała kajutę niezmiernie jaskrawem światłem. Pani Travers odrzuciła była kaptur. Promienna jasność małej kabiny spowijała ją tak szczelnie, lgnęła do niej z taką siłą, jakgdyby stanowiła część jej istoty. Żaden cień nie przesłaniał jej twarzy oświetlonej jaskrawo i jakby hermetycznie zamkniętej, twarzy o nieprzeniknionem pięknie.
Lingard patrzył w nieświadomej ekstazie na tę zdumiewającą wizję; zdawało mu się, że zabłądziła w jego życie z za krańców niepojętego. Niepodobna było odgadnąć jej myśli, poznać jej uczuć, zrozumieć jej zmartwień czy radości. Ale ona wiedziała o wszystkiem, co tkwiło na dnie jego serca. Powiedział jej to sam — znaglony raptowną myślą — uciekając się do niej w mroku, w rozpaczy, w bezsensownej nadziei, w niewiarogodnem zaufaniu. Powiedział jej to, czego nie mówił nikomu na ziemi — może tylko czasem samemu sobie, ale bez słów — mniej wyraźnie. Powiedział jej, a ona wysłuchała w milczeniu. Słuchała, wychyliwszy się za poręcz, aż wreszcie dotknęła oddechem jego czoła. Przypomniał to sobie i doznał na chwilę porywającej dumy i niewysłowionego przerażenia. Zaczął z wysiłkiem:
— Słyszała pani, co mówiłem przed chwilą? Oto jestem.
— Pan czeka, abym coś powiedziała? Czyż to konieczne? Czyż to możliwe?
— Nie — odrzekł. — To już zostało powiedziane. Wiem, czego się pani po mnie spodziewa. Wszystkiego.
— Wszystkiego — powtórzyła i zamilkła, poczem dodała znacznie ciszej: — Conajmniej.
Wyglądał na zatopionego w myślach.
— To nadzwyczajne — rozważał półgłosem — jak ja tego człowieka nie lubię.
Pochyliła się trochę.
— Niech pan pamięta, że ci dwaj ludzie są niewinni — zaczęła.
— Jak i ja. Jak każdy człowiek na świecie. Czy pani kiedy spotkała mężczyznę czy kobietę, którzyby nie byli niewinni? A jednak każdy musi zdać się na los.
— Spodziewam się, że pan będzie wspaniałomyślny — rzekła.
— Dla pani?
— No tak — dla mnie. Jeśli pan chce — dla mnie samej.
— Dla pani samej! A przecież pani wie wszystko! — Głos jego przycichł. — Pani chce swego szczęścia.
Poruszyła się niecierpliwie; spostrzegł, że zacisnęła dłoń leżącą na stole.
— Chcę powrotu mego męża — rzekła ostro.
— Tak. Tak. To właśnie mówiłem. To jest to samo — mruknął z dziwnym spokojem. Spojrzała na niego badawczo. Odznaczał się wielką prostotą i to w nim uderzało przedewszystkiem. Czuła, jak nią zwolna owłada ta potężna postać. Nie był przeciętnym. Był raczej wszystkiem innem niż przeciętnym człowiekiem. Urok życia poza prawem rozciągał się nad nim jak niebo nad morzem, zbiegając się ze wszech stron w jednolity widnokrąg. W kole tem krążył samotny, niebezpieczny i romantyczny. Był zdolny do przestępstw, poświęceń, uwielbienia, tkliwości i skupionego szaleństwa. Myślała ze zdumieniem, że ze wszystkich mężczyzn na świecie był zaiste tym, którego znała najlepiej, a jednak nie mogła przewidzieć, co powie lub zrobi za chwilę. Rzekła wyraźnie:
— Pan mi darował swą ufność; teraz chcę, żeby mi pan darował życie tych dwóch ludzi, których pan nie zna, których pan jutro zapomni. Pan może to zrobić. Pan musi to zrobić. Pan nie może mi tego odmówić. — Czekała.
— Dlaczego nie mogę odmówić? — szepnął posępnie, nie podnosząc oczu.
— Pan pyta? — wykrzyknęła. Stał bez ruchu. Zdawało jej się, że brak mu słów.
— Pan pyta... Ach! — zawołała — czyż pan nie widzi, że ja nie mam królestw do zdobywania?

III

Lekka zmiana wyrazu twarzy Lingarda, zmiana, która znikła prawie natychmiast, świadczyła że usłyszał namiętny okrzyk pani Travers, wydarty jej przez rozterkę duszy. Nie drgnął nawet. Widziała jasno niezmierną trudność swego położenia. To położenie było niebezpieczne; mniej same fakty niż to, co się w nich czuło. Chwilami sytuacja nie wydawała się jej realniejszą od legendy; i myślała o sobie jak o jakiejś kobiecie z ballady, kobiecie, która musi błagać, aby jej darowano życie niewinnych więźniów. Ocalić Traversa i d’Alcacera było dla niej więcej niż obowiązkiem. To była konieczność, to była bezwzględna potrzeba, to było nieuniknione posłannictwo. Jednak musiała sobie uprzytomnić zgrozę okrutnej i tajnej śmierci, nim potrafiła odczuć litość, na którą zasługiwali. Zaś gdy patrzyła na Lingarda, serce jej się ściskało najgłębszem współczuciem. Tamci byli godni litości, ale ten człowiek, ofiara swych własnych, dziwacznych popędów, wydawał jej się tragicznym, fascynującym i winnym. Lingard podniósł głowę. Za drzwiami rozległy się szepty i Hassim, poprzedzający Immadę, wszedł do kajuty.
Pani Travers spojrzała na Lingarda, ponieważ ze wszystkich twarzy w kabinie tylko ta jedna była dla niej zrozumiała. Hassim zaczął mówić natychmiast, a gdy umilkł, głębokie westchnienie Immady rozległo się wśród nagłej ciszy. Lingard spojrzał na panią Travers i rzekł:
— Obaj panowie żyją. Obecny tu radża Hassim widział ich przed niespełna dwiema godzinami, taksamo jak i jego siostra. Są żywi i cali na razie. A teraz...
Zatrzymał się. Pani Travers wsparła się na łokciu i ocieniła ręką oczy, siedząc pod błyskiem wiszących gromów.
— Pan musi nas nienawidzieć.
— Nienawidzieć — was? — powtórzył, jak jej się zdawało, z odcieniem pogardy w głosie. — Nie. Nienawidzę samego siebie.
— Dlaczego samego siebie? — pytała bardzo cicho.
— Bo nie wiem, co ze mną się dzieje — odpowiedział. — Bo nie wiem, co ze mną się dzieje. Bo nie wiem, co mnie napadło od — od tego ranka. Byłem zły wówczas... Byłem tylko bardzo zły...
— A teraz — szepnęła.
— Jestem... nieszczęśliwy — rzekł. Po chwili milczenia, która pozwoliła pani Travers zdumieć się, jakim sposobem ten człowiek zdołał przeniknąć do samego dna jej współczucia, Lingard palnął w stół pięścią tak silnie, iż wszystkie ciężkie muszkiety jak gdyby podskoczyły.
Pani Travers posłyszała, że Hassim wypowiedział poważnie kilka słów, a Immada jęknęła z rozpaczą.
— Wierzyłam panu zanim... zanim pan mi zaufał — zaczęła. — Pan to widział. Prawda?
Wpatrzył się w nią. — Pani nie jest pierwszą, która we mnie uwierzyła — rzekł.
Hassim stał, oparty niedbale plecami o zamknięte drzwi, nie spuszczając z Lingarda bacznego wzroku, a ciemne i żałosne oczy Immady spoczywały na obliczu białej kobiety. Zdawało się pani Travers że zmaga się z nimi, że walczy o zawładnięcie siłą tego człowieka i jego oddaniem. Gdy podniosła oczy na Lingarda, zobaczyła na jego twarzy — która powinna była odbijać obojętność lub uniesienie, jak twarz poważnego przywódcy albo bezlitosnego marzyciela — wyraz zupełnego zapamiętania. Wyglądało to, jakby Lingard się rozkoszował jakiemś głębokiem i zdumiewającem przeżyciem. I nagle — w chwili gdy odwoływała się do jego wspaniałomyślności, w środku jakiegoś zdania — pani Travers zająknęła się, uprzytamniając sobie, że to ona jest przedmiotem jego zapatrzenia.
— Nie patrz, nie patrz na tą kobietę! — krzyknęła Immada. — O panie, odwróć oczy... — Hassim zarzucił ramię na szyję siostry. Głos jej przycichł. — O panie! Patrz na nas! — Hassim przyciągnął ją do siebie i zakrył ręką jej usta. Wyrywała mu się przez chwilę jak ptak schwytany w sidła; wreszcie poddała się i ukryła głowę na jego ramieniu, szlochając bardzo cicho i spokojnie.
— Co oni panu mówią? — zapytała pani Travers z nikłym i bolesnym uśmiechem. — Co oni mogą mówić? To jest nie do zniesienia, że ich słowa, które nic dla mnie nie znaczą, znajdują drogę prosto do serca pana...
— Mówią, żebym odwrócił oczy — szepnął Lingard bez najlżejszego ruchu.
Pani Travers westchnęła.
— Tak, bardzo mi ciężko pomyśleć że ja, która pragnę pana wzruszyć, nie mogę dać się zrozumieć jak oni. A jednak mówię językiem pańskiego dzieciństwa, językiem człowieka, którego cała nadzieja jest w pańskiej wspaniałomyślności.
Potrząsnął głową. Przez chwilę patrzyła w niego niespokojnie.
— Więc w pańskich wspomnieniach — rzekła i zdziwiła się na widok głębokiego smutku, jaki powlókł uważną jego twarz.
— Czy pani wie, co ja pamiętam? — rzekł. — Czy pani chce wiedzieć? — Słuchała z lekko rozchylonemi ustami. — Więc pani powiem. Biedę, ciężki znój — i śmierć — ciągnął bardzo spokojnie. — Teraz powiedziałem pani, a pani nie wie. Tak to jest między nami. Pani mówi do mnie — ja mówię do pani — i nic nie wiemy.
Powieki jej opadły.
— Cóżbym mogła panu powiedzieć? — ciągnęła. — Co ja mogę zrobić? Nie powinnam ustąpić. Niech pan się zastanowi! Wśród pańskich wspomnień musi być jakaś twarz — jakiś głos — przynajmniej jakieś imię. Nie mogę uwierzyć, że tam jest sama gorycz.
— Tam niema goryczy — mruknął.
— O bracie, serce moje osłabło z trwogi — szepnęła Immada. Lingard zwrócił się szybko w stronę tego szeptu.
— Więc pan ich musi ocalić — — wykrzyknęła pani Travers. — Ja wiedziałam —
— Znieś swoją trwogę cierpliwie — rzekł szybko Hassim do siostry.
— Muszę ich ocalić. Pani to powiedziała — rzekł nagle głośno Lingard. Czuł się jak pływak, który — wśród nadludzkich wysiłków, aby dosięgnąć brzegu — spostrzega, że prąd go zabiera do morza. Podda się tajemniczemu prądowi; popłynie z tajemniczym prądem, popłynie szybko — i ujrzy koniec tego wszystkiego, wypełnienie — błogie i straszliwe zarazem.
W tym stanie egzaltacji czuł się w niepojęty sposób zawsze zwycięskim, cokolwiekby się stało — a grała tu pewną rolę i uporczywa wytrwałość. Nie mógł poświęcić swego zamysłu, długoletniego zamysłu, celu swego życia; nie mógł rozstać się z nim i żyć dalej, tak jak nie mógł wyciąć sobie serca i nie umrzeć. Ten miłośnik przygód nie mógł się wyrzec swej przygody, która — w jego własnem przekonaniu — uczyniła go wszystkiem czem był.
Rozpatrywał zagadnienie z zimną odwagą, podtrzymywany przez wiarę w swe siły. To nie tych dwóch ludzi miał ocalić; miał ocalić samego siebie. Gdy z tego punktu spojrzał na sytuację, wydała mu się znaną.
Hassim opowiedział Lingardowi, że obu białych uprowadzono do obozu Damana. Młody radża wysiadł na piasku, zostawiając siostrę w czółnie i doczołgał się do skraju światła rzuconego przez ogniska, przy których gotowali Illanunowie. Daman siedział osobno przy większem ognisku. Dwa prao stały na płytkiej wodzie obok rewy; po mostku chodziła placówka, obserwując światła na brygu; obóz pełen był spokojnych szeptów. Hassim wrócił do czółna, poczem oboje z siostrą, wiosłując ostrożnie, objechali wkoło zakotwiczonych statków, na których słyszeli kobiece głosy, i zbliżyli się do przeciwległego końca obozu. Blask wielkiego ogniska padał tam na wodę, a czółno sunęło bez pluśnięcia skrajem światła, trzymając się mroku. Hassim wysiadł po raz drugi i znów podpełzł blisko do ogniska. Każde z prao, zgodnie z wojennemi zwyczajami illanuńskich piratów, miało mniejszą łódkę, a że te łodzie były lekkie i zwinne, wciągnięto je na piasek opodal wielkiego ogniska, gdzie tkwiły wysoko na spadzistym brzegu, rzucając głębokie cienie. Hassim podpełzł do większej łodzi i stanąwszy na czubkach palców, mógł widzieć obóz z nad burty. Niewyraźny gwar męskich głosów przypominał brzęczenie owadów w lesie. Dziecko kwiliło na pokładzie jednego z prao, a kobiecy głos nawoływał ostro kogoś na brzegu. Hassim wyjął kriss z pochwy i trzymał go w pogotowiu.
Wkrótce — opowiadał — zobaczył dwóch białych, przechadzających się między ogniskami. Gestykulowali, rozmawiając z sobą i zatrzymując się od czasu do czasu. Zbliżyli się do Damana, a krępy człowiek z włosami na twarzy przemawiał do niego poważnie przez długi czas. Daman siedział, skrzyżowawszy nogi, na małym dywaniku, z otwartym koranem na kolanach, i śpiewał wersety, kiwając się z zamkniętemi oczami.
Illanuńscy wodzowie, którzy spoczywali na ziemi owinięci w płaszcze, podnieśli się na łokciu, aby przyjrzeć się białym. Krępy biały człowiek skończył przemowę i patrzył na nich wdół przez chwilę, potem zaś tupnął w piasek. Widać był zły, że go nikt nie rozumie. Potem nagle zrobił się bardzo smutny; zakrył twarz rękami, a wysoki biały położył mu dłoń na ramieniu i szepnął coś do ucha. Suche drwa trzaskały w ogniskach; Illanunowie spali, gotowali, gwarzyli, ale z bronią w ręku. Jeden czy dwóch zbrojnych ludzi podeszło, aby gapić się na więźniów i powróciło znów do ognia. Dwaj biali opuścili się na ziemię naprzeciw Damana. Ubrania ich były zbrukane, we włosach mieli piasek. Wysoki człowiek zgubił kapelusz; szkło w oku krępego bardzo błyszczało; plecy jego były pokryte błotem, a jeden z rękawów kurtki rozdarty aż do łokcia.
Hassim zobaczył to wszystko i cofnął się później niepostrzeżenie na brzeg, gdzie Immada czekała na niego w czółnie gotowem do odjazdu. Illanunowie, ufając morzu, strzegli bardzo niedbale swych więźniów i Hassim twierdził, że byłoby się dało białych uprowadzić, gdyby się tylko mógł z nimi porozumieć. Ale nie pojęliby jego znaków, a tembardziej słów. Naradzał się z siostrą. Immada szeptała smutno; u ich stóp fale rozpryskiwały się z ponurym szumem nie głośniejszym od ich szeptu.
Lojalność Hassima była niezachwiana, ale prowadziła go teraz nie w jasne światło nadziei, lecz w głęboki cień zwątpienia. Chciał zebrać informacje dla swego przyjaciela, który jest taki potężny i który może potrafi być stałym. Gdy, poprzedzając Immadę, zbliżył się znów do obozu — tym razem jawnie — ich ukazanie się nikogo tak dalece nie zaskoczyło. Wodzowie Illanunów wiedzieli dobrze, że mają walczyć — jeśli taką jest wola Boga — za radżę z Wajo i że ten radża przebywa na mieliznach, wyglądając białego człowieka, który posiada wielkie bogactwa i zapas broni, i który jest jego sługą. Daman jeden jedyny zdawał sobie sprawę z ich istotnego stosunku; powitał gości z nieprzeniknioną powagą. Hassim zasiadł na dywanie po jego prawicy. Naradzali się półgłosem, zamieniając krótkie i pozornie niedbałe zdania, przeplatane długiemi przestankami milczenia. Immada usadowiła się tuż przy bracie i położywszy rękę na jego ramieniu, słuchała z głęboką uwagą, napozór zupełnie spokojnie, jak przystało księżniczce Wajo, zwykłej obradować z wojownikami i mężami stanu w chwilach niebezpieczeństwa i w godzinach rozważań. Serce jej biło gwałtownie, a naprzeciw niej milczący biali ludzie wpatrywali się w te dwie znane twarze jak z drugiej strony przepaści. Czterech illanuńskich wodzów siedziało rzędem. Obszerne płaszcze spadały z ich ramion na piasek, w którym tkwiły cztery długie lance; każda z nich podtrzymywała małą, podłużną tarczę z drzewa, rzeźbioną na brzegach i pomalowaną na ciemną purpurę. Daman wyciągnął rękę i wskazał więźniów. Twarze białych bardzo były spokojne. Daman patrzał na nich w żarliwem milczeniu, jakby go trawiła niewypowiedziana tęsknota.
Koran w jedwabnej pochewce wisiał u jego szyi na szkarłatnym sznurku. Spoczywał na jego sercu, a tuż pod nim sterczał w pogotowiu zwykły kriss o rękojeści z bawolego rogu, zatknięty w skręt saronga. Chmury zgęstniały nad obozem i ciemność kładła się ciężko na żar rozproszonych ognisk.
— Między mną a białymi jest krew — rzekł gwałtownie Daman.
Wodzowie Illanunów ani drgnęli. Między nimi a całą ludzkością była krew. Hassim zauważył beznamiętnie, że jest jeden biały, z którym przezorność nakazuje pozostawać w przyjaźni; a pozatem czyż Daman nie jest już jego przyjacielem? Daman uśmiechnął się z przymkniętemi oczami. Jest przyjacielem tego białego, ale nie jego niewolnikiem. Illanunowie mruknęli potwierdzająco, bawiąc się rękojeściami mieczów. — Dlaczego — spytał Daman — ci dziwni biali ludzie odjechali tak daleko od swego kraju? Wielki biały człowiek, którego wszyscy znają, wcale sobie ich przybycia nie życzył. Nikt sobie ich przybycia nie życzył. Zło idzie wślad za nimi. Oni są jak ci ludzie, których ślą władcy, aby oglądali dalekie kraje, i mówili o pokoju, i zawierali traktaty. Tak zaczynają się zwykle wielkie zgryzoty. Illanunowie są daleko od swego kraju, gdzie żaden biały nie śmie się pokazać i dlatego wolno im szukać wrogów na otwartem morzu. Znaleźli tych dwóch, którzy przybyli aby patrzeć. Daman zapytuje, na co oni przybyli patrzeć? Czy nie mają nic do oglądania we własnym kraju?
Mówił ironicznym i stłumionym głosem. Rozrzucone kupy węgli żarzyły się głębszą czerwienią; wielki blask ogniska dowódcy opadł i przyćmił się, nim zagasnął. Proste i zręczne postacie wstawały, opuszczały się na piasek, krążyły po brzegu, szepcząc. Gdzieniegdzie ostrze włóczni zabłysło czerwienią nad czarnym zarysem głowy.
— Illanunowie szukają łupu na morzach — zakrzyknął Daman. — Ich ojcowie i ojcowie ich ojców robili to samo, a byli nieustraszeni, jak ci co patrzą śmierci w oczy.
Ktoś się roześmiał po cichu. „Uderzamy i idziemy dalej“ — rzekł jakiś radosny głos. „Żyjemy i umieramy z bronią w ręku“. Illanunowie skoczyli na nogi. Tupali w piasek, wywijając nagiemi ostrzami mieczów nad głowami dwóch białych. Powstał wielki rwetes.
Gdy się uspokoili, Daman podniósł się, owinięty płaszczem aż po stopy i zabrał znowu głos, wygłaszając swe rady. Biali siedzieli na piasku i wodzili oczami od twarzy do twarzy, jakby starali się go zrozumieć. Postanowiono, że więźniowie zostaną odesłani na lagunę, gdzie sprawujący rządy nad krajem rozstrzygnie o ich losie. Illanunowie chcą tylko złupić okręt. Nie obchodzi to ich wcale, co się stanie z białymi. „Ale Damana to obchodzi“ — rzekł Hassim do Lingarda, opowiadając o tem co zaszło. „Damana to obchodzi, o tuanie!“
Hassim dowiedział się także, iż w osadzie panuje niepokój jak w przeddzień wojny. Belarab ze swymi zwolennikami rozłożył się obozem u grobu ojca, w kotlinie za uprawnemi polami. Ostrokół jego zamknięty i nikt się nie pokazuje na werandach domów w obrębie ogrodzenia. Można się domyślać, że tam są ludzie, tylko po dymie ognisk kuchennych. Tymczasem poplecznicy Tenggi panoszą się po osadzie, obchodząc się po tyrańsku z ludźmi usposobionymi pokojowo. Wielki szał zstąpił na ludzi, równie silny jak szał miłości — szał walki, żądza przelewu krwi. Dziwna trwoga podnieca jeszcze ich szaleństwo. Wielki dym, który było widać tego ranka nad lasami wybrzeża, był jakimś umówionym sygnałem Tenggi dla Damana, ale Hassim nie umiał odgadnąć co to miało znaczyć. Lęka się o bezpieczeństwo Jörgensona. W chwili gdy przygotowywano łodzie wojenne aby zabrać więźniów na lagunę, Hassim opuścił spokojnie obóz wraz z siostrą i odjechał w swem czółnie. Światła na brygu odbijały się od chmur słabą poświatą i to umożliwiło im skierowanie się przez mielizny wprost do statku. Lecz zanim przebyli pół drogi, światła zagasły i ciemność zdawała się bardziej zwartą niż kiedykolwiek. Ale — dodał Hassim — nie była czarniejsza od ciemności panującej w jego duszy. Widział białych, którzy siedzieli, milcząc, bez ruchu pod ostrzami mieczów; widział Damana; słyszał jak wymawiano ostre słowa; a teraz patrzy na swego białego przyjaciela — i nie może przewidzieć, jaki będzie wynik wypadków. Można patrzeć na twarze ludzi; ale nie można dojrzeć ich losu, który jest wypisany na czołach. Oto wszystko co miał do powiedzenia, a każde z jego słów jest prawdziwe.

IV

Lingard powtórzył to wszystko pani Travers. Jej odwaga, inteligencja, lotność, barwa jej oczu i nieulękły wzrok wzbudziły w nim podziw i zapał. Była jego sprzymierzeńcem! Z każdą chwilą zgubne to złudzenie przywierało silniej do jego duszy — jak jaśniejąca odzież — jak ognista zbroja.
Nie chciało mu się stawić czoła rzeczywistości. Całe jego życie — aż do tej chwili — było walką z wypadkami w świetle dnia, ale tym razem nie umiał się zmusić do rozważenia sytuacji. Dopiero pani Travers narzuciła mu ten trud; poczekawszy chwilę, zapytała jaki wpływ mogą mieć na sytuację nowiny przyniesione przez Hassima.
Lingard nie miał najlżejszej wątpliwości, że Daman życzył sobie, aby on, Lingard, wiedział co się stało z więźniami. Dlatego właśnie Daman powitał uprzejmie Hassima, pozwolił mu wysłuchać decyzji i opuścić obozowisko na rewie. Mógł mieć w tem jeden tylko cel: dać Lingardowi do zrozumienia, że więźniowie zostali usunięci z pod jego władzy, póki będzie pozostawał na brygu. A bryg był przecież jego siłą. Zmusić Lingarda do opuszczenia statku znaczyło to samo, co wytrącić mu oręż z ręki.
— Czy pani rozumie co mówię? — zapytał Lingard. — Boją się mnie, gdyż umiem walczyć na tym okręcie. Lękają się brygu, ponieważ bryg i ja to jedno, gdy się na nim znajduję. Zbrojny człowiek — rozumie pani? Poza brygiem jestem rozbrojony, a beze mnie bryg nie może uderzyć. Tak myśli Daman. Nie wie jeszcze o wszystkiem, ale nie jest daleki od prawdy. Mówi sobie, że jeśli uzbroję łodzie aby szukać białych na lagunie, wówczas Illanunowie owładną z pewnością jachtem a może i brygiem. Jeśli zaś zostanę tu, na brygu, Daman zatrzyma obu białych i będzie mógł się stawiać, ile mu się spodoba. Belarab wierzy we mnie bez kwestji; ale Daman nie wierzy żadnemu człowiekowi na świecie. Nie umie poprostu nikomu zaufać, ponieważ sam ciągle coś knuje. Przybył tu aby mi pomóc i z chwilą gdy się przekonał, że mnie niema, zaczął spiskować z Tenggą. Teraz zrobił pewne posunięcie, zręczne posunięcie — znacznie zręczniejsze niż mu się zdaje. A dlaczego? Zaraz pani powiem. Dlatego że ja, Tom Lingard, nie mam na pokładzie tego brygu ani jednego białego, któremubym mógł zaufać. Ani jednego. Przed chwilą odkryłem, że mój pomocnik wbił sobie w głowę, jakobym był czemś w rodzaju korsarza. I wszyscy wasi ludzie z jachtu myślą to samo. Jak gdyby wasz jacht ściągnął na mnie jakieś przekleństwo. Nikt mi nie wierzy. Mój Boże, do czego ja doszedłem! Nawet tych dwoje — niech pani na nich spojrzy! Jakem żyw — oni wątpią o mnie! O mnie!
Wskazał na Hassima i Immadę. Dziewczyna wydawała się zalęknioną; Hassim spoglądał spokojnie i bystro, z niewyczerpaną cierpliwością. Głos Lingarda nagle opadł.
— I — na Boga — może oni mają słuszność. Któż to wie? Pani! Czy pani wie? Czekali całe lata. Niech pani spojrzy. Czekają wciąż — i ciężko im na sercu. Myśli pani, że mnie to nie obchodzi? Czy powinienem był zdusić w sobie wszystko — nikomu nic nie powiedzieć — nikomu — nawet pani? Może czekają na to, co teraz nie przyjdzie już nigdy?
Pani Travers wstała i okrążyła szybko stół.
— Czy nie możnaby czegoś obiecać temu — temu Damanowi — albo tym innym ludziom? Moglibyśmy im dać więcej, niżby przyszło im na myśl zażądać. Ja — mój mąż...
— Niech mi pani nie mówi o mężu — rzekł szorstko. — Pani nie wie, co pani robi. — Wytrzymała mroczny gniew jego oczu.
— Przecież muszę o nim mówić — powiedziała żywo.
— Musi pani — rozważał, spostrzegając, że pani Travers jest niższa od niego tylko o pół głowy. — Musi pani! O tak. Naturalnie że pani musi. Musi pani! Tak, ale nie życzę sobie tego słuchać. Pani mówi żeby im coś dać. Co wy możecie dać? Choćbyście nawet posiadali wszystkie skarby na ziemi. Nie! Wy nic dać nie możecie...
— Powiedziałam to z myślą o pańskiem trudnem położeniu — przerwała.
Oczy jego przesunęły się wdół po linji jej ramienia. — O mojem — mojem położeniu! — powtórzył.
Mówili to wszystko prawie szeptem. Odgłos powolnych kroków rozległ się na pokładzie nad ich głowami. Lingard zwrócił twarz ku otwartej luce świetlnej.
— Hej, wy tam na pokładzie! Jest wiatr?
Wszystko ucichło na chwilę. Wreszcie ktoś odrzekł niedbale:
— Spokojny, mały powiew z północy.
I dodał po chwili:
— Ciemno jak w grobie.
— Aha, dosyć jest ciemno — mruknął Lingard. Czuł, że musi na coś się zdobyć. Teraz. Natychmiast. Świat czeka. Świat pełen nadziei i trwogi. Co on ma zrobić? Zamiast odpowiedzieć sobie na to pytanie, wodził oczami po matowych skrętach zwiniętych włosów pani Travers i pogrążył się w zachwycie nad zbłąkanym loczkiem na jej karku. Co zrobić? Niema komu zostawić brygu. Głos, który odpowiedział poprzednio na pytania Lingarda, był głosem Cartera. — On tu się włóczy i pilnuje mnie — rzekł do pani Travers. Zaprzeczyła głową i usiłowała się uśmiechnąć. Człowiek na pokładzie zakaszlał dyskretnie. — Nie — rzekł Lingard — pani musi zrozumieć, że wy nie macie nic do dania. — Człowiek na pokładzie nie odszedł widać od luki świetlnej, bo usłyszeli iż rzekł spokojnie:
— Jestem na pani usługi, jeśli pani mnie potrzebuje.
Hassim i Immada spojrzeli wgórę.
— Widzi pani — wykrzyknął Lingard. — Co ja pani mówiłem? On mnie pilnuje! Na pokładzie mego własnego statku. Czy mi się śni? Czy ja bredzę? Niech mu pani powie, żeby tu zeszedł — rzekł po chwili.
Gdy pani Travers to uczyniła, Lingard pomyślał że jej głos jest rozkazujący i bardzo słodki. — Niczego na świecie nie kocham tak jak ten bryg — ciągnął dalej. — Niczego na świecie. Gdybym go stracił, nie byłoby na ziemi miejsca dla moich stóp. Pani tego nie rozumie. Pani nie może tego zrozumieć.
Carter wszedł i zamknął starannie drzwi kajuty.
Spoglądał pogodnie na wszystkich po kolei.
— Spokojnie tam? — spytał Lingard.
— Dosyć spokojnie, jeśli pan chce tak to określić — odpowiedział Carter. — Ale gdy pan tylko wytknie głowę za drzwi, usłyszy pan, że wszyscy chrapią na wyścigi tam na szańcu — jakby nie mieli żon w domu i jakby piraci wcale nie istnieli.
— Posłuchaj pan — rzekł Lingard. — Przekonałem się, że nie mogę ufać memu pomocnikowi.
— Doprawdy? — wycedził Carter. — Nie powiem aby mię to zaskoczyło. Muszę stwierdzić że on nie chrapie, ale chyba tylko dlatego że jest niespełna rozumu. Czyhał na mnie przed chwilą na rufie i powiedział coś w ten deseń, że z kim kto przestaje, takim się staje. Wydaje mi się, że to już kiedyś słyszałem. Dziwne zwierzenie. Usiłował mi dać do zrozumienia, że jeśli on nie jest zepsuty, nie pańska w tem zasługa. Jak gdyby mnie to mogło obchodzić. Jego bzik dorównywa jego otyłości — a może on tylko udaje, że ma bzika? — Carter roześmiał się zlekka i oparł się plecami o grodź.
Lingard patrzył w tę kobietę, co spodziewała się po nim tak wiele; w świetle, które zdawała się rozsiewać, ujrzał siebie prowadzącego kolumnę zbrojnych łodzi do ataku na osadę Belaraba. Mógł spalić wieś całą ze szczętem i wyżenąć ich wszystkich w gąszcz. Mógł to zrobić! Wstrząsnęło nim zdumienie i nieokreślona zgroza, gdy uświadomił sobie niszczącą potęgę swej woli. Mógł dać pani Travers życie aż tylu ludzi. Ujrzał ją dopiero wczoraj, a zdawało mu się że przez całe życie czekał na jej skinienie. Stała bez ruchu. Lingard obmyślał plan ataku. Widział dym i ogień — a w następnej chwili ujrzał siebie stojącego samotnie wśród bezkształtnych ruin, z uszami pełnemi westchnień i jęków płytkiego morza. Zadrżał i krzyknął, potrząsając ręką:
— Nie! Nie mogę pani dać życia tych wszystkich ludzi!
I zanim pani Travers mogła odgadnąć znaczenie tego wybuchu, Lingard oświadczył, że ponieważ trzeba obu jeńców ratować, uda się sam na lagunę. Niepodobna mu nawet pomyśleć o użyciu siły. „Pani rozumie dlaczego“ — rzekł do pani Travers. „Tak“, odszepnęła cichutko. Więc Lingard zaryzykuje to sam. Ma wszelką nadzieję, że Belarab potrafi zrozumieć, na czem polega jego prawdziwy interes. „Jeśli tylko zdołam do niego dotrzeć, dam sobie prędko z nim radę“, rozmyślał głośno. „Czyż nie podtrzymywałem jego władzy przez te dwa lata? A on to wie dobrze. On to czuje“. Ale czy dadzą mu dotrzeć do Belaraba — to rzecz inna. Lingard popadł w głęboką zadumę. „On się nie ośmieli!“ wybuchnął. Pani Travers słuchała z rozchylonemi ustami. Na młodzieńczej i opanowanej twarzy Cartera nie drgnął ani jeden muskuł, lecz gdy Lingard odwrócił się nagle i podchodząc do niego blisko, zapytał po cichu z czerwonym błyskiem w oczach: „Czyby pan potrafił poprowadzić ten bryg do walki?“ — coś nakształt uśmiechu drgnęło pod jego drobnym, jasnym wąsikiem.
— Czybym potrafił — odrzekł. — W każdym razie mógłbym spróbować. — Urwał i dodał cichym szeptem: — Oczywiście — dla tej pani.
Lingard zachwiał się, jakby go ugodzono w pierś.
— Myślałem o brygu — rzekł łagodnie.
— Pani Travers byłaby na jego pokładzie — odparł Carter.
— Jakto! na pokładzie? Ach tak; na pokładzie brygu. A gdzieżby mogła być? — wyjąkał Lingard.
Carter patrzył na niego w zdumieniu.
— Czy potrafię walczyć! Pan się pyta! — rzekł zwolna. — Niech pan mnie tylko wypróbuje.
— Dobrze! — wykrzyknął Lingard. Opuścił kajutę, wołając na seranga. Cienki, bezdźwięczny głos ozwał się natychmiast: „Jestem, tuanie!“ — i drzwi zatrzasnęły się za Lingardem.
— Czy pani mu wierzy? — spytał szybko Carter.
— A pan mu nie wierzy — dlaczego? — odpowiedziała.
— Nie mogę się w nim połapać. Gdyby to był człowiek innego rodzaju, powiedziałbym że się upił — rzekł Carter. — Poco on się tu wogóle znalazł — razem ze swoim brygiem? Niech mi pani wybaczy moją śmiałość — ale czy pani mu coś obiecała?
— Ja? czy ja mu obiecałam! — wykrzyknęła pani Travers tak gorzko, że Carter zamilkł na chwilę.
— Tem lepiej — rzekł wreszcie. — Niech pierwej pokaże co potrafi, a potem —
— Ma pan! Niech pan to weźmie — rzekł Lingard, który wszedł z powrotem do kajuty, szukając czegoś koło szyi. Carter wyciągnął machinalnie rękę.
— Od czego to? — spytał, patrząc na mały miedziany kluczyk na cienkim łańcuszku.
— Od składu z prochem. Drzwi są w podłodze pod stołem. Człowiek, który ma ten klucz, dowodzi brygiem podczas mojej nieobecności. Serang wie o tem. Trzyma pan życie statku w swoich rękach.
Carter spojrzał na drobny kluczyk leżący w jego półotwartej dłoni.
— Mówiłem właśnie pani Travers, że nie ufam panu — że niezupełnie...
— Wiem o tem wszystkiem — przerwał pogardliwie Lingard. — Nosi pan cholerny pistolet w kieszeni, żeby mi w łeb palnąć — może nie? Cóż mnie to może obchodzić! Myślę o brygu. Zdaje mi się że znam ten rodzaj ludzi, do którego pan należy. Pan sobie da radę.
— Może i dam sobie radę — mruknął skromnie Carter.
— Tylko działaj pan rozważnie — rzekł Lingard z niepokojem. Jeśli przyjdzie do walki, zażywaj pan nietylko rąk ale i głowy. Jeśli trafi się bryza, walcz pan choć statek będzie w ruchu. Gdyby usiłowali wedrzeć się na pokład w czasie ciszy, bądź pan pewien, że broń małego kalibru wystarczy aby ich odeprzeć. Nie trać pan głowy i — — Wpatrzył się z natężeniem w oczy Cartera; wargi jego poruszały się bezdźwięcznie, jakby nagle oniemiał. — Nie myśl pan o mnie. Co to pana obchodzi, kim jestem. Myśl pan o statku — wybuchnął. — Nie zgub go pan! Nie zgub go! — Namiętność w jego głosie zrobiła wrażenie na słuchaczach, którzy zamilkli na dłuższą chwilę.
— Dobrze — rzekł wreszcie Carter. — Będę bronił statku, jakby był moim własnym; ale chciałbym zdać sobie sprawę z tego wszystkiego. Proszę pana, więc pan gdzieś odjeżdża? I mówi pan, że jedzie pan sam?
— Tak. Sam.
— Bardzo pięknie. Więc niech pan pamięta, żeby pan nie wrócił z kupą tych swoich brunatnych przyjaciół — bo świadczę się tem niebem nad nami, że nie dopuszczę pana na odległość głosu do pańskiego statku. Czy mam ten klucz zatrzymać?
— Kapitanie Lingard — odezwała się nagle pani Travers. — Może byłoby lepiej wszystko panu Carterowi powiedzieć?
— Powiedzieć mu wszystko? — powtórzył Lingard. — Wszystko! Można to było zrobić wczoraj. Jeszcze wczoraj! Co ja mówię — wczoraj? Jeszcze sześć godzin temu — zaledwie sześć godzin temu miałem coś do powiedzenia. Pani tego wysłuchała. A teraz to już przepadło. Powiedzieć mu! Nie mam już nic do powiedzenia. — Spuścił głowę i stał tak czas jakiś przed panią Travers; chciała mu zaprzeczyć żywym gestem, lecz ręce jej nagle opadły. Po chwili podniósł znów oczy.
— Zatrzymaj pan klucz — rzekł spokojnie — a gdy przyjdzie czas, wystąp pan i obejmij dowództwo. Tak będzie dobrze.
— Chciałbym się jednak w tem wszystkiem połapać — mruknął ponownie Carter. — A na jak długo pan nas opuszcza, panie kapitanie? — Lingard nic nie odpowiedział. Carter czekał przez chwilę. — Więc jakże, panie kapitanie — nalegał. — Muszę przecież mieć o tem pojęcie. Jak długo to będzie trwało? Dwa, trzy dni? — Lingard drgnął.
— Dni — powtórzył. — Aha, dni. Czego pan chce się dowiedzieć? Dwa... trzy — co to ten stary mówił — — może całe życie. — Powiedział to tak cicho, że nikt prócz Cartera nie mógł ostatnich słów usłyszeć.
— Tak pan myśli? — szepnął Carter.
Lingard skłonił głowę.
— Czekaj pan tak długo jak tylko się da — a potem jedź pan — rzekł równie cichym, ledwie dosłyszalnym głosem.
— Dokąd?
— Dokąd pan będzie chciał — do najbliższego portu, do pierwszego lepszego portu.
— Bardzo dobrze. To jest przynajmniej coś wyraźnego — oświadczył młody człowiek z niewzruszoną pogodą.
— Wyruszam, o Hassimie! — zaczął Lingard, a Malaj skłonił powoli głowę i nie podniósł jej, póki Lingard nie przestał mówić. Hassim nie wyglądał przytem na zaskoczonego i nie zdradził się z żadnem uczuciem, gdy Lingard w paru zwartych i dosadnych zdaniach zawiadomił go, iż wyrusza samopas żeby więźniów uwolnić. Lingard zakończył słowami: „A ty, radżo Hassimie, musisz znaleźć sposób, aby pomóc mi w tych niepewnych czasach“. Wówczas Hassim podniósł oczy i rzekł:
— Dobrze. Jeszcze mnie nigdy o nic nie prosiłeś.
Uśmiechnął się do białego przyjaciela. Było coś subtelnego w tym uśmiechu, a gdy usta jego znieruchomiały, wyraz ich stał się jeszcze bardziej stanowczym. Immada wysunęła się naprzód. Patrzyła na Lingarda ze zgrozą w czarnych, rozszerzonych źrenicach.
— On zginie, Hassimie! On zginie samotnie! — wykrzyknęła głosem, którego drganie przejęło nieokreśloną trwogą serca wszystkich obecnych.
— Nie — rzekł Hassim. — Twój strach jest równie nieuzasadniony dziś wieczór jak dzisiejszego ranka. On napewno nie zginie samotnie.
Powieki Immady opuściły się zwolna. Milczała; z zasłoniętych jej oczu kapały łzy. Czoło Lingarda poorało się zmarszczkami, które zdawały się kryć nieskończoność ponurych myśli.
— Pamiętasz, Hassimie? Gdy obiecałem sprowadzić cię z powrotem do ojczyzny, przyrzekłeś mi że będziesz przyjacielem wszystkich białych ludzi. Przyjacielem wszystkich białych, którzy należą do mego narodu — nazawsze.
— Mam dobrą pamięć, o tuanie — rzekł Hassim; — jeszcze do mego kraju nie wróciłem, ale czyż każdy z nas nie jest władcą swego serca? Obietnica, dana przez szlachetnie urodzonego człowieka, żyje równie długo, jak ten co ją wypowiedział.
— Żegnam panią — rzekł Lingard do pani Travers. — Tu pani będzie bezpieczną. — Rozejrzał się po kajucie. — Opuszczam panią — zaczął znowu i urwał. Ręka pani Travers, spoczywająca lekko na krawędzi stołu, zaczęła drżeć. — To dla pani... Tak. Tylko dla pani... i wydaje mi się, że to jest niemożliwe...
Miał wrażenie, że się żegna z całym światem, że się żegna nazawsze z samym sobą. Pani Travers nie wyrzekła ani słowa, ale Immada rzuciła się między nich i krzyknęła:
— Jesteś okrutną kobietą! Wypędzasz go z miejsca, gdzie jest jego siła. Zaszczepiłaś w jego sercu szaleństwo! O ślepa kobieto — bez litości — bez wstydu!
— Immado — rzekł spokojny głos Hassima. Nikt się nie poruszył.
— Co ona mówi? — wyjąkała pani Travers i powtórzyła głosem, który zabrzmiał twardo: — Co ona powiedziała?
— Niech pani jej wybaczy — rzekł Lingard. — Boi się o mnie...
— Dlatego że pan odjeżdża? — przerwała szybko pani Travers.
— Tak — i pani musi jej wybaczyć. — Odwrócił oczy jakby z zakłopotaniem, lecz nagle owładnęło nim nieodparte pragnienie, by spojrzeć raz jeszcze na tę kobietę. Przywarł do niej oczami w owej chwili rozstania, jak człowiek trzymający w dłoniach bezcenną własność, którąby chciano mu wydrzeć. Nikły rumieniec, ogarniający stopniowo twarz pani Travers, nadał jej wyraz niezwykłego i dziwnego ożywienia.
— Panu grozi niebezpieczeństwo? — zapytała porywczo.
Odsunął to pytanie lekceważącym gestem.
— Nie warto o tem wspominać. Niech to pani nawet przez myśl nie przechodzi — powiedział. — Bywałem w gorszych opałach. — Klasnął w dłonie i czekał, póki nie usłyszał, że drzwi kajuty otwierają się za jego plecami. — Moje pistolety, stewardzie. — Mulat w pantoflach, opasany fartuchem aż po szyję, przesunął się przez kajutę nie patrząc na nikogo, jakby wszyscy obecni dla niego nie istnieli.
— ...Czy to mnie serce tak boli? — zapytała siebie pani Travers, wpatrując się w nieruchomą postać Lingarda. — Jak długo potrwa to uczucie tępego bólu? Czy będzie trwało wiecznie?
— Ile zmian bielizny mam zapakować, panie kapitanie? — zapytał steward, gdy Lingard wziął od niego pistolety i próbował kurków, zakładając świeże kapiszony.
— Tym razem nic nie wezmę, stewardzie. — Brał kolejno z rąk mulata czerwoną jedwabną chustkę, notes, papierośnicę. Zawiązał luźno chustkę naokoło szyi; widać było, że przygotowania do wyprawy na ląd odbywają się zawsze według tego schematu; otworzył nawet papierośnicę, aby się przekonać czy jest napełniona. — Kapelusz, panie kapitanie — mruknął metys. Lingard wcisnął go na głowę. — Masz słuchać rozkazów tej pani, stewardzie, póki nie wrócę. Kajuta należy do niej — rozumiesz? Westchnął, gotów do odejścia i zdawało się, że nie jest zdolny poruszyć się z miejsca.
— Jadę z panem — oświadczyła nagle pani Travers tonem nieugiętego postanowienia.
Nie spojrzał na nią; nie podniósł nawet oczu; nie rzekł nic, aż wreszcie na okrzyk Cartera: „To niemożliwe!“ — szepnął do siebie, nie poruszywszy się wcale: „Oczywiście“.
Pani Travers wciągnęła już kaptur płaszcza na głowę, a twarz jej w głębi czarnego sukna powlekła się głęboką, nieziemską bladością, na której tle fjolet jej oczu wydawał się niezgłębionym i tajemniczym. Carter rzucił się naprzód.
— Pani nie zna tego człowieka! — krzyknął nieomal.
— Znam go — odrzekła i wobec niedowierzającej postawy Cartera, pełnej wyrzutu, dodała wolno i z naciskiem: „Wierzę głęboko, że niema ani jednej jego myśli i ani jednego czynu, o którychbym nie wiedziała“.
— To prawda — to jest prawda — mruknął do siebie Lingard.
Carter podniósł z jękiem ramiona.
— Usuń się pan — odezwał się głos, który rozległ się w uszach Cartera jak łoskot gromu. Młody oficer poczuł na ręce chwyt dłoni, prawie miażdżącej mu kości. Wyrwał się.
— Proszę pani! niech pani zostanie! — krzyknął.
Znikli w otwartych drzwiach i odgłos ich kroków już ucichł. Carter obracał się w kółko oszołomiony, jakby szukał pomocy.
— Kto on jest, stewardzie? Kto on jest u wszystkich djabłów? — pytał gwałtownie.
Stropił go zimny i filozoficzny ton odpowiedzi:
— Co mam sobie tem głowę zawracać — nie moja to rzecz i chyba nie pańska, panie poruczniku.
— Jakto! — krzyknął Carter. — Przecież on uprowadził panią Travers!
Steward spojrzał bacznie na lampę i po chwili przykręcił nieco światło.
— Tak lepiej — wymruczał.
— Boże mój, co ja mam począć? — ciągnął Carter, patrząc na Hassima i Immadę, którzy szeptali między sobą i musnęli go roztargnionym wzrokiem. Wypadł na pokład i został natychmiast oślepiony przez noc, zdającą się na niego czatować; potknął się o coś miękkiego, kopnął jakiś twardy przedmiot i dopadł poręczy.
— Wracajcie! — krzyknął. — Kapitanie! Pani Travers! Albo pozwólcie mi z sobą jechać!
Nadsłuchiwał. Bryza wionęła chłodem na jego policzki. Miał wrażenie, że czarny bandaż opasuje mu oczy.
— Niema ich! — jęknął, do cna zgnębiony — i nagle usłyszał głos pani Travers daleko w głębiach nocy.
— Broń pan brygu — wypowiedział ów głos, a słowa te, rozlegające się wśród ogromu mrocznego wszechświata, przeniknęły każde włókno Cartera swym władczym, smutnym dźwiękiem.
— Broń pan, broń pan brygu...
— Ani myślę — wrzasnął Carter w rozpaczy — chyba że pani wróci... Proszę pani!
— ...jak — gdybym — była — sama — na — pokładzie — — wznosił się miarowo jej głos, już bardziej odległy — cud wyrazistości — nikły i rozkazujący.
Carter nie krzyczał już więcej; przez jakiś czas usiłował dojrzeć łódkę, a gdy — zaniechawszy tego — zeskoczył z poręczy, gęsty mrok głównego pokładu wzburzył się od jego skoku jak ciemny staw, zakołysał się, zawirował i jakby się rozstąpił. Plamy ciemności cofnęły się, odpłynęły wstecz, bose nogi zaszurały pośpiesznie, niewidzialne szepty zamilkły. „To laskarowie“[1] — mruknął. „Aż wre wśród załogi“. Potem wsłuchiwał się przez chwilę w zgiełkliwe chrapanie białych śpiących pokotem z głowami pod trapem juty. U jego nóg plątał się — niewidzialny — czarny pies z jachtu, przywiązany łańcuchem do „ucha“ na pokładzie; skomlał, targał cienkie ogniwa, stukał pazurami w pokład, zgnębiony nieznajomem otoczeniem, żebrząc o jałmużnę ludzkiej uwagi. Carter pochylił się odruchowo; zaskoczyło go nagle liźnięcie w twarz. „Jak się masz, stary!“ Poklepał gęste, kręcone kudły, pogłaskał gładki łeb. „Dobry, dobry pies, dobry Korsarz. Leżeć. Leżeć, psie! Nie możesz zrozumieć co się dzieje, prawda, Korsarzu?“ Pies przywarował nieruchomo. „No więc ja też nic nie mogę zrozumieć“, mruknął Carter. Lecz natury tego pokroju znajdują pokrzepienie w wesołej pogardzie dla zawikłanych i nieskończonych podszeptów myśli. Carter powiedział sobie, że wkrótce się przekona co z tego wszystkiego wyniknie, i tem położył kres wszelkim rozmyślaniom. Gdyby był trochę starszy, czułby że nie jest w stanie zapanować nad położeniem; ale był jeszcze za młody, aby je ogarnąć w całości i niejako w oderwaniu od swojej osoby. Wszystkie te zagadkowe wypadki napełniały go głębokim niepokojem, lecz skądinąd miał przecież klucz od magazynu — i nie mógł zdobyć się na to, aby nie czuć sympatji do Lingarda. Tego przynajmniej był pewien, a pewność ta — po przebyciu przykrej wewnętrznej walki — prowadziła do rozwiązania zagadnień. Gdy wchodził za Shawem do kajuty, nie mógł opanować radości i ukryć złośliwego uśmiechu.
— Więc pan mówi, że odjechał? I uprowadził z sobą waszą panią? — rozprawiał Shaw bardzo głośno na progu. — Doprawdy? No, wcale nie jestem zdziwiony. Czego pan się może spodziewać po człowieku, który opuszcza swój statek na pełnem morzu bez — nie powiem już rozkazów — ale wprost bez odezwania się słowem do swego zastępcy. I to jeszcze w nocy! To już panu charakteryzuje człowieka. Jak się panu podoba taki sposób obchodzenia się ze swym pierwszym oficerem? Domyślam się, że musiała go zirytować pewna mała sprzeczka, która zaszła między nami akurat przed pańskiem przybyciem na bryg. Powiedziałem mu parę słów prawdy — ale mniejsza o to. Prawo jest prawem, i to mi wystarcza. Jestem tu teraz kapitanem, póki go niema na okręcie — a jeśli jego adres nie będzie wkrótce prowadził do któregokolwiek z więzień Jej Królewskiej Mości — upoważniam pana do nazywania mnie Holendrem. Niech pan zapamięta moje słowa.
Wszedł władczym krokiem, zasiadł i rozejrzał się po kajucie swobodnie i majestatycznie; lecz nagle oczy jego stanęły w słup ze zdumienia i zgrozy. Wyciągnął tłusty, wskazujący palec, który drżał zlekka:
— Murzyni — wyrzekł chrypliwie. — W kajucie! W kajucie! — Przez jakiś czas zdawało się, że oniemiał. Od chwili jego wejścia do kabiny Hassim śledził go w skupionem i wyczekującem milczeniu. — Nie mogę tego ścierpieć — ciągnął ze szczerem przejęciem w głosie. — Do djaska — zadużo mam dla siebie szacunku! — Dźwignął się powoli; oczy wylazły mu na wierzch w surowem spojrzeniu pełnem godności. — Precz! — wrzasnął nagle, posuwając się krok naprzód.
— Cóż u Pana Boga pan robi, panie poruczniku? — zapytał tonem beznamiętnego zdziwienia steward, którego głowa ukazała się we drzwiach. — To przyjaciele kapitana.
— Z jakim kto przestaje... — zaczął dogmatycznie Shaw, lecz urwał i przeszedł do karcącego tonu. — Nie właź mi w drogę, ty garnkotłuku. Moimi przyjaciółmi nie są, bo nie jestem włóczęgą. Wiem co mi się należy. Wynosić mi się! — syknął z wściekłością.
Hassim chwycił szybkim ruchem za rękojeść krissa. Shaw wydął policzki i namarszczył się.
— Pilnuj się pan! Zadźga pana jak tucznego wieprza — mruknął Carter, nie poruszając się wcale.
Shaw rozejrzał się bezradnie.
— A panby to uznał za pyszny kawał — może nie? — rzekł powoli z goryczą. Obojętny, nieokreślony uśmiech Cartera przytłoczył go doszczętnie swą obmierzłą lodowatością. Niezmierny upadek ducha zastąpił uczucie należytej rasowej dumy w pierwotnej duszy oficera. — Boże mój, cóż za przeklęty pech! Czem sobie na to zasłużyłem, żeby się dostać do tej bandy? — jęknął i usiadł, obejmując rękami siwą głowę. Carter usunął się aby przepuścić Immadę, która skierowała się ku drzwiom, posłuszna szeptowi brata. Po chwili wahania wyszła, spojrzawszy na Cartera. Brat jej stał nieruchomo w pozie obronnej i osłaniał jej odwrót. Znikła za drzwiami. Rozluźnił się chwyt dłoni Hassima, obejmującej rękojeść krissa; powiódł kolejno wzrokiem po wszystkich przedmiotach w kajucie, jakby chciał wyryć sobie nazawsze w pamięci ich miejsce, i wyszedł za siostrą bezszelestnemi krokami.
Wkroczyli w tę samą ciemność, która przyjęła, ogarnęła i ukryła zmącone dusze Lingarda i Edyty; ale dla tych dwojga Malajów światło, z którego ich wygnano, stało się teraz światłem zakazanych nadziei; gorzało straszną i spokojną jasnością, jak latarnia paląca się na brzegu przed oczami wyczerpanego pływaka, który za chwilę ma ulec nieubłaganemu morzu. Obejrzeli się — światło znikło; Carter zamknął za nimi drzwi kajuty, aby rozmówić się z Shawem. Chciał wejść z nominalnym dowódcą w pewnego rodzaju kompromis, któryby umożliwił im współpracę, lecz Shaw był tak wytrącony z równowagi przez świeży zamach na jego godność, że młody obrońca brygu nie mógł nic z niego wyciągnąć, prócz narzekań pomięszanych z łagodnemi bluźnierstwami. Bryg spał, a na spokojnym pokładzie słychać było podniesione głosy z kabiny; prośby i wyrzuty Shawa skierowane wrzaskliwie ku niebu, oraz cedzone niezmiennie słowa Cartera zlewały się w głuchy i nieustanny pomruk, który się wznosił i opadał. Warty na śródokręciu, patrzące bez ruchu w ciemność z uchem zwróconem ku morzu, słyszały ten dziwaczny odgłos, który zdawał się unosić za ich plecami jak duch kłótni. Wasub, odprowadziwszy do łódki Hassima i Immadę, wałęsał się czujnie tam i sam wzdłuż całego okrętu. Nie było ani jednej gwiazdy na niebie, a na morzu ani jednego błysku; nie dostrzegało się ani horyzontu, ani żadnego konturu czy kształtu, na którym wzrok mógłby spocząć, który możnaby objąć ręką. Ciemność, wydająca się nieskończoną w przestrzeni i czasie, zatopiła wszechświat jak niszcząca powódź.
Chwilowe opadnięcie bryzy zatrzymało na pewien czas czółenko w sąsiedztwie brygu. Rozwinięty żagiel — niewidzialny — trzepotał lekko i tajemniczo, a łódka wznosząca się i opadająca przy każdym niewidzialnym ruchu fal, spoczywała jak gdyby na żywej piersi. Lingard siedział wyprostowany z ręką na sterze, wyczekujący i niemy. Pani Travers otuliła się szczelnie płaszczem. Wzrok ich sięgał niezmiernie głęboko w bezświetlną pustkę, a jednak byli wciąż jeszcze tak blisko brygu, że żałośliwe skomlenie psa, zmięszane z gniewnym szczękiem łańcucha, dochodziło słabo ich uszu, wywołując niejasne obrazy rozpaczy i wściekłości. Ostre szczeknięcie zakończone żałosnem wyciem — wywołanem jakby przez pojawienie się widm niewidocznych dla ludzi — rozdarło czarną ciszę; zdawało się, że instynkt zwierzęcia, natchnionego przez duszę nocy, wypowiada w rozpaczliwej skardze trwogę przed przyszłością, lęk wobec czającej się śmierci, strach przed widmami. Niedaleko od czółenka brygu Hassim i Immada w swej łódce, puściwszy wolno wiosła, siedzieli — milcząc, w nieprzepartem odrętwieniu, jakby dorywcze podmuchy wiatru wwiały im do serc tchnienie subtelnej trucizny, która niebawem miała o śmierć ich przyprawić.
— Czyś widział oczy białej kobiety? — zawołała dziewczyna. Klasnęła głośno w dłonie, wyciągnęła ramiona ze splecionemi dłońmi i tak trwała. — O Hassimie! Czy widziałeś jej oczy, które jaśnieją pod brwiami jak promienie światła wpadające pod sklepione konary lasu? Jej oczy przebiły mię na wskroś. Zadrżałam na dźwięk jej głosu! Patrzyłam jak szła za nim — i wydaje mi się że ona nie żyje na ziemi — że to są wszystko czary.
Zawodziła wśród nocy. Hassim milczał. Nie miał złudzeń, i gdyby chodziło nie o Lingarda lecz o innego człowieka, byłby uznał jego postępek za samobójcze szaleństwo. Travers i d’Alcacer byli według Hassima dwoma potężnymi radżami — prawdopodobnie krewniakami władczyni kraju Anglików, o której wiedział, że jest kobietą; ale dlaczego tu przybyli i sprzeciwiali się aby Hassim odzyskał swoje królestwo, to było niezrozumiałe i zagadkowe. Hassimowi chodziło także i o bezpieczeństwo Lingarda. Że Lingard narażał się głównie z jego powodu, aby spór o życie dwóch białych nie zniweczył wielkiego przedsięwzięcia — nie uderzało to Hassima tak bardzo jakby sobie można wyobrazić. Pewne cechy jego charakteru sprawiały, że uważał ten postępek Lingarda za konieczny. Czyż nie był radżą Hassimem, a ten drugi człowiek — mąż silnego serca, krzepkiego ramienia, nieustraszonej odwagi, mąż dość wielki na to by się opiekować szlachetnie urodzonymi książętami — czyż nie był jego przyjacielem? Słowa Immady wywołały na usta Hassima uśmiech, który — jak jego słowa — zagubił się w ciemności. „Zapomnij o swem znużeniu, o siostro — rzekł łagodnie — abyśmy nie przybyli zapóźno“. Hassim spodziewał się, że nadchodzący dzień rzuci światło na jakieś decydujące wypadki. Pomyślał o swych ludziach strzegących Emmy i zapragnął znaleść się w miejscu, gdzieby mogli usłyszeć jego głos. Żałował, że niema przy nim Dżaffira. Czuł dotkliwie nieobecność tego sługi, któremu ongi powierzył zlecenie do przyjaciela; zlecenie owo miało być ostatniem. A jednak nie było ostatniem. Hassim ocalał, i żywił nowe nadzieje, i stawiał czoło nowym troskom; może pośle kiedyś Lingardowi jeszcze inne zlecenie, jeśli śmierć będzie się dobijała do wrót rękami zbrojnych wrogów.
Wiatr się ustalił; rozkołysane morze wznosiło gładko czółenko na grzbiety fal wędrujących śpiesznie wzdłuż lądu. Posuwali się zwolna; lecz serce Immady było bardziej znużone niż jej ramiona, a Hassim zagłębiał pióro wiosła bez plusku i spoglądał w prawo i w lewo, usiłując dojrzeć niewyraźne kształty wysepek. Daleko przed czółnem, trzymając się tego samego kursu, biegła jola — z napiętym szerokim żaglem lugrowym — ku wąskiej i krętej cieśnince między wybrzeżem a południowemi rewami, ku cieśnince, która wiodła do ujścia strumienia łączącego lagunę z morzem.
Tak się to stało, że w ową bezgwiezdną noc płytkie morze było zaludnione przez niespokojne dusze. Gęsta zasłona z chmur rozpościerała się nad niemi, odcinając je od reszty świata. Chwilami pani Travers miała wśród ciemności wrażenie zawrotnego pędu, to znów zdawało jej się że łódka stoi w miejscu, że wszystko na świecie stoi w miejscu i tylko jej wyobraźnia błąka się swobodnie, pozbywszy się pęt. Lingard, nieruchomy u jej boku, sterował, kierując czółnem stosownie do wiatru. Nagle ujrzał przed sobą wyraźne migotanie słabej, sinej jasności, którą ziemia zdawała się rzucać na tło jednostajnej czerni nieba. Jola zbliżała się do przestrzeni płytkiego morza. Niewyraźny szum wzburzonej wody pogłębił się w tonie.
— Jak długo będziemy tak płynąć? — spytała łagodnie pani Travers. Nie poznała głosu, który wypowiedział słowo: „Zawsze“ — w odpowiedzi na jej zapytanie. Był to głos o dźwięku bezosobowym, jakby nie pochodzącym od człowieka. Serce jej mocno zabiło.
— Kapitanie Lingard! — krzyknęła.
— Jestem. Co pani mówi? — rzekł nerwowo, jak wyrwany z sennego marzenia.
— Pytałam pana, jak długo będziemy tak płynąć — powtórzyła wyraźnie.
— Jeśli wiatr nie ustanie, dotrzemy do laguny zaraz po świcie. To najwłaściwszy czas. Zostawię panią na pokładzie Emmy razem z Jörgensonem.
— A pan? Co pan zrobi? — spytała. Musiała czekać chwilę na odpowiedź.
— Zrobię co będę mógł — usłyszała wreszcie jego głos. Znów nastąpiła przerwa. — Co tylko będę mógł — dodał.
Bryza osłabła; żagiel zatrzepotał.
— Ufam panu bez granic — rzekła. — Ale czy pan jest pewien że panu się uda?
— Nie.
Pani Travers zdała sobie sprawę, jak dalece jej pytanie było daremnem. W przeciągu kilku godzin została pozbawiona wszystkich swych pewników i rzucona w świat pełen niemożliwości. Ta myśl, zamiast powiększyć jej rozterkę, zdawała się przynosić jej spokój. To co czuła nie było zwątpieniem i nie było trwogą. To było coś innego. Może to tylko wielkie wyczerpanie?
Usłyszała tępy huk jakby w głębi ziemi. Był to właściwie tylko wstrząs i wibracja. Wielki bałwan rozbił się o skały; sina jasność, którą Lingard widział był przed sobą, błyszczała teraz i migotała w rozległych białych płatach już znacznie bliżej czółna. A wszystko to — ponury wytrysk jasności i lekki wstrząs, sprawiający wrażenie, że coś odległego i olbrzymiego rozpadło się w gruzy — działo się poza obrębem życia pani Travers, które było wciąż otoczone nieprzeniknionym mrokiem i nieprzeniknioną ciszą. Wiatr zrywał się naokoło jej głowy i zamierał; żagiel zwisał, trzepotał wyraźnie, wydymał się i cichł kolejno; i znów wrażenia — to zawrotnego pędu, to zupełnego bezruchu następowały po sobie ze wzrastającą szybkością, aż stopiły się wreszcie w dziwacznem poczuciu ślepego pędu i głębokiego spokoju. Ciemność obejmowała Edytę jak drażniąca pieszczota mrocznego wszechświata. Łagodna była i zgubna. Omdlałość jej znęciła duszę Edyty do poddania. Nic nie istniało i nawet cała przeszłość rozpłynęła się w przestrzeni. Edyta była rada, że już nic nie istnieje.
Lingard czuł przy sobie cały czas panią Travers, siedzącą obok niego na ciasnej ławeczce; w pewnej chwili zaskoczyło go nagle dotknięcie głowy opadającej mu na ramię. Zesztywniał jeszcze bardziej, jakby wobec bliskiego niebezpieczeństwa usiłował skryć swoje życie w głuchej nieugiętości ciała. Łódka wznosiła się i opuszczała powoli; strefa piany i skał ciągnęła się wpoprzek drogi, sycząc jak olbrzymi kocioł; silny podryw wiatru pędził ich przez chwilę wprost na tę strefę, potem przewiał i pozostawił jolę miarowo rozkołysanej fali. Walka skał — wiecznie pokonywanych i wiecznie się wynurzających — z morzem — wiecznie zwycięskiem i wiecznie odtrącanem — przykuwała Lingarda. Śledził ją jak coś dziejącego się w nim samym, a tymczasem pani Travers spała, objęta jego ramieniem, przytulona do jego boku, zdana na jego opiekę. Te rafy strzegące Wybrzeża Zbiegów ukazały Lingardowi przed laty pierwsze błyski powodzenia — trwałą podstawę niezbędną dla jego dzieła. Płytkie morze było ostoją dla marzeń Lingarda; głos tych wód miał władzę kojenia jego myśli i rozpalania ich obietnicą, że nadzieje jego się ziszczą. Nie było jeszcze na świecie tak szczodrej przyjaźni... Masa białej piany, kotłującej się wokół ośrodka o głębokiej czerni, przesunęła się cicho obok joli... Przecież i ta kobieta, którą trzyma u boku jak brankę, jest darem płytkiego morza.
Nagle oczy Lingarda pochwyciły na odległej mieliźnie czerwony błysk ognia z obozu Damana; błysk ten zgasł natychmiast, jak sygnał latarni dającej znaki nad poziomem wód. Przypomniało to Lingardowi o istnieniu tamtych dwóch ludzi — tamtych jeńców. Jeśli łódź wojenna, mająca ich przewieźć na lagunę, opuściła mieliznę po odjeździe Hassima, Travers i d’Alcacer powinniby już o tym czasie dawno jechać w górę strumieniem. Każda myśl o czynie stała się wstrętną dla Lingarda, odkąd wszystko, co mógł zrobić na świecie, musiało przyśpieszyć chwilę jego rozstania z tą kobietą, której powierzył wszystkie tajniki swego życia.
A ona spała. Mogła spać! Spojrzał na nią, jakby patrzył na dziecko śpiące niewinnie, lecz tętno życia wzmogło się w nim do najwyższego uniesienia. Naokoło Lingarda wiry wzdychały wzdłuż raf, woda syczała między kamieniami, czepiając się skał wśród tragicznych szeptów, które były podobne do obietnic, pożegnań, lub modłów. Z niezgłębionych nocnych dali nadleciał ryk przypływu, atakującego mielizny od strony morza. Lingard czuł tak głęboko bliskość tej kobiety, że nie słyszał nic... I nagle pomyślał o śmierci.
— Niech się pani obudzi! — krzyknął w ucho pani Travers, odwracając się szybko na ławeczce. Pani Travers chwyciła ustami powietrze; bryzg wody chlasnął ją nad oczami, oddzielne krople spływały po jej policzkach; poczuła na wargach ich smak — były ciepłe i gorzkie jak łzy. Syczące zakolebanie wód podrzuciło łódź wysoko, potem nastąpiło drugie i tak bez końca; aż wreszcie wpół wiatru czółenko wpłynęło na spokojną wodę, przechylone wciąż na jedną burtę.
— Ominęliśmy rafy — rzekł Lingard z ulgą w głosie.
— Czy groziło nam niebezpieczeństwo? — spytała szeptem pani Travers.
— Bryza ucichła i przydryfowaliśmy bardzo blisko skał — odpowiedział Lingard. — Musiałem panią obudzić. Nie byłoby bardzo przyjemnie ocknąć się nagle w wodzie.
A Więc spała! Wydało jej się niewiarogodnem, aby mogła zamknąć oczy w tem małem czółenku na tak wzburzonem morzu, z pełną świadomością celu tej rozpaczliwej wyprawy. Mężczyzna u jej boku pochylił się naprzód, wyciągnął ramię, i czółenko idące pełnym wiatrem przyśpieszyło biegu na równym kilu. Nieruchomy, czarny brzeg, leżący na morzu, rozciągał się w nieskończoność wpoprzek ich drogi, złowieszczy i nieruchomy. Zwróciła na niego uwagę Lingarda.
— Niech pan spojrzy na tę okropną chmurę.
— Ta chmura to brzeg, a za chwilę wjedziemy w ujście strumienia — odrzekł spokojnie. Pani Travers wpatrzyła się w to wybrzeże. Więc to był ląd — ląd! Wydał jej się bardziej nieuchwytnym od chmury; niby jakiś ponury bezruch nad niepokojem morza, kryjący w swej głębi niepokój ludzi, którzy nie przedstawiali jej się realniej niż fantastyczne cienie.

V

Z chwilą gdy oczy pani Travers spoczęły na Jörgensonie, uderzył ją przedewszystkiem jego wygląd jakby nie z tego świata. Jörgenson przebywał tak długo poza nawiasem życia, że jego wielkie, wychudłe ciało, jego powolne, machinalne ruchy, jego spokojna twarz i oczy o pustem spojrzeniu sprawiały wrażenie nieprzepartej obojętności na wszelkie możliwe ziemskie niespodzianki. Ta postać zmartwychwstałego człowieka, którym rządziło jak gdyby jakieś czarodziejskie zaklęcie, błądziła po pokładzie — tego, co nawet pani Travers wydawało się trupem statku. Jörgenson zwracał na panią Travers głęboko wpadnięte, pozbawione wyrazu oczy z zaświatowem wprost oderwaniem. Nigdy jeszcze nikt na nią nie patrzył z abstrakcyjnością tak dziwną i tak wiele znaczącą. Ale Jörgenson nie był jej niesympatyczny. We wczesnem świetle poranka, biały od stóp do głów w nieskazitelnie czystem ubraniu, które okrywało coś, co prawie nie było ciałem, świeżo ogolony (zapadłe jego policzki o zwiędłym kolorycie miały pewnego rodzaju połysk; wyglądało to jakby Jörgenson się golił mniej więcej co dwie godziny) — wyglądał tak niepokalanie, jakby był zaiste czystym duchem, wyższym nad plamiącą styczność z poziomą ziemią. Niepokoił, lecz nie był odrażający. Nie przywitał się wcale z Lingardem ani z panią Travers.
Lingard zwrócił się do niego natychmiast.
— Mój drogi, zbudowałeś tu istne schody z boku kadłuba — rzekł. — Bardzo nam było wygodnie wejść teraz po nich na statek, ale czy nie przyszło ci na myśl, że w razie ataku...
— I owszem. — Nie było nic równie beznamiętnego na świecie jak głos kapitana H. C. Jörgensona z barki Dzika Róża, odkąd przebył z powrotem wody zapomnienia i wkroczył znów w ludzkie życie. — Przyszło mi to na myśl, ale ponieważ nie zamierzam robić zamętu...
— Aha, nie zamierzasz robić zamętu — przerwał Lingard.
— Nie. Nie posądzaj mnie o to. Wierzysz mi, Królu Tomie?
— Ale może ja będę musiał narobić zamętu.
— A więc po to przyjechałeś w tej swojej małej joli?
— Co ci się stało? Czy mnie jeszcze nie znasz, Jörgenson?
— Zdawało mi się że cię znam. Jakże mogłem zgadnąć, że taki człowiek jak ty przybywa aby walczyć, przywożąc z sobą kobietę?
— To jest pani Travers — rzekł Lingard. — Żona jednego z tych nieszczęśliwych panów, których Daman porwał wczoraj wieczór... A to jest, proszę pani, Jörgenson, mój przyjaciel, o którym pani opowiadałem.
Pani Travers uśmiechnęła się zlekka. Oczy jej błądziły daleko i blisko, a dziwaczność otoczenia, niezmierna jej ciekawość, konflikt jej pragnień z niepewnością nadały jej pozór, jakby życie było dla niej czemś nowem, jakby się odnosiła z naiwną prostotą do spotykających ją niespodzianek. Wyglądała bardzo niewinnie i młodzieńczo między tymi dwoma mężczyznami. Lingard patrzył w nią z nieświadomą tkliwością pełną podziwu, z jaką niektórzy mężczyźni odnoszą się do młodych dziewcząt. Jego zachowanie nie miało nic wspólnego ze zdobywcą królestw. Jörgenson trwał wciąż w swej zdumiewającej abstrakcji, zdając się nic nie słyszeć i nic nie widzieć. Ale snać miał jakiś tajemniczy kontakt z wypadkami zachodzącemi w świecie żyjących ludzi, bo zapytał bardzo naturalnym tonem:
— Jakże ona uciekła?
— Pani Travers nie było wtedy na mieliźnie — wyjaśnił krótko Lingard.
— Na jakiej mieliźnie? — mruknął machinalnie Jörgenson. — Czy złupili jacht, Tomie?
— Nic podobnego — rzekł Lingard.
— A ilu jest zabitych? — wypytywał Jörgenson.
— Mówię ci, że nic się takiego nie stało — rzekł niecierpliwie Lingard.
— Jakto? nie było walki — pytał znów Jörgenson bez najlżejszej oznaki ożywienia.
— Nie.
— A przecież zawsze jesteś gotów się bić.
— Posłuchaj mnie, Jörgenson. Tak się stało, że zanim trafiła się sposobność do walki, już było zapóźno. — Zwrócił się do pani Travers, która z nikłym uśmiechem na wargach rozglądała się wciąż niespokojnemi oczami. — Gdy rozmawiałem z panią tamtego wieczoru, już było zapóźno. Nie! Nie było do tego wogóle żadnej okazji. Powiedziałem pani o sobie wszystko, i pani wie że to prawda, kiedy mówię: zapóźno. Ach, gdybym był panią znalazł samą jedną na tym jachcie wędrującym przez morze!
— Tak — wtrąciła — ale nie byłam sama.
Lingard opuścił głowę na piersi. Przedsmak południa już zwarzył iskrzącą się świeżość poranka. Uśmiech znikł z twarzy Edyty Travers a oczy jej spoczywały na zwieszonej głowie Lingarda z wyrazem, w którym nie było już ciekawości; ten wyraz mógł był się wydać zagadkowym Jörgensonowi, gdyby na nią popatrzył. Lecz Jörgenson nie patrzył na nic. Spytał z oddali, z głębi swej martwej przeszłości:
— Jak tam jest na morzu, Tomie? Co tam się dzieje?
— Jest tam jacht na mieliźnie, mój bryg na kotwicy, i około stu illanuńskich włóczęgów najgorszego gatunku pod rozkazami trzech wodzów, z dwoma wojennemi prao przycumowanemi do brzegu. Zapewne jest tam i Daman.
— Nie — rzekł stanowczo Jörgenson.
— A więc przyjechał tu — zawołał Lingard. — Sam swoich więźniów tu przywiózł!
— Wylądował przy świetle pochodni — rzekł dobitnie cień kapitana Jörgensona, dawnego właściciela barki Dzika Róża. Wyciągnął ramię, wskazując na brzeg z drugiej strony laguny; pani Travers zwróciła się w tamtym kierunku.
Jak okiem sięgnąć wszystko było tylko niezmiernem światłem i niezmierną pustką. Wzrok pani Travers wędrował po błyszczącej, ciemnej przestrzeni pustych wód do brzegu obramionego białym piaskiem; brzeg ten był także pusty i nie zdradzał żadnych przejawów ludzkiego życia. Chaty kryły się w cieniu drzew owocowych; zasłaniały je uprawne łany kukurydzy i plantacje bananów. Blisko brzegu można było rozróżnić za ostrokołami sztywne linje dwóch portów strzegących wybrzeża, a między nimi, za wielką, otwartą przestrzenią, sterczał brunatny, pochyły dach olbrzymiego, długiego budynku; ów dach zdawał się wisieć w powietrzu, a nad nim powiewała wielka, kwadratowa chorągiew. Nad szczytem meczetu unosił się jak gdyby drobny, biały płomień; był to ornament rzezany w białym koralu, odbijający pionowo promienie słońca. Mnóstwo jaskrawych, wąskich chorągiewek, białych i czerwonych, powiewało nad wpółukrytemi dachami, nad wspaniałemi polami, wśród ciemnych gajów palmowych. Lecz mogło się zdawać, że osada jest pusta — jakby ludność udekorowała ją i porzuciła. Lingard wskazał ostrokół po prawej stronie.
— Tam właśnie jest pani mąż — rzekł do pani Travers.
— Kim jest ten drugi więzień? — wyrzekł za nimi głos Jörgensona. Stał zwrócony w tę samą stronę, utkwiwszy mimo nich w pustce dziwny, nie widzący wzrok.
— To zdaje się Hiszpan — prawda proszę pani? — zapytał Lingard.
— Niezmiernie trudno uwierzyć, że wogóle tam ktoś jest — szepnęła pani Travers.
— Czy widziałeś ich obu, Jörgenson? — zapytał Lingard.
— Nie dostrzegłem nikogo. Za daleko było. Za ciemno.
Daman wylądował mniej więcej na godzinę przed świtem i właściwie Jörgenson nie dostrzegł nic prócz odległego blasku pochodni, a głośne krzyki podnieconego tłumu dosięgły go poprzez lagunę tylko jako słaby i burzliwy gwar. Światła ruszyły natychmiast korowodem przez gaj ku warownym ostrokołom. Odległy blask zanikł w blednących ciemnościach i pomruk niewidzialnego tłumu ucichł, jakby uniesiony przez cofający się cień nocy. Światło dnia pojawiło się szybko, odsłaniając przed bezsennym Jörgensonem pustkę wybrzeża i widmowe zarysy znanych mu grup roślinności oraz rozsianych ludzkich siedzib. Śledził rozmaite barwy, występujące wraz ze świtem, rozległą, uprawną osadę o przeróżnych odcieniach zieleni, objętą w dali piękną, czarną linją lasu, stanowiącego jej kres i osłonę.
Pani Travers stała tuż przy poręczy, nieruchoma jak posąg. Jej twarz straciła ruchliwość, a policzki pokryły się martwą białością, jakby cała jej krew spłynęła z powrotem do serca i tam pozostała. Nawet jej wargi pobladły. Lingard chwycił ją szorstko za ramię.
— Niechże się pani opanuje! Co panią tak przeraziło? Jeśli pani nie wierzy moim słowom, niech pani posłucha co powie Jörgenson...
— Tak, pytajcie mnie — mruknął Jörgenson pod białym wąsem.
— Mów otwarcie, Jörgenson. Jak myślisz, czy ci panowie żyją?
— Bezwarunkowo — rzekł Jörgenson z pewnem rozczarowaniem w głosie, jakby się spodziewał daleko trudniejszego pytania.
— Czy grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo?
— Naturalnie że nie — rzekł Jörgenson.
Lingard odwrócił się od wyroczni.
— Słyszała go pani, prawda? Może pani wierzyć każdemu jego słowu. Niema żadnej myśli, żadnego projektu w tej osadzie — ciągnął, wskazując na niemą pustkę laguny — którychby ten człowiek nie znał jak swoich własnych.
— Wiem wszystko. Pytajcie mnie — mruknął machinalnie Jörgenson.
Pani Travers nic nie odrzekła, lecz poruszyła się zlekka, a sztywna jej postać zachwiała się niepokojąco. Lingard otoczył ją mocno ramieniem; zdawała się tego nie dostrzegać póki, odwróciwszy głowę, nie zobaczyła twarzy Lingarda tuż koło swojej. Lecz jego wzrok pełen niepokoju zaglądał z tak zbliska w jej oczy, że była zmuszona je zamknąć, jak kobieta której grozi omdlenie.
Odniosło to taki skutek, że pani Travers poczuła zacieśniające się ramię Lingarda, a gdy otwarła znów oczy, policzki jej zabarwiły się zlekka. Odwzajemniła jego wzrok, pełen głębokiej troskliwości, spojrzeniem tak spokojnem, spojrzeniem, które — mimo jej woli — tak bardzo było żywotne, że Lingard doznał wrażenia, iż jasność bijąca z jej oczu rzuca cień na całe jego przeszłe życie.
— Nie jest mi słabo. To wcale nie z tego powodu — oświadczyła zupełnie spokojnym głosem. Wydał się Lingardowi zimnym jak lód.
— To i dobrze — przystał, uśmiechając się z rezygnacją. — Tylko bardzo proszę, niechże pani się oprze o tę poręcz nim panią puszczę.
Pani Travers zmusiła się też do uśmiechu.
— Co za brak wiary — rzekła i przez chwilę nie poruszała się wcale. Wreszcie, jakby robiąc ustępstwo, oparła końce palców o poręcz. Lingard powoli ramię usunął. — Ale bardzo pana proszę, niech pan mnie nie uważa za konwencjonalną „słabą kobietę“, delikatną panią, jak pan mię sobie wystawia — rzekła, stojąc naprzeciw Lingarda z ręką wyciągniętą i dotykającą poręczy. — Niech pan się na to zdobędzie wbrew swoim pojęciom o kobiecie w moim rodzaju. Jestem może równie silna jak pan, panie kapitanie — w dosłownem znaczeniu tego słowa. Fizycznie.
— Trzeba pani wiedzieć, że dawno już to zauważyłem — protestował głęboki głos Lingarda.
— A jeśli chodzi o moją odwagę — ciągnęła pani Travers, to uśmiechając się, to ściągając brwi, co nadawało jej twarzy czarujący wyraz niepewności — czyż nie powiedziałam panu wczoraj wieczorem, przed kilku godzinami zaledwie, że nie potrafię się doprowadzić do strachu; pamięta pan, prosił mnie pan abym spróbowała to zrobić, Niech pan nie myśli, że wstyd mię od tego powstrzymał. Nie umiałabym poprostu. Nawet gdyby chodziło o czyjeś królestwo. Czy pan mię rozumie?
— Bóg to raczy wiedzieć! — rzekł po chwili Lingard, który jej słuchał z uwagą; nagle westchnął. — Wy jesteście jakby ulepieni z innej gliny.
— Kto panu wbił w głowę ten idjotyczny pogląd?
— Ani lepszej, ani gorszej. I nie twierdzę, że ta wasza glina nie jest dobra. Uważam poprostu, że jest inna. To się czuje. I to jest wszystko.
— Tak, to jest wszystko — powtórzyła pani Travers. — A co się tyczy tej chwili wzruszenia — to jego przyczyna obchodzi tylko mnie samą. Nie bałam się wcale. I nawet teraz nie umiem skojarzyć swego niepokoju z żadnym wyraźnym obrazem. Pan pewnie myśli, że jestem pozbawiona wstydu i serca, ponieważ to panu mówię.
Lingard nie poruszył się wcale. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że może się poruszyć. Wchłaniał słowa pani Travers, jakby się rozkoszował samym ich dźwiękiem.
— Jestem poprostu szczera — ciągnęła. — Co ja mogę wiedzieć o dzikości, gwałtach, morderstwie? Nigdy w życiu nie widziałam martwego człowieka. Blask, cisza, tajemnicza pustka tego miejsca podziałały nagle na moją wyobraźnię — tak mi się zdaje. Co znaczy właściwie ten zadziwiający spokój, który otacza tylko nas dwoje — pana i mnie?
Lingard potrząsnął głową. Widział połysk zębów tej kobiety między rozchylonemi wargami; uśmiechnęła się przy ostatnich słowach, jakby zapał, z którym wygłaszał swe przekonania, rozpłynął się w tęsknem uznaniu wspólności ich dwojga wobec rzeczy będących poza ich świadomością. A pewna bezsilność tego uśmiechu rozgrzała Lingarda. O trzy kroki od nich widmo kapitana Jörgensona, niezmiernie wycieńczone i schludne, wpatrywało się w przestrzeń.
— Tak. Pani jest silna — rzekł Lingard. — Ale przesiedzieć całą długą noc w malutkiem czółenku! Dziwię się, że pani nie zdrętwiały członki i że pani może się trzymać na nogach!
— Wcale mi nie zdrętwiały — przerwała, wciąż się uśmiechając. — Jestem doprawdy bardzo silną kobietą — dodała poważnie. — Cokolwiek się stanie, może pan na to liczyć.
Lingard spojrzał na nią z podziwem. Ale cień Jörgensona, pochwyciwszy może w swej dali słowo: kobieta, nagle tem poruszony, zaczął wymyślać z całą swobodą ducha, wylewając potok beznamiętnego oburzenia.
— Kobieta! Otóż to właśnie. To już jest koniec świata żebyś ty, Tom Lingard, czerwonooki Tom, Król Tom, i jak cię tam jeszcze pięknie nazywają — żebyś zostawił dwadzieścia mil poza sobą swą broń, swoich ludzi, swoje armaty, swój bryg, który jest twoją siłą — i żebyś tu przyjechał z gębą pełną walki — z gołemi rękoma, obarczony kobietą! No, no!
— Nie zapominaj, Jörgenson, że pani Travers cię słyszy — napomniał go Lingard z rozdrażnieniem. — On nie miał zamiaru być nieuprzejmym — zwrócił się zupełnie głośno do pani Travers, jak gdyby Jörgenson był zaiste niematerjalną i nic nie czującą iluzją. — On poprostu zapomniał.
— Kobieta nie czuje się wcale obrażona. Proszę właśnie traktować mnie w ten sposób.
— Nie zapomniałem nic — mamrotał Jörgenson z pewnego rodzaju upiorną zawziętością i jakby dla swej własnej satysfakcji. — Do czego to wszystko prowadzi?
— To ja prosiłam, żeby mię kapitan Lingard zabrał — rzekła pani Travers, darząc Jörgensona czarującą słodyczą swego głosu.
— Otóż to właśnie! Do czego to wszystko prowadzi? Czy król Tom nie ma własnego zdania? Co mu się stało? Oszalał! Porzucił swój bryg, choć stu dwudziestu zakamieniałych piratów najgorszego gatunku tkwi po drugiej stronie mielizny! Czy pani także i o to prosiła? Czy on się oddał w ręce obcej kobiety?
Wyglądało na to, że Jörgenson zadaje sobie samemu to pytanie. Pani Travers zauważyła jego pusty wzrok — jakby mówił tylko do siebie — i poza ziemski brak ożywienia. Dlatego przyszło jej bardzo łatwo powiedzieć mu całą prawdę.
— Nie — rzekła. — To ja jestem zupełnie w jego rękach.
Nie możnaby było odgadnąć, że Jörgenson słyszał choć jedno słowo tego dobitnego oświadczenia, gdyby nie zwrócił się do Lingarda z zapytaniem — ani mniej, ani więcej abstrakcyjnem od wszystkich innych swych powiedzeń.
— Więc dlaczego ją tu przywiozłeś?
— Nie rozumiesz tego. Tak wypada i tak być powinno. Jeden z tych panów jest mężem pani Travers.
— Ach tak — mruknął Jörgenson. — A kto jest fen drugi?
— Mówiłem ci już. Przyjaciel.
— Biedny pan d’Alcacer — odezwała się pani Travers. — Jakiż to pech dla niego, że przyjął nasze zaproszenie. Ale właściwie to on jest tylko naszym znajomym.
— Prawie go nie zauważyłem — rzekł Lingard posępnie. — Kiedy wszedłem na pokład jachtu, rozmawiał z panią przechylony przez oparcie pani fotela, jakby był bardzo bliskim przyjacielem.
— Rozumieliśmy się zawsze doskonale — rzekła pani Travers, biorąc z poręczy lunetę, która tam leżała. — Lubiłam go zawsze — jego szczerość, jego wielką prawość.
— Czem on się zajmował? — zapytał Lingard.
— Kochał — powiedziała lekko pani Travers. — Ale to dawna historja. — Podniosła szkła do oczu i wyciągnęła rękę aby podtrzymać długi teleskop, a Lingard zapomniał o d’Alcacerze, podziwiając niewzruszoną postawę pani Travers i zupełną nieruchomość ciężkich szkieł. Była nieugiętą jak skała po wszystkich emocjach i całem zmęczeniu.
Pani Travers skierowała szkła instynktownie ku wjeździe na lagunę. Gładka woda świeciła tam jak płyta srebra w ciemnem obramowaniu lasu. Czarna plamka przesunęła się przez pole widzenia. Upłynął jakiś czas, zanim pani Travers znów ją znalazła i wówczas dojrzała czółenko z dwojgiem ludzi, pozornie tak blisko, że głos byłby mógł tam dolecieć. Widziała jak mokre wiosła wznosiły się i zanurzały w wodzie, błyskając w słońcu. Rozróżniła wyraźnie twarz Immady, która zdawała się patrzeć prosto w wielki koniec teleskopu. Wódz i jego siostra, wypocząwszy parę godzin nocą u brzegu, wpłynęli na lagunę i dążyli wprost do kadłuba Emmy. Byli już dość blisko, tak że dałoby się ich dostrzec gołem okiem, gdyby ktoś z pokładu patrzył w tą stronę. Ale nikt o nich nawet nie myślał, jakby ich wcale nie było na świecie, jakby istnieli tylko w pamięci starego Jörgensona. Lecz ten był głównie zaprzątnięty tajemniczemi sprawami swego grobu, z którego powstał niedawno.
Pani Travers opuściła nagle szkła. Lingard ocknął się jakby z transu i rzekł:
— Pan d’Alcacer. Więc się kochał! Dlaczegóżby nie miał się kochać?
Pani Travers spojrzała szczerze w posępne oczy Lingarda.
— To jeszcze nie wszystko oczywiście — rzekła. — Przedewszystkiem umiał kochać, a potem... Ale pan nie wie, jak sztucznym i jałowym może być pewien rodzaj życia. Tylko że życie d’Alcacera nie było sztuczne i jałowe. Warto było posiąść jego przywiązanie.
— Zdaje się, że pani wie o nim bardzo dużo — rzekł Lingard zazdrośnie. — Czemu pani się śmieje? — Uśmiechała się jeszcze do niego przez krótką chwilę. Długa, mosiężna rura nad jej ramieniem jaśniała jak złoto na tle bladej jasności włosów.
— Uśmiecham się do pewnej myśli — odrzekła, prowadząc w dalszym ciągu rozmowę zniżonym tonem, jakby słowa ich mogły zamącić rozpamiętywania kapitana H. C. Jörgensona. — Do myśli, że pomimo długiej znajomości z panem d’Alcacer nie wiem o nim ani w części tego, co wiem o panu.
— Ach, to jest niemożliwe — zaprzeczył Lingard. — Czy to Hiszpan, czy nie Hiszpan, przecież on do was należy.
— Z tej samej jest gliny — szepnęła pani Travers z napół rozbawioną ironją. Ale Lingard ciągnął dalej.
— Usiłował pogodzić mnie z pani mężem, prawda? Zbyt byłem rozgniewany aby zwrócić na niego uwagę, ale dosyć mi się podobał. Co mi się najbardziej podobało, to sposób w jaki dał temu pokój. Zrobił to jak dżentelmen. Czy pani rozumie, co chcę powiedzieć?
— Najzupełniej.
— Tak, naturalnie że pani rozumie — dodał z prostotą. — Ale właśnie wtedy zanadto byłem rozgniewany, aby z kimkolwiek rozmawiać. Więc wróciłem na pokład swego statku i czekałem, nie wiedząc co począć, i pragnąłem żebyście się wszyscy znaleźli na dnie morza. Niech mnie pani zrozumie, proszę pani; to właśnie wam, jaśnie państwu, życzyłem żebyście się znaleźli na dnie morza. Nie miałem nic przeciwko tym nieborakom na jachcie. Oni byliby mi uwierzyli z łatwością. I tak się złościłem i gryzłem póki — póki...
— Póki nie nadeszła dziewiąta — a może było już trochę po dziewiątej — poddała pani Travers nieprzeniknionym tonem.
— Nie. Póki nie przypomniałem sobie o pani — rzekł Lingard z niezmierną naiwnością.
— Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan zapomniał zupełnie o mojem istnieniu aż do tamtej chwili? Pamięta pan, przecież pan mówił ze mną na pokładzie jachtu.
— Doprawdy? Tak mi się też zdawało. Co ja pani powiedziałem?
— Mówił mi pan, abym nie dotykała ciemnoskórej księżniczki — odrzekła pani Travers i roześmiała się. Lecz zaraz potem zmieniła się zupełnie, jakby nagle wśród płochego nastroju uprzytomniła sobie prawdziwe znaczenie sytuacji. — Ale doprawdy nie miałam żadnych złych zamiarów względem tej postaci z pańskich marzeń. I niech pan popatrzy! Ona pana ściga.
Lingard spojrzał ku północnemu brzegowi i stłumił okrzyk skruchy. Przekonał się po raz drugi, że zapomniał o istnieniu Hassima i Immady. Czółenko zbliżyło się już teraz o tyle, że siedzący w niem ludzie mogli rozróżnić wyraźnie głowy trzech osób nad niską poręczą Emmy. Immada puściła nagle wiosło z krzykiem: „Widzę tam białą kobietę!“ Brat jej spojrzał przez ramię i czółenko przestało się posuwać, niby zatrzymane siłą nagłego czaru.
— Oni nie są dla mnie postaciami z marzenia — mruknął Lingard stanowczo.
Pani Travers odwróciła się nagle aby spojrzeć na dalszy brzeg. Był wciąż cichy i pusty dla gołego oka i zdawał się drgać w blasku słonecznym, jak olbrzymia, malowana kurtyna zapuszczona przed nieznanem.
— Jörgenson, radża Hassim nadjeżdża. Myślałem, że zostanie tam na morzu.
Pani Travers słyszała za sobą głos Lingarda i odpowiedź wymruczaną przez Jörgensona. Podniosła zwolna długie szkła do oczu, skierowawszy je ku brzegowi.
Rozróżniała teraz wyraźnie barwy proporców powiewających nad bronzowemi dachami rozległej osady, lekkie kołysanie się palmowych gajów, czarne cienie w głębi lądu i olśniewająco białe pobrzeże z koralowego piasku, rozjarzone, pełne groźnej tajemniczości. Przesunęła szkła wzdłuż całego widoku i już je miała opuścić, gdy z za masywnego węgła ostrokołu wystąpił na wspaniałą, nieruchomą widownię mężczyzna w długiej, białej szacie, z olbrzymim, czarnym turbanem nad ciemną twarzą. Poważny i złowrogi, kroczył zwolna w słonecznym blasku, jak zagadkowa postać z jakiejś wschodniej bajki, a nagłe jego wystąpienie i samotne posuwanie się wzdłuż brzegu miało w sobie coś dziwacznego i groźnego.
Pani Travers drgnęła mimowoli i opuściła lunetę. Nagle usłyszała za sobą niski, melodyjny głos; płynęły niezrozumiałe słowa wypowiadane tonem namiętnym i błagalnym. Hassim i Immada weszli na pokład i zbliżyli się do Lingarda. Tak! To było nie do zniesienia, że ten potok miękkich słów, które dla pani Travers nic nie znaczyły, trafiał wprost do serca tego człowieka.





  1. Majtkowie — krajowcy w Indjach Wschodnich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.