Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dził go w skupionem i wyczekującem milczeniu. — Nie mogę tego ścierpieć — ciągnął ze szczerem przejęciem w głosie. — Do djaska — zadużo mam dla siebie szacunku! — Dźwignął się powoli; oczy wylazły mu na wierzch w surowem spojrzeniu pełnem godności. — Precz! — wrzasnął nagle, posuwając się krok naprzód.
— Cóż u Pana Boga pan robi, panie poruczniku? — zapytał tonem beznamiętnego zdziwienia steward, którego głowa ukazała się we drzwiach. — To przyjaciele kapitana.
— Z jakim kto przestaje... — zaczął dogmatycznie Shaw, lecz urwał i przeszedł do karcącego tonu. — Nie właź mi w drogę, ty garnkotłuku. Moimi przyjaciółmi nie są, bo nie jestem włóczęgą. Wiem co mi się należy. Wynosić mi się! — syknął z wściekłością.
Hassim chwycił szybkim ruchem za rękojeść krissa. Shaw wydął policzki i namarszczył się.
— Pilnuj się pan! Zadźga pana jak tucznego wieprza — mruknął Carter, nie poruszając się wcale.
Shaw rozejrzał się bezradnie.
— A panby to uznał za pyszny kawał — może nie? — rzekł powoli z goryczą. Obojętny, nieokreślony uśmiech Cartera przytłoczył go doszczętnie swą obmierzłą lodowatością. Niezmierny upadek ducha zastąpił uczucie należytej rasowej dumy w pierwotnej duszy oficera. — Boże mój, cóż za przeklęty pech! Czem sobie na to zasłużyłem, żeby się dostać do tej bandy? — jęknął i usiadł, obejmując rękami siwą głowę. Carter usunął się aby przepuścić Immadę, która skierowała się ku drzwiom, posłuszna szeptowi brata. Po chwili wahania wyszła, spojrzawszy na Cartera. Brat jej stał nieruchomo w pozie obronnej i osłaniał jej odwrót. Znikła za drzwiami. Rozluźnił się chwyt dłoni