Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto on jest, stewardzie? Kto on jest u wszystkich djabłów? — pytał gwałtownie.
Stropił go zimny i filozoficzny ton odpowiedzi:
— Co mam sobie tem głowę zawracać — nie moja to rzecz i chyba nie pańska, panie poruczniku.
— Jakto! — krzyknął Carter. — Przecież on uprowadził panią Travers!
Steward spojrzał bacznie na lampę i po chwili przykręcił nieco światło.
— Tak lepiej — wymruczał.
— Boże mój, co ja mam począć? — ciągnął Carter, patrząc na Hassima i Immadę, którzy szeptali między sobą i musnęli go roztargnionym wzrokiem. Wypadł na pokład i został natychmiast oślepiony przez noc, zdającą się na niego czatować; potknął się o coś miękkiego, kopnął jakiś twardy przedmiot i dopadł poręczy.
— Wracajcie! — krzyknął. — Kapitanie! Pani Travers! Albo pozwólcie mi z sobą jechać!
Nadsłuchiwał. Bryza wionęła chłodem na jego policzki. Miał wrażenie, że czarny bandaż opasuje mu oczy.
— Niema ich! — jęknął, do cna zgnębiony — i nagle usłyszał głos pani Travers daleko w głębiach nocy.
— Broń pan brygu — wypowiedział ów głos, a słowa te, rozlegające się wśród ogromu mrocznego wszechświata, przeniknęły każde włókno Cartera swym władczym, smutnym dźwiękiem.
— Broń pan, broń pan brygu...
— Ani myślę — wrzasnął Carter w rozpaczy — chyba że pani wróci... Proszę pani!
— ...jak — gdybym — była — sama — na — pokładzie — — wznosił się miarowo jej głos, już bardziej odległy — cud wyrazistości — nikły i rozkazujący.