Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



I

Lingard zabrał panią Travers z jachtu i wiózł ją sam małem czółenkiem. Wśród rozgardjaszu, towarzyszącego wsiadaniu do łódek, stał u jej boku, wielki i milczący, póki ostatni marynarz nie opuścił szkunera. Dopiero gdy mrukliwy, niespokojny gwar majtków odjeżdżających łodziami zagubił się zupełnie w oddali, rozległ się głos Lingarda, poważny na tle ciszy: — Niech pani pozwoli za mną. — Poszła; kroki ich rozlegały się głośno i głucho na pustym pokładzie. U końca stopni odwrócił się i rzekł bardzo cicho.
— Niech pani uważa.
Wszedł do czółna i przytrzymał je. Zdawało mu się, że pani Travers jest przerażona ciemnością. Poczuła, że chwycił ją mocno za ramię. — Trzymam panią — rzekł. Weszła do łodzi bez wahania, powierzając się naoślep jego sile, i nieco zdyszana, opuściła się na tylną ławkę. Usłyszała lekki plusk, poczem niewyraźny zarys opuszczonego statku rozpłynął się nagle wśród nocy.
Lingard wiosłował, siedząc nawprost postaci zakapturzonej i owiniętej płaszczem, a nad jej głową miał przed oczyma połysk rufowej latarni, dopalającej się zwolna na porzuconym okręcie. Gdy zgasła bez żadnego ostrzegawczego błyśnięcia, przestał widzieć zupełnie kontury statku osiadłego na mieliźnie. Znikły bez śladu jak sen; a wypadki ostatnich dwudziestu czterech godzin były również jakby częścią rozwianego