Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

całe życie czekał na jej skinienie. Stała bez ruchu. Lingard obmyślał plan ataku. Widział dym i ogień — a w następnej chwili ujrzał siebie stojącego samotnie wśród bezkształtnych ruin, z uszami pełnemi westchnień i jęków płytkiego morza. Zadrżał i krzyknął, potrząsając ręką:
— Nie! Nie mogę pani dać życia tych wszystkich ludzi!
I zanim pani Travers mogła odgadnąć znaczenie tego wybuchu, Lingard oświadczył, że ponieważ trzeba obu jeńców ratować, uda się sam na lagunę. Niepodobna mu nawet pomyśleć o użyciu siły. „Pani rozumie dlaczego“ — rzekł do pani Travers. „Tak“, odszepnęła cichutko. Więc Lingard zaryzykuje to sam. Ma wszelką nadzieję, że Belarab potrafi zrozumieć, na czem polega jego prawdziwy interes. „Jeśli tylko zdołam do niego dotrzeć, dam sobie prędko z nim radę“, rozmyślał głośno. „Czyż nie podtrzymywałem jego władzy przez te dwa lata? A on to wie dobrze. On to czuje“. Ale czy dadzą mu dotrzeć do Belaraba — to rzecz inna. Lingard popadł w głęboką zadumę. „On się nie ośmieli!“ wybuchnął. Pani Travers słuchała z rozchylonemi ustami. Na młodzieńczej i opanowanej twarzy Cartera nie drgnął ani jeden muskuł, lecz gdy Lingard odwrócił się nagle i podchodząc do niego blisko, zapytał po cichu z czerwonym błyskiem w oczach: „Czyby pan potrafił poprowadzić ten bryg do walki?“ — coś nakształt uśmiechu drgnęło pod jego drobnym, jasnym wąsikiem.
— Czybym potrafił — odrzekł. — W każdym razie mógłbym spróbować. — Urwał i dodał cichym szeptem: — Oczywiście — dla tej pani.
Lingard zachwiał się, jakby go ugodzono w pierś.