Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

byłoby na ziemi miejsca dla moich stóp. Pani tego nie rozumie. Pani nie może tego zrozumieć.
Carter wszedł i zamknął starannie drzwi kajuty.
Spoglądał pogodnie na wszystkich po kolei.
— Spokojnie tam? — spytał Lingard.
— Dosyć spokojnie, jeśli pan chce tak to określić — odpowiedział Carter. — Ale gdy pan tylko wytknie głowę za drzwi, usłyszy pan, że wszyscy chrapią na wyścigi tam na szańcu — jakby nie mieli żon w domu i jakby piraci wcale nie istnieli.
— Posłuchaj pan — rzekł Lingard. — Przekonałem się, że nie mogę ufać memu pomocnikowi.
— Doprawdy? — wycedził Carter. — Nie powiem aby mię to zaskoczyło. Muszę stwierdzić że on nie chrapie, ale chyba tylko dlatego że jest niespełna rozumu. Czyhał na mnie przed chwilą na rufie i powiedział coś w ten deseń, że z kim kto przestaje, takim się staje. Wydaje mi się, że to już kiedyś słyszałem. Dziwne zwierzenie. Usiłował mi dać do zrozumienia, że jeśli on nie jest zepsuty, nie pańska w tem zasługa. Jak gdyby mnie to mogło obchodzić. Jego bzik dorównywa jego otyłości — a może on tylko udaje, że ma bzika? — Carter roześmiał się zlekka i oparł się plecami o grodź.
Lingard patrzył w tę kobietę, co spodziewała się po nim tak wiele; w świetle, które zdawała się rozsiewać, ujrzał siebie prowadzącego kolumnę zbrojnych łodzi do ataku na osadę Belaraba. Mógł spalić wieś całą ze szczętem i wyżenąć ich wszystkich w gąszcz. Mógł to zrobić! Wstrząsnęło nim zdumienie i nieokreślona zgroza, gdy uświadomił sobie niszczącą potęgę swej woli. Mógł dać pani Travers życie aż tylu ludzi. Ujrzał ją dopiero wczoraj, a zdawało mu się że przez