Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czy będących poza ich świadomością. A pewna bezsilność tego uśmiechu rozgrzała Lingarda. O trzy kroki od nich widmo kapitana Jörgensona, niezmiernie wycieńczone i schludne, wpatrywało się w przestrzeń.
— Tak. Pani jest silna — rzekł Lingard. — Ale przesiedzieć całą długą noc w malutkiem czółenku! Dziwię się, że pani nie zdrętwiały członki i że pani może się trzymać na nogach!
— Wcale mi nie zdrętwiały — przerwała, wciąż się uśmiechając. — Jestem doprawdy bardzo silną kobietą — dodała poważnie. — Cokolwiek się stanie, może pan na to liczyć.
Lingard spojrzał na nią z podziwem. Ale cień Jörgensona, pochwyciwszy może w swej dali słowo: kobieta, nagle tem poruszony, zaczął wymyślać z całą swobodą ducha, wylewając potok beznamiętnego oburzenia.
— Kobieta! Otóż to właśnie. To już jest koniec świata żebyś ty, Tom Lingard, czerwonooki Tom, Król Tom, i jak cię tam jeszcze pięknie nazywają — żebyś zostawił dwadzieścia mil poza sobą swą broń, swoich ludzi, swoje armaty, swój bryg, który jest twoją siłą — i żebyś tu przyjechał z gębą pełną walki — z gołemi rękoma, obarczony kobietą! No, no!
— Nie zapominaj, Jörgenson, że pani Travers cię słyszy — napomniał go Lingard z rozdrażnieniem. — On nie miał zamiaru być nieuprzejmym — zwrócił się zupełnie głośno do pani Travers, jak gdyby Jörgenson był zaiste niematerjalną i nic nie czującą iluzją. — On poprostu zapomniał.
— Kobieta nie czuje się wcale obrażona. Proszę właśnie traktować mnie w ten sposób.
— Nie zapomniałem nic — mamrotał Jörgenson