Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lingard wcisnął go na głowę. — Masz słuchać rozkazów tej pani, stewardzie, póki nie wrócę. Kajuta należy do niej — rozumiesz? Westchnął, gotów do odejścia i zdawało się, że nie jest zdolny poruszyć się z miejsca.
— Jadę z panem — oświadczyła nagle pani Travers tonem nieugiętego postanowienia.
Nie spojrzał na nią; nie podniósł nawet oczu; nie rzekł nic, aż wreszcie na okrzyk Cartera: „To niemożliwe!“ — szepnął do siebie, nie poruszywszy się wcale: „Oczywiście“.
Pani Travers wciągnęła już kaptur płaszcza na głowę, a twarz jej w głębi czarnego sukna powlekła się głęboką, nieziemską bladością, na której tle fjolet jej oczu wydawał się niezgłębionym i tajemniczym. Carter rzucił się naprzód.
— Pani nie zna tego człowieka! — krzyknął nieomal.
— Znam go — odrzekła i wobec niedowierzającej postawy Cartera, pełnej wyrzutu, dodała wolno i z naciskiem: „Wierzę głęboko, że niema ani jednej jego myśli i ani jednego czynu, o którychbym nie wiedziała“.
— To prawda — to jest prawda — mruknął do siebie Lingard.
Carter podniósł z jękiem ramiona.
— Usuń się pan — odezwał się głos, który rozległ się w uszach Cartera jak łoskot gromu. Młody oficer poczuł na ręce chwyt dłoni, prawie miażdżącej mu kości. Wyrwał się.
— Proszę pani! niech pani zostanie! — krzyknął.
Znikli w otwartych drzwiach i odgłos ich kroków już ucichł. Carter obracał się w kółko oszołomiony, jakby szukał pomocy.