Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Hej, wy tam na pokładzie! Jest wiatr?
Wszystko ucichło na chwilę. Wreszcie ktoś odrzekł niedbale:
— Spokojny, mały powiew z północy.
I dodał po chwili:
— Ciemno jak w grobie.
— Aha, dosyć jest ciemno — mruknął Lingard. Czuł, że musi na coś się zdobyć. Teraz. Natychmiast. Świat czeka. Świat pełen nadziei i trwogi. Co on ma zrobić? Zamiast odpowiedzieć sobie na to pytanie, wodził oczami po matowych skrętach zwiniętych włosów pani Travers i pogrążył się w zachwycie nad zbłąkanym loczkiem na jej karku. Co zrobić? Niema komu zostawić brygu. Głos, który odpowiedział poprzednio na pytania Lingarda, był głosem Cartera. — On tu się włóczy i pilnuje mnie — rzekł do pani Travers. Zaprzeczyła głową i usiłowała się uśmiechnąć. Człowiek na pokładzie zakaszlał dyskretnie. — Nie — rzekł Lingard — pani musi zrozumieć, że wy nie macie nic do dania. — Człowiek na pokładzie nie odszedł widać od luki świetlnej, bo usłyszeli iż rzekł spokojnie:
— Jestem na pani usługi, jeśli pani mnie potrzebuje.
Hassim i Immada spojrzeli wgórę.
— Widzi pani — wykrzyknął Lingard. — Co ja pani mówiłem? On mnie pilnuje! Na pokładzie mego własnego statku. Czy mi się śni? Czy ja bredzę? Niech mu pan powie, żeby tu zeszedł — rzekł po chwili.
Gdy pani Travers to uczyniła, Lingard pomyślał że jej głos jest rozkazujący i bardzo słodki. — Niczego na świecie nie kocham tak jak ten bryg — ciągnął dalej. — Niczego na świecie. Gdybym go stracił, nie