Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

myśli i rozpalania ich obietnicą, że nadzieje jego się ziszczą. Nie było jeszcze na świecie tak szczodrej przyjaźni... Masa białej piany, kotłującej się wokół ośrodka o głębokiej czerni, przesunęła się cicho obok joli... Przecież i ta kobieta, którą trzyma u boku jak brankę, jest darem płytkiego morza.
Nagle oczy Lingarda pochwyciły na odległej mieliźnie czerwony błysk ognia z obozu Damana; błysk ten zgasł natychmiast, jak sygnał latarni dającej znaki nad poziomem wód. Przypomniało to Lingardowi o istnieniu tamtych dwóch ludzi — tamtych jeńców. Jeśli łódź wojenna, mająca ich przewieźć na lagunę, opuściła mieliznę po odjeździe Hassima, Travers i d’Alcacer powinniby już o tym czasie dawno jechać w górę strumieniem. Każda myśl o czynie stała się wstrętną dla Lingarda, odkąd wszystko, co mógł zrobić na świecie, musiało przyśpieszyć chwilę jego rozstania z tą kobietą, której powierzył wszystkie tajniki swego życia.
A ona spała. Mogła spać! Spojrzał na nią, jakby patrzył na dziecko śpiące niewinnie, lecz tętno życia wzmogło się w nim do najwyższego uniesienia. Naokoło Lingarda wiry wzdychały wzdłuż raf, woda syczała między kamieniami, czepiając się skał wśród tragicznych szeptów, które były podobne do obietnic, pożegnań, lub modłów. Z niezgłębionych nocnych dali nadleciał ryk przypływu, atakującego mielizny od strony morza. Lingard czuł tak głęboko bliskość tej kobiety, że nie słyszał nic... I nagle pomyślał o śmierci.
— Niech się pani obudzi! — krzyknął w ucho pani Travers, odwracając się szybko na ławeczce. Pani Travers chwyciła ustami powietrze; bryzg wody chlasnął ją nad oczami, oddzielne krople spływały po jej policzkach; poczuła na wargach ich smak — były ciepłe