Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i gorzkie jak łzy. Syczące zakolebanie wód podrzuciło łódź wysoko, potem nastąpiło drugie i tak bez końca; aż wreszcie wpół wiatru czółenko wpłynęło na spokojną wodę, przechylone wciąż na jedną burtę.
— Ominęliśmy rafy — rzekł Lingard z ulgą w głosie.
— Czy groziło nam niebezpieczeństwo? — spytała szeptem pani Travers.
— Bryza ucichła i przydryfowaliśmy bardzo blisko skał — odpowiedział Lingard. — Musiałem panią obudzić. Nie byłoby bardzo przyjemnie ocknąć się nagle w wodzie.
A Więc spała! Wydało jej się niewiarogodnem, aby mogła zamknąć oczy w tem małem czółenku na tak wzburzonem morzu, z pełną świadomością celu tej rozpaczliwej wyprawy. Mężczyzna u jej boku pochylił się naprzód, wyciągnął ramię, i czółenko idące pełnym wiatrem przyśpieszyło biegu na równym kilu. Nieruchomy, czarny brzeg, leżący na morzu, rozciągał się w nieskończoność wpoprzek ich drogi, złowieszczy i nieruchomy. Zwróciła na niego uwagę Lingarda.
— Niech pan spojrzy na tę okropną chmurę.
— Ta chmura to brzeg, a za chwilę wjedziemy w ujście strumienia — odrzekł spokojnie. Pani Travers wpatrzyła się w to wybrzeże. Więc to był ląd — ląd! Wydał jej się bardziej nieuchwytnym od chmury; niby jakiś ponury bezruch nad niepokojem morza, kryjący w swej głębi niepokój ludzi, którzy nie przedstawiali jej się realniej niż fantastyczne cienie.

V

Z chwilą gdy oczy pani Travers spoczęły na Jörgensonie, uderzył ją przedewszystkiem jego wygląd