Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jest pusta — jakby ludność udekorowała ją i porzuciła. Lingard wskazał ostrokół po prawej stronie.
— Tam właśnie jest pani mąż — rzekł do pani Travers.
— Kim jest ten drugi więzień? — wyrzekł za nimi głos Jörgensona. Stał zwrócony w tę samą stronę, utkwiwszy mimo nich w pustce dziwny, nie widzący wzrok.
— To zdaje się Hiszpan — prawda proszę pani? — zapytał Lingard.
— Niezmiernie trudno uwierzyć, że wogóle tam ktoś jest — szepnęła pani Travers.
— Czy widziałeś ich obu, Jörgenson? — zapytał Lingard.
— Nie dostrzegłem nikogo. Za daleko było. Za ciemno.
Daman wylądował mniej więcej na godzinę przed świtem i właściwie Jörgenson nie dostrzegł nic prócz odległego blasku pochodni, a głośne krzyki podnieconego tłumu dosięgły go poprzez lagunę tylko jako słaby i burzliwy gwar. Światła ruszyły natychmiast korowodem przez gaj ku warownym ostrokołom. Odległy blask zanikł w blednących ciemnościach i pomruk niewidzialnego tłumu ucichł, jakby uniesiony przez cofający się cień nocy. Światło dnia pojawiło się szybko, odsłaniając przed bezsennym Jörgensonem pustkę wybrzeża i widmowe zarysy znanych mu grup roślinności oraz rozsianych ludzkich siedzib. Śledził rozmaite barwy, występujące wraz ze świtem, rozległą, uprawną osadę o przeróżnych odcieniach zieleni, objętą w dali piękną, czarną linją lasu, stanowiącego jej kres i osłonę.
Pani Travers stała tuż przy poręczy, nieruchoma jak posąg. Jej twarz straciła ruchliwość, a policzki po-