Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

proszenie. Ale właściwie to on jest tylko naszym znajomym.
— Prawie go nie zauważyłem — rzekł Lingard posępnie. — Kiedy wszedłem na pokład jachtu, rozmawiał z panią przechylony przez oparcie pani fotela, jakby był bardzo bliskim przyjacielem.
— Rozumieliśmy się zawsze doskonale — rzekła pani Travers, biorąc z poręczy lunetę, która tam leżała. — Lubiłam go zawsze — jego szczerość, jego wielką prawość.
— Czem on się zajmował? — zapytał Lingard.
— Kochał — powiedziała lekko pani Travers. — Ale to dawna historja. — Podniosła szkła do oczu i wyciągnęła rękę aby podtrzymać długi teleskop, a Lingard zapomniał o d’Alcacerze, podziwiając niewzruszoną postawę pani Travers i zupełną nieruchomość ciężkich szkieł. Była nieugiętą jak skała po wszystkich emocjach i całem zmęczeniu.
Pani Travers skierowała szkła instynktownie ku wjeździe na lagunę. Gładka woda świeciła tam jak płyta srebra w ciemnem obramowaniu lasu. Czarna plamka przesunęła się przez pole widzenia. Upłynął jakiś czas, zanim pani Travers znów ją znalazła i wówczas dojrzała czółenko z dwojgiem ludzi, pozornie tak blisko, że głos byłby mógł tam dolecieć. Widziała jak mokre wiosła wznosiły się i zanurzały w wodzie, błyskając w słońcu. Rozróżniła wyraźnie twarz Immady, która zdawała się patrzeć prosto w wielki koniec teleskopu. Wódz i jego siostra, wypocząwszy parę godzin nocą u brzegu, wpłynęli na lagunę i dążyli wprost do kadłuba Emmy. Byli już dość blisko, tak że dałoby się ich dostrzec gołem okiem, gdyby ktoś z pokładu patrzył w tą stronę. Ale nikt o nich nawet