Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

od tego powstrzymał. Nie umiałabym poprostu. Nawet gdyby chodziło o czyjeś królestwo. Czy pan mię rozumie?
— Bóg to raczy wiedzieć! — rzekł po chwili Lingard, który jej słuchał z uwagą; nagle westchnął. — Wy jesteście jakby ulepieni z innej gliny.
— Kto panu wbił w głowę ten idjotyczny pogląd?
— Ani lepszej, ani gorszej. I nie twierdzę, że ta wasza glina nie jest dobra. Uważam poprostu, że jest inna. To się czuje. I to jest wszystko.
— Tak, to jest wszystko — powtórzyła pani Travers. — A co się tyczy tej chwili wzruszenia — to jego przyczyna obchodzi tylko mnie samą. Nie bałam się wcale. I nawet teraz nie umiem skojarzyć swego niepokoju z żadnym wyraźnym obrazem. Pan pewnie myśli, że jestem pozbawiona wstydu i serca, ponieważ to panu mówię.
Lingard nie poruszył się wcale. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że może się poruszyć. Wchłaniał słowa pani Travers, jakby się rozkoszował samym ich dźwiękiem.
— Jestem poprostu szczera — ciągnęła. — Co ja mogę wiedzieć o dzikości, gwałtach, morderstwie? Nigdy w życiu nie widziałam martwego człowieka. Blask, cisza, tajemnicza pustka tego miejsca podziałały nagle na moją wyobraźnię — tak mi się zdaje. Co znaczy właściwie ten zadziwiający spokój, który otacza tylko nas dwoje — pana i mnie?
Lingard potrząsnął głową. Widział połysk zębów tej kobiety między rozchylonemi wargami; uśmiechnęła się przy ostatnich słowach, jakby zapał, z którym wygłaszał swe przekonania, rozpłynął się w tęsknem uznaniu wspólności ich dwojga wobec rze-