Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kryły się martwą białością, jakby cała jej krew spłynęła z powrotem do serca i tam pozostała. Nawet jej wargi pobladły. Lingard chwycił ją szorstko za ramię.
— Niechże się pani opanuje! Co panią tak przeraziło? Jeśli pani nie wierzy moim słowom, niech pani posłucha co powie Jörgenson...
— Tak, pytajcie mnie — mruknął Jörgenson pod białym wąsem.
— Mów otwarcie, Jörgenson. Jak myślisz, czy ci panowie żyją?
— Bezwarunkowo — rzekł Jörgenson z pewnem rozczarowaniem w głosie, jakby się spodziewał daleko trudniejszego pytania.
— Czy grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo?
— Naturalnie że nie — rzekł Jörgenson.
Lingard odwrócił się od wyroczni.
— Słyszała go pani, prawda? Może pani wierzyć każdemu jego słowu. Niema żadnej myśli, żadnego projektu w tej osadzie — ciągnął, wskazując na niemą pustkę laguny — którychby ten człowiek nie znał jak swoich własnych.
— Wiem wszystko. Pytajcie mnie — mruknął machinalnie Jörgenson.
Pani Travers nic nie odrzekła, lecz poruszyła się zlekka, a sztywna jej postać zachwiała się niepokojąco. Lingard otoczył ją mocno ramieniem; zdawała się tego nie dostrzegać póki, odwróciwszy głowę, nie zobaczyła twarzy Lingarda tuż koło swojej. Lecz jego wzrok pełen niepokoju zaglądał z tak zbliska w jej oczy, że była zmuszona je zamknąć, jak kobieta której grozi omdlenie.
Odniosło to taki skutek, że pani Travers poczuła zacieśniające się ramię Lingarda, a gdy otwarła znów