Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kapitanie Lingard! — krzyknęła.
— Jestem. Co pani mówi? — rzekł nerwowo, jak wyrwany z sennego marzenia.
— Pytałam pana, jak długo będziemy tak płynąć — powtórzyła wyraźnie.
— Jeśli wiatr nie ustanie, dotrzemy do laguny zaraz po świcie. To najwłaściwszy czas. Zostawię panią na pokładzie Emmy razem z Jörgensonem.
— A pan? Co pan zrobi? — spytała. Musiała czekać chwilę na odpowiedź.
— Zrobię co będę mógł — usłyszała wreszcie jego głos. Znów nastąpiła przerwa. — Co tylko będę mógł — dodał.
Bryza osłabła; żagiel zatrzepotał.
— Ufam panu bez granic — rzekła. — Ale czy pan jest pewien że panu się uda?
— Nie.
Pani Travers zdała sobie sprawę, jak dalece jej pytanie było daremnem. W przeciągu kilku godzin została pozbawiona wszystkich swych pewników i rzucona w świat pełen niemożliwości. Ta myśl, zamiast powiększyć jej rozterkę, zdawała się przynosić jej spokój. To co czuła nie było zwątpieniem i nie było trwogą. To było coś innego. Może to tylko wielkie wyczerpanie?
Usłyszała tępy huk jakby w głębi ziemi. Był to właściwie tylko wstrząs i wibracja. Wielki bałwan rozbił się o skały; sina jasność, którą Lingard widział był przed sobą, błyszczała teraz i migotała w rozległych białych płatach już znacznie bliżej czółna. A wszystko to — ponury wytrysk jasności i lekki wstrząs, sprawiający wrażenie, że coś odległego i olbrzymiego rozpadło się w gruzy — działo się poza obrębem życia