Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pani Travers nie było wtedy na mieliźnie — wyjaśnił krótko Lingard.
— Na jakiej mieliźnie? — mruknął machinalnie Jörgenson. — Czy złupili jacht, Tomie?
— Nic podobnego — rzekł Lingard.
— A ilu jest zabitych? — wypytywał Jörgenson.
— Mówię ci, że nic się takiego nie stało — rzekł niecierpliwie Lingard.
— Jakto? nie było walki — pytał znów Jörgenson bez najlżejszej oznaki ożywienia.
— Nie.
— A przecież zawsze jesteś gotów się bić.
— Posłuchaj mnie, Jörgenson. Tak się stało, że zanim trafiła się sposobność do walki, już było zapóźno. — Zwrócił się do pani Travers, która z nikłym uśmiechem na wargach rozglądała się wciąż niespokojnemi oczami. — Gdy rozmawiałem z panią tamtego wieczoru, już było zapóźno. Nie! Nie było do tego wogóle żadnej okazji. Powiedziałem pani o sobie wszystko, i pani wie że to prawda, kiedy mówię: zapóźno. Ach, gdybym był panią znalazł samą jedną na tym jachcie wędrującym przez morze!
— Tak — wtrąciła — ale nie byłam sama.
Lingard opuścił głowę na piersi. Przedsmak południa już zwarzył iskrzącą się świeżość poranka. Uśmiech znikł z twarzy Edyty Travers a oczy jej spoczywały na zwieszonej głowie Lingarda z wyrazem, w którym nie było już ciekawości; ten wyraz mógł był się wydać zagadkowym Jörgensonowi, gdyby na nią popatrzył. Lecz Jörgenson nie patrzył na nic. Spytał z oddali, z głębi swej martwej przeszłości:
— Jak tam jest na morzu, Tomie? Co tam się dzieje?