Lili (Reymont)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Lili
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Tadeusz Jaroszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

— Wszystko razem dowodzi, że to są najszlachetniejsze na świecie kobiety! Tak sobie wytłómaczył w kilka godzin później ich zachowanie się dziwne. Uspokoił się zupełnie, bo wiedział, że był kochanym i że żadne przeszkody nie leżą na drodze do zupełnego szczęścia.
Olkowskiego w domu nie było, natomiast zastał list od panien, które wczoraj spotkał z Lilą; zapraszały go w imieniu ojca, aby zechciał z niemi spędzić dzisiejszy wieczór wigilijny. Przeczytał go, schował do kieszeni i zapomniał o nim zaraz. W mieszkaniu było dziwnie zimno, pusto i brzydko; ale że nie miał gdzie iść, zaczął chodzić po pokoju i rozmyślać o Lili.
»Kocham cię!« powtarzał jak echo i rozpłomieniał się, wyciągał ramiona, jakby chciał objąć tę drogą, ukochaną istotę, ale równocześnie jakiś ciemny niepokój przenikał mu serce, przyćmiewał wewnętrzne płomienie; stawał na środku pokoju bezradnie, oglądał się dokoła, słuchał, jakby chcąc się dowiedzieć, skąd pochodzą te dziwne dreszcze obawy, dlaczego są w nim teraz, w takiej chwili? Nie znalazł w sobie odpowiedzi, ale czuł coraz silniej, że przez tę jasność miłości, przez to jej promienne, słodkie »kocham cię« przenika coś niewytłómaczonego, podobnego do głuchej jeszcze obawy, a pełnego udręczenia bolesnego. Mrok cicho się zwiewał z pól zaśnieżonych i okrywał miasto szeroką mgłą, gdy znalazł się na ulicy.
Miasto cichło i niemiało zwolna, w powietrzu mroźnem czuć było jakiś nastrój uroczysty. Z okien biły radosne światła zapalonych choinek, przez zamarzłe szybki wydzierały się w świat radosne głosy. Nad rzeką zajrzał przez małe, nizko nad ziemią położone okienko, do wnętrza jakiejś izby, na której środku stał stół jasno oświetlony i otoczony całą gromadą ludzi, jedzących kolacyę.
Cofnął się prędko. Uśmiech politowania przemknął mu po ustach, poszedł dalej, ale przyszło mu na myśl, że pierwszą wigilię spędza nie w domu, lecz wprost na ulicy.
— Głupie przesądy! — szepnął. — Gromadzą się w imię pełnej miski! — dodał z ironią i zaczął pogwizdywać, tłumiąc żal, bijący mu się przez serce. Poszedł na rynek i wolno obchodził wszystkie jego cztery boki, patrzył z ironią na przysłonione firankami okna, poza któremi czerniały profile ludzi i skąd biły gwary rozmów i smugi świateł.
Mróz brał coraz siarczystszy.
Niebo skrzyło się i migotało blaskiem gwiazd, a gdzieś, z poza dalekich lasów, wschodził blady sierp księżyca i świecił coraz jaśniej. Długie sople, wiszące u dachów, połyskiwały fosforycznie, a cynkowe dachy kościoła, świeciły roztopionem srebrem. Jedną połową rynku rząd wysokich kamienic kładł błękitnawy, ogromny cień na puszysty, świeży śnieg, leżący na bruku.
Zakrzewski przyjrzał się wszystkim domom po kolei, zajrzał w boczne uliczki i poszedł ku cukierni, ale cukiernia była zamknięta. Nie wiedział teraz, co z sobą zrobić, gdzie iść, zaczynała mu ciężyć samotność i jakaś ostra tęsknota do domu, do gwaru i ciepła szarpnęła nim. Poszedł do Szalkowskich, bo mieszkali najbliżej; dopiero, kiedy się z nią witał, przypomniał sobie, że dawał niegdyś Lili uroczyste przyrzeczenie unikania ich domu. Byli oboje, ona leżała na kanapie z papierosem w ustach i bawiła się z psem, była w szlafroczku porozpinanym i w pantoflach, a on w kuchni razem ze służącą robił kolacyę; ukazał tylko głowę przez drzwi i nie podając ręki, bo trzymał oprawianą rybę, zawołał:
— Dobry wieczór. Miał pan doskonały pomysł, przychodząc do nas, bo Hela tak się nudzi, że miałem iść na miasto i sprowadzić kogo do towarzystwa.
— Zje pan z nami kolacyę, prawda? Musi pan z nami zostać, bo ja się śmiertelnie nudzę!
— Ja tylko na chwilę wpadłem do państwa, bo nie mam czasu — tłómaczył się.
— Pomówimy później. Siadajno pan bliżej, o tutaj! — Zepchnęła nogą pieska i nie podnosząc się z kanapy, wskazała mu miejsce przy sobie. Usiadł na krześle w pewnem oddaleniu i patrzał na nią ciekawie.

— Boisz się pan przy mnie siadać; to ciekawe, jak Lili pana wytresowała!
Zaczęła się śmiać, podając mu papierosy, a gdy wziął i zapalił, zakrzyczała:
— Jakto! a mnie pan ognia nie da?
Z zapaloną zapałką pochylił się nad nią, podając; wtedy ona pochwyciła go wpół i posadziła przy sobie.
— Siedźże pan tutaj, gdzie ja chcę. Todziu! daj nam herbaty!
Gdy Todzio wkrótce przyniósł herbatę i podał pokornie, rzuciła mu rozkazująco:
— A śpieszże się z kolacyą. Czegóż patrzysz? może się boisz, że Zakrzewski chce mnie bałamucić! To się po nim nie pokaże — dodała ze śmiechem, ściskając mu rękę.
Todzio wyszedł, a pomiędzy niemi zapanowało kłopotliwe milczenie. Szalkowska trzymała go za rękę i patrzyła w niego swemi sennemi, hypnotyzującemi oczami. Patrzyła długo, czekała, żeby przemówił; ale Leon nie wiedział, co mówić: bał się okazać śmiesznym, nie chciał i nie mógł z nią flirtować, bo kochał Lili, a przytem trochę się jej bał, bo wywierała ona na niego dziwny urok. Ciągnęły go te wielkie oczy, obiecujące tak wiele, kusiły go jej pełne, zmysłowe usta i te wspaniałe kształty. Mocny zapach perfum, jakich używała, odurzał go i rozdrażniał.
— Dlaczego pan mnie unika, co? — zapytała prosto.
— Ja? ależ nigdy nie unikałem pani, dlaczegóżby? — czuł się mocno pomieszany.
— Byłam zła na pana, ale za dzisiejsze przyjście wszystko panu daruję. No, niech pan przeprosi mnie. — Podała mu obie ręce do pocałowania, ale on nie pocałował, tylko uścisnął mocno. Wyrwała je gniewnie i podniosła się z kanapki, zapaliła świece przed tualetą i najspokojniej, jakby nikogo nie było w pokoju, rozpuściła włosy, które ją okryły, niby płaszczem i zaczęła się czesać.
— Do widzenia, pani! — zawołał porywczo, widząc, że sobie z niego nic nie robi.
— Jakto, już pan ucieka?
— Ja nie mam czasu, a przytem nie chcę pani przeszkadzać. — Skinął głową i szedł do drzwi.
— Odchodzi pan, czyżby się pan mnie bał? — zawołała za nim ironicznie.
— O, pani dla mnie nie jest niebezpieczną — odpowiedział zirytowany, wychodząc. Już był w pustym, ciemnym, zastawionym koszami z garderobą pokoju, przez który się przechodziło do sieni, gdy usłyszał za sobą skrzypnięcie drzwi i szept:
— Panie Leonie!
Zatrzymał się zdziwiony, ale już nie miał czasu odezwać się, bo mu jakieś namiętne, gorące usta zawisły na ustach.
— Dlaczego mnie unikasz? Kocham cię, słyszysz?... Czy nie widziałeś tego? nie czujesz?... Chcesz, to rzucimy tę budę i wyjadę z tobą do innego towarzystwa... Musisz być moim, tylko moim... kocham cię!
Szeptała urywanie, namiętnie i obsypywała gradem pożerających pocałunków jego twarz, głowę, szyję, ręce. Nie opierał się jej wcale i zaczął oddawać pocałunki. Był tak onieprzytomniony, że kilkakrotnie wśród szeptów, mówił do niej »Lili!« Nie słyszała tego, porwana szaloną burzą namiętności.
Wyrwał się wreszcie z jej ramion i uciekł.
Długo stał na ulicy; dopiero mróz przyprowadził go do równowagi i oprzytomnił.
I zalał go wielki żal do siebie, do własnej słabości; wstyd mu było, że dopuścił do takiej sceny. Złość go opanowała. Wytarł twarz jak najstaranniej i chusteczkę odrzucił od siebie ze wstrętem i usiłował myśleć o Lili, tylko o Lili; ale pomimo to czuł ciągle pocałunki tamtej, paliły go usta, wstrząsał się w denerwującym dreszczu.
— Co robić? Gdzie pójść? — myślał, przypatrując się oknom, które po kolei ciemniały.
Naraz trzasnął w palce i poszedł śpiesznie do Korniszona.
Korniszon mieszkał w gmachu poklasztornym, rozsypującym się w gruzy. Klasztor stał nad rzeką, w wielkim, na pół umarłym ogrodzie, otoczonym wysokim murem, jeszcze dobrze zachowanym.
Zakrzewski przez otwór, który pozostał po bramie, wszedł do ogrodu. Ciszej tu było, niż na ulicy; wiatr nie szczypał w twarz, wielkie drzewa, pokryte osędzielizną, niby puchem, skrzyły się w świetle księżyca i stały w sennej ciszy, kładąc wydłużone, fantastyczne cienie na śniegi. Obszedł ogromny, z czerwonej cegły kościół, podparty potężnemi szkarpami i zapuścił się w długie, czarne korytarze, pocięte smugami księżyca, które się wlewały przez wązkie zakratowane okna i lśniły na wydeptanej czerwonej posadzce z cegły. Cisza gnębiąca panowała w całym gmachu. Czasami zadrżał odgłos pękających od mrozu płotów, lub nietoperz przewinął się z łopotem nad głową, albo śnieg zsunął się z dachów i fontanną białej kurzawy dzwonił po oknach. Wielkie ascetyczne twarze mnichów, pokryte szronem, wychylały się czasami ze ścian w jaśniejszym rozblasku i jakby goniły oczami przechodzącego.
Przyśpieszył kroku, bo pootwierane drzwi do pustych cel wionęły na niego grobową atmosferą, a przytem usłyszał niewyraźne, splątane dźwięki śpiewów, płynące z mieszkania Korniszona, położonego w końcu korytarza.
Pchnął nizkie, zielone drzwi i znalazł się w wielkiej sklepionej izbie.
Korniszon, Olkowski i Feluś siedzieli przed ogromnym piecem z zielonych kafli, w świetle wielkiego, wesoło trzaskającego ognia, wybijali takt kijami i śpiewali, a przed nimi, na ławce, stała butelka wódki, chleb, kilka wędzonych śledzi i kartofle pieczone.
— Jak się masz, dziedzic? Ha! ha! ha! Wódzia jest, kartofle są, śledzie także, a jakże! Biba wigilijna, jak się patrzy! Siadaj! — wołał Korniszon, usiłując się podnieść.
— Siadaj! Trochę sobie pijemy, trochę śpiewamy kolędę z żałości, trochę gadamy i dobrze nam. Olkowski, nalej sznytki, za zdrowie dziedzica wypijemy i zaśpiewamy jaki chórek.
— Aha! Wódki już niema! Ha! ha! — śmiał się nieprzytomnie Olkowski, pokazując pod światło pustą butelkę.
— Feler, psiatwarz! Składka, panowie! Co tam! raz pijem i raz żyjem! Co łaska, panowie, do motii.
— Mam pół rubla, bierz pół rubla! Tak, przepiję pół rubla, tak, utop się! — mruczał pijanym głosem Feluś i po dziesiątce wykładał pieniądze na ławkę.
— Zakrzewski, postaw pan za mnie, bo groszem nie śmierdzę.
— Jak ochota, to niech dyabli pół rubla wezmą, tak, po pańsku, tak!
— Ano dobrze, mam dwa ruble, macie wszystko, niech dyabli wezmą.
— A toś nasz, mój królu złoty! Daj pyska, to mi szlachcic prawdziwy! Zastaw się, a postaw się! Pijaństwo urządzimy, jak się patrzy. »Wina, wina, wina dzban — to mi radca, to mi pan!« — zaśpiewał nagle. — Olkowski, psiatwarz, a leć-no po sznapę, a śpiesz się, bracie, a przynieś na przekąskę parę szkieł piwa.
— Zaczekajcie, zaraz przyjdę z paliwem! — zawołał Korniszon, wychodząc z Olkowskim. Powrócił po chwili z wielką żerdzią i zaczął ją toporkiem rąbać.
— Ja kochanemu proboszczowi nieco płotek rozgradzam, bo za wysoki, mógłby przy przełażeniu podrzeć sobie kapotkę. Ale, psiatwarz, jedną żerdkę na dzień, ani mniej, ani więcej; u mnie wszystko musi być systematycznie.
Umilkł, nakładając w piec drzewa. Feluś w swojej manszestrowej almawiwie, której nigdy prawie nie zdejmował, siedział, zapatrzony ponuro w ogień, czasem pociągnął się za nos, powiedział bezwiednie: »Tak!« zrobił jaki szeroki patetyczny ruch ręką i milczał. Zakrzewski rozmyślał o Szalkowskiej, spacerując po izbie, która niegdyś musiała być klasztornym refektarzem lub paradną do przyjęć salą, bo ilekroć ogień strzelił bujniej na izbę snopami czerwonych promieni, w żebrach sklepienia ukazywały się resztki fresków, jakieś głowy brodate, aureole złote, kawałki purpurowych płaszczów i żółto malowane piekło, z którego zostały w całości tylko ręce potępionych, wyciągające się z zielonawych płomieni, to znowu kawałki tłumnych procesyi, resztki białych mnichów ze złożonemi rękami.
— Zakrzewski! ostrożnie, bo tam moje malunki na podłodze.
Zakrzewski obszedł wielkie płótno, pozszywane z prześcieradeł, rozciągnięte na podłodze, na którem Korniszon malował t. zw. »wolną okolicę«, i powrócił do pieca.
— Wiesz, Korniszon, bałbym się tutaj mieszkać
— I!... Jak się człek przyłoży, to mu i w piekle niezgorzej. Nie kosztuje ta ubikacya ani grosza, a swoboda jest: choćby strzelaj, nikt nie usłyszy. A przytem opał nie jest drogi... i stróżowi co wieczór dychy płacić nie potrzeba. A z tymi, to się już poznałem! — zawołał ze śmiechem, wskazując freski. — Zlatują mi ciągle na kołdrę, łuszczą się sieroty z zimna. A czasem to sobie rozmawiamy, psiatwarz! Niedawno, jakoś w przeszłym tygodniu, byłem nieco »wstawiwszy«; poszedłem wcześniej spać, obudziłem się nad ranem, księżyc świecił wprost w okno, jak teraz... naraz słyszę śpiew. Ki dyabeł? myślę sobie i słucham. Śpiewają w korytarzach! Myślę sobie, Kos z Felusiem i Olkowskim idą do mnie w odwiedziny pod dobrą datą. Podniosłem się trochę i patrzę na drzwi... Otwierają się... wchodzi cała procesya... mnichów! Zemdliło mnie trochę. A oni idą i śpiewają, śpiewają... Jeszcze pamiętam słowa i melodyę: Laudate pueri Dominum! Laudate!
Zaczął śpiewać przyciszonym, grobowym głosem.
Zakrzewski wstrząsnął się nerwowo i spojrzał nieśmiało na freski.
— Doskonale pamiętam, przechodzili koło mnie... głowy wygolone, twarze blade, oczy zamknięte... ręce złożone... w białych habitach z czarnymi szkaplerzami na piersiach!... Czekam, aż przejdą, trę oczy, zamykam... otwieram, a oni wciąż idą... idą... i śpiewają! Spociłem się do siódmej skóry, psiatwarz! Nieznacznie chciałem zobaczyć, gdzie idą, oglądam się, a oni chodzą tylko dokoła mojego posłania. Spałem przy ścianie... macam... ściany niema!... Jezus Marya! zaczęły mi zęby kłapać... Miałem przy poduszce flaszuchnę gorzałki, było tego z pół kwarty... muszę mieć wódkę, bo jak wstaję to mnie zawsze mgli coś w żołądku... Wyciągnąłem ją w największym strachu, przewróciłem, łyknąłem raz i drugi dla kurażu... zamknąłem oczy i... obudziłem się w południe, psiatwarz.
— Pierwszy atak delirium tremens, tak. Utop się, aby nie powiedziano, żeś się zapił.
— A rano nie było żadnych śladów, nic? — pytał, poruszony opowiadaniem Zakrzewski.
— Nic, pustą butelkę znalazłem pod oknem a siebie w środku siennika.
— Halucynacya, tematem były te freski, a przyczyną wódka.
— Jak chcesz, dziedzicu, ale ja doskonale widziałem i pamiętam... Olkowski wali. Panowie, do porządku, bo sznaps idzie! Dawaj-że, mazgaju! Tęsknimy, wyglądamy, a ty, jak mucha w smole się ruszasz!
Odebrał wódkę, odkorkował, obejrzał i oddał.
— Nalewaj sznytki, Olkowski! Zrobimy cacany chórek, panowie. Tylko się pilnujcie taktu, bo będę grzmocił.
Wziął kieliszek, w drugą rękę pogrzebacz do dyrygowania i zaczął śpiewać ochrypłym, przepitym głosem:
— Pije Kuba do Jakóba, Jakób do Michała!
— Chlust! Tryknijmy się!
Trącili się i wypili.
— Olkowski, nalej sznytki!
Wypili znowu i śpiewali od początku; Zakrzewski tylko nie śpiewał; był jakiś smutny i znużony.

— Gdzież twoja Ofelijka, Hamleciku?
— Cicho, Feluś! A kto nie wypije! tego we dwa kije! Źle, Feluś, fałszujesz jak pies.
— Olkowski, nalej sznytki. Zacznijmy na nowo, no raz... dwa, raz... dwa...

A kto nie wypije — tego we dwa kije!
Łupu-cu-pu po kożuchu, tego we dwa kije!

— Dziedzic się nudzi. Olkowski, dawaj szkło.
— Głupiś, Korniszon, dawajcie wódki; niech tam dyabli wezmą resztę!
— Mądre słowo. Pij, bracie, psiatwarz, a poznasz słodkość! Lili wyda ci się aniołem, a życie rajskim specyałem. Pij, Olkowski, pij, bracie, a będzie ci się zdawać, że jesteś kochankiem Szalkowskiej, że masz fajgla, że jadłeś przez cały tydzień obiady, że grywasz bohaterów! Pij, Feluś, pij, bracie kochany, mój królu złoty, psiatwarz, a twoja almawiwa grzać cię będzie, jak futro i utopisz się w żarciu, a piciu, a kochaniu, a szczęśliwości! Pijmy!
— Pijmy, panowie! Patyk złamany reszta! Co tam będziemy myśleć, będzie co jeść, czy nie będzie; uda się spektakl, czy nie uda; kocha nas kto, czy nie kocha; umrzemy, czy nie umrzemy! Pijmy słodkość, bracia, psiatwarz, i tyle...
Zakrzewski siedział pod ścianą, na sienniku Korniszona i błędnemi, sztywnemi oczami wpatrywał się we freski, które zwolna światło księżycowe powlekało skrzącą zielonawą patyną, niby mgłą rozdrganych pyłów świetlistych, poza którymi te malowane postacie zdawały się poruszać, żyć... aureole świeciły jakimś fosforycznym blaskiem, oczy zdawały się patrzeć w niego, a całe te tłumy chwiały się i zwolna szły ku niemu w blaskach księżyca...
Strach przezwyciężył odurzenie, nie żegnał się z nikim, tylko śpiesznie poszedł do domu.
Obudził się bardzo późno.
Olkowski, jakiś zielono-blady, siedział na swoim sienniku z głową w dłoniach.
— Kiedyś pan powrócił?
— Nie wiem. Obudziłem się na klasztornym korytarzu, może przed pół godziną. Zimno mi i coś dziwnie słabo, głowa mnie strasznie boli...
Zakrzewskiemu zrobiło się wstyd wczorajszego wieczora.
— Piłeś pan herbatę?
— Ba, herbaty niema a ja nie mam ani grosza.
Leon sięgnął do kieszeni, ale również nie znalazł nic.
Ubrał się śpiesznie i pobiegł do Lili; nie przyjechały jeszcze; dotknęło go to bardzo przykro. Dlaczego tak długo siedzą? myślał, ściskając sobie głowę, bo go bolała; jeść mu się zachciało.
Poszedł do Korczewskich. Pili herbatę, siadł z nimi i pił; ale myślał z przerażeniem, że niema już pieniędzy; strach i wstyd go ogarniał.
— Afisz już mamy, jutro możemy na wieś jechać z biletami.
— Dobrze; zamówił pan już konie?
— Zamówiłem, tylko trzeba zapłacić z góry, bo inaczej nie chcą! Podłe żydy! — zaklął Korczewski, chodząc po pokoju ze szklanką herbaty w ręku. — Musi mi pan pożyczyć pięć rubli na furmankę; z kosztów się to panu wróci.
— Pięć rubli? wie pan, nie mam ani grosza... Tak jakoś się stało, że... — Zamilkł nagle, wstyd go zdławił, bo Korczewski spojrzał na niego nieco drwiąco.
— Ja również nie mam; kupiłem płótna, bo prześcieradeł nie starczyło; będzie z nich tylko pokój francuski, a musimy mieć dwie zmiany. Kupiłem farb, kupiłem sznurów, Korniszonowi musiałem coś dać naprzód. Mam zaledwie parę kopiejek. Co tu robić?
Oglądał po kolei to sprzęty, to garderobę swoją i żony; ale odwrócił się z niechęcią.
— Psiakrew, niema nawet co zastawić
— Józio wczoraj zastawił obrączki nasze, żeby wykupić afisze!... raz... dwa... — szepnęła Korczewska cicho i robiła dalej w milczeniu swoją nieśmiertelną szydełkową serwetę.
— Gdybyś pan chciał, pogoda taka piękna, to poszlibyśmy pieszo do pierwszych kilku dworów... — zaczął nieśmiało Korczewski.
— Dobrze, wszystko mi jedno. Ostatni raz przecież.
— Bo widzi pan, jak tylko co sprzedamy, to wynajmiemy sobie furkę na wsi i dalej już pojedziemy.
— O której godzinie jutro?
— Najpóźniej trzeba wyjść o dziewiątej.
— Dobrze. Do widzenia!
Na ulicy sięgnął po zegarek, żeby zobaczyć, która godzina. Było już południe, a jemu przyszło na myśl, że przecież może ten zegarek zastawić, że może dostać za niego kilkanaście rubli. Poszedł do Jańcia, bo ten najlepiej umiał załatwiać podobne operacye.
Jańcia nie zastał. Była tylko Gałkowska, która z okręconą głową wałkowała jakieś ciasto i rozkładała je na łóżku i na koszu.
— Jańcio zaraz przyjdzie; niech pan poczeka — szepnęła i, nie zważając na niego, krzątała się dalej koło obiadu, który skwierczał na małym, żelaznym piecyku, rozpalonym do czerwoności.
Swąd z przypalonego tłuszczu rozchodził się po całym pokoju, nadzwyczaj małym i brudnym, w którym do tego panował niechlujny nieład włóczęgowskiego życia.
Zakrzewski siadł przy stole, zarzuconym szminkami, pudrem porozsypywanym, niemytymi talerzami i szklankami, kawałkami chleba, pokapanym stearyną, bo świecę się przylepiało wprost do stołu. Siedział i czekał coraz niecierpliwiej; niepokój nim podrywał, spoglądał na zegarek, podnosił się, przypatrywał się pustej, zaśnieżonej ulicy, po której kilka świń spacerowało z powagą; wzdychał, zapalał papieros po papierosie, a ciągle myślał: Dlaczego ona nie przyjechała?
— Co panu jest? — zapytała go ze współczuciem.
— Nic... nic! Bo widzi pani, niespokojny jestem o Lili, pojechały na wigilię, miały powrócić w nocy, a niema ich i dzisiaj — mówił gorączkowo.
— Pocóż się mają śpieszyć! Tam jest im bardzo dobrze... — powiedziała zimno, akcentując ostatnie słowo.
— Tak, pewnie, ta siostra gospodyni ich ma być bardzo porządna kobieta.
Gałkowska zaczęła się śmiać cicho, obrzydliwie i długo, aż jej sinawa twarz pokryła się krwawymi placami.
— Z czego się pani śmieje? — zapytał porywczo.
— Śmieję się z tej siostry gospodyni, która ma wąsy, brodę i majątek pod miastem...
— No tak, mówiła Lili, że ten majątek jest niedaleko pod miastem.
Nie zrozumiał jej.
— Jakże pan spędził wczorajszy wieczór? — zagadnęła spokojnie.
— Jak można najgorzej.
— Bardzo dobrze panu. Zupełnie pana nie żałuję, bo poco pan się marnuje w teatrze? — pytała, krając ciasto na makaron. — Z miłości, nieprawdaż? — dodała.
— Pani wiesz...
— Wiem znacznie więcej jeszcze; wiem i to, że pan jesteś młody, szlachetny, uczuciowy i bardzo niedoświadczony, bardzo wierzący ludziom, pięknym słowom, słodkim spojrzeniom, przysięgom, słowem temu, czemu najmniej można wierzyć.
— Nic pani nie rozumiem; do czego pani zmierza? — zapytał.
— Ja? do niczego, mówię ot to, co mi życzliwość podyktowała. Żal mi poprostu pana.
— Dziękuję pani za współczucie i, żeby uspokoić pani dobre serce, powiem otwarcie, że już tylko dni kilka przedziela mnie od wyjazdu z teatru. Jadę zaraz po benefisie.
— Dobrze pan robi, bardzo dobrze. Przejrzał pan nareszcie, to i lepiej. Być tak oszukiwanym nikczemnie, to nawet trochę śmiesznie — ciągnęła ciszej.
— Kto jest oszukiwanym? Kto oszukuje? Mówże pani, na Boga! — zawołał.
— Przecież całe towarzystwo wie, ba, całe miasto mówi o tem...
— Ale o czem? Błagam panią, mów!...
— A choćby o tem, że Lili wcale nie pojechała na familijną kolacyę do siostry gospodyni...
— Tylko gdzie, do kogo?! — krzyknął, uderzony temi słowami, jak batem.
— Podobno do hrabiego. Wiesz pan, ten, który jej wciąż kwiaty przysyła.
— Nieprawda! Kłamiesz, pani! To nikczemność tak spotwarzać czystą dziewczynę, to podłość!
Syczał z oburzenia i gniewu, posiniał, zaciskał pięści i patrzył na nią takim nienawistnym wzrokiem, że odsunęła się za piecyk.
— Nie krzycz pan i niewymyślaj, bo nie jestem pańską służącą! To, co powiedziałam, wiedzą wszyscy; możesz się pan spytać Korczewskiej, a powiedzą pewnie więcej...
— Co więcej? Mów, pani, ale uprzedzam, że Lili jest moją narzeczoną.
— Bardzo mi przyjemnie... pan się unosisz... ja z życzliwości dla pana mówię...
— Niech panią najjaśniejsze pioruny spalą z taką życzliwością! — krzyknął wściekły, nie umiejąc już panować nad sobą, i wybiegł na ulicę.
— Nędznicy! nędznicy! — myślał z rozpaczą i gniewem. — Lili! jego Lili! a ludzie szakale! I pomiędzy taką zgrają żyć musi jego słodka dziewczyna!
Poszedł śpiesznie do jej mieszkania.
— Jeszcze nie przyjechały. Czemu siedzą tak długo, czemu? — myślał wciąż w kółko chodził bezmyślnie po mieście cichem, jakby wymarłem.
A gdy po nabożeństwie dzwony uderzyły i lud tłumnie wylał się z kościołów i zaczernił po placach i uliczkach, Zakrzewski, nie chcąc się spotkać z nikim, uciekł do parku.
Chodził tam samotnie i rozmyślał o Lili.
Nędzna potwarz, nikczemne oszczerstwo! Myślał o słowach Gałkowskiej, ale te słowa gryzły go boleśnie i budziły jeszcze niejasne, głuche podejrzenia, których napróżno chciał się pozbyć. Znał ją całych sześć miesięcy, znał każdą jej myśl, każde uczucie, całą głęboką szczerość i prostotę jej natury; wiedział, że to była dusza tak czysta, jak te śniegi, na które w tej chwili patrzył; wiedział, że ona nie ma tajemnic przed nim, bo tajemnic w swojem życiu nie ma żadnych; znał z opowiadań matki prawie każdy tydzień jej krótkiego życia; wiedział wszystko, a pomimo to podejrzenia, jak ślizkie, zimne węże, wiły mu się przez serce.
Te roje wielbicieli w każdem mieście, których zresztą zawsze mają młode i przystojne aktorki, z których razem z nią się wyśmiewał, te bukiety, jakimi ją zasypywali, owacye, jakie jej urządzali, te listy miłosne, które razem czytywali, bawiąc się przytem wyśmienicie — o tem wiedział; wiedział, że to wszystko ześlizgiwało się po jej duszy, jak rosa po szkle, bez śladu. Tak, wiedział, a pomimo to podejrzenia jego nie były mniejsze, lecz rosły z przerażającą szybkością.
— Wiem niby wiele, ale ileż może być rzeczy, których nie wiem! których moja ślepota nie widziała, moja ufność nie przypuszczała nawet! — myślał, szczękając z bólu zębami.
— Cóż to za medytacye? Dzień dobry panu!
Drgnął gwałtownie, podniósł głowę. Stały przed nim strojne, piękne, uśmiechnięte doktorówny, z życzliwością wyciągając do niego ręce.
— Głowa mnie bolała; wyszedłem się przejść — tłómaczył się niechętnie.
— Szczęśliwy ból, bo nam pana dał w niewolę, z której nieprędko wypuścimy.
— Dlaczego to pan wczoraj nie był łaskaw przyjść do nas?
— Musiałem być z kolegami, a potem, potem...
— Szkoda, bo czekaliśmy na pana do dziesiątej; ale dzisiaj pana zabieramy natychmiast do nas na obiad. Niech się pan nawet nie próbuje wyrwać! — mówiła ze śmiechem młodsza, niebieskooka blondynka, w błękitnym kaftanie, obłożonym białym futrem, i zaglądała mu bardzo życzliwie w oczy.
— A przytem mama dosyć ważny interes ma do pana — dodała starsza, ubrana zupełnie czarno, co przy czarnych włosach, woalce i śniadej cerze sprawiało wrażenie żałoby.
Opierał się trochę, ale poszedł i usiłował być rozmownym, uprzejmym i nadskakującym pannom, co im się bardzo podobało, bo miały na niego pewne zamiary. Doktor, człowiek bardzo dobry, przyjął go z serdecznością.
Otoczyła go taka miła atmosfera, że czuł do nich wdzięczność, iż nie traktują go jako aktora-włóczęgę, ale jak człowieka ze swojej sfery. A przytem byli tacy dobrzy, uprzejmi, dyskretni, uprzedzający; salon, do którego przeszli po obiedzie, miał eleganckie meble, puszyste dywany i lśnił pewnego rodzaju wykwintem, którego nie mogło być u kolegów, a po którym tęsknił bezwiednie. Jakieś kwiaty pachniały bardzo mocno w żardynierce, przy fortepianie, na którym blondynka wygrywała cały swój repertuar, a potem brunetka śpiewała kilka piosenek w rodzaju »Dziewczę z buzią jak malina«, olśniewając nietyle głosem, ile doskonale uwydatnionym biustem i palącemi oczyma.
Pił likier jakiś, palił cygaro, pił czarną kawę, przyrządzoną przez doktorową, która mu półgłosem dawała życzliwe rady, płynące z macierzyńskiego serca, żeby rzucił teatr i powrócił do domu, i gdy jej w rozrzewnieniu likierowem powiedział, że zrobi to za dni kilka, to nietylko go po matczynemu ucałowała i przytuliła do wezbranej radością piersi, ale i ofiarowała gościnę u siebie na czas dłuższy, aby mógł przyjść do równowagi, co go tak rozrzewniło, że całował przez kilka minut jej piękne białe ręce, a potem powróciwszy do salonu, do panien, pił znowu likier z doktorem i patrzył bezmyślnie na blondynkę, która rozłożyła przed nim album i pokazywała różne chwały rodzinne.
Nie wiedział dobrze, co się z nim dzieje; rozmarzyło go ciepło, likiery i ten ból, który pomimo wszystkiego, przeorywał mu serce. Czasem bezwiednie spoglądał na zegarek, ale wtedy panny zaklinały go, aby pozostał; więc siedział, starając się być najprzyjemniejszym towarzyszem i odpowiadając ze szczerością na życzliwe zapytania doktora, tyczące się jego rodziców, majątku i t. p.
— Musi mi pan w pewnej sprawie dopomódz! — zaczęła doktorowa, ujmując go pod ramię i prowadząc znowu do drugiego pokoju, w którym na wielkim stole leżało kilkanaście mniejszych i większych paczek.
— Z inicyatywy moich dziewczynek grono osób zrobiło małą składkę na rzecz pańskich towarzyszów. Niema w tem nic ubliżającego. Są w chwilowej potrzebie, więc złożyłyśmy tutaj najpotrzebniejsze dla nich rzeczy. A że nie chcemy żadnych podziękowań, przykrzejszych, co prawda, dla nas, niż dla nich, więc posyłamy bezimiennie. Dla każdego w osobnej paczce. Biedni, doprawdy, ludzie! Opowiadano nam o nich bardzo smutne rzeczy.
Zakrzewski ocknął się dopiero i śpiesznie oglądał kartki z nazwiskami, poprzylepianemi do paczek. Odetchnął głęboko, bo swojego nie znalazł; ale nazwisko Lili, które ujrzał na mniejszej od innych paczce, przykuło mu oczy dłużej.
— Tej pannie posyłam trochę mniej! — zauważyła doktorowa z dyskretnym uśmiechem.
Spojrzał na nią pytająco, nie śmiejąc się odezwać.
— Bo, podobno... ktoś się nią opiekuje dosyć gorliwie, więc musi jej na niczem nie zbywać. Te panie umieją sobie radzić! — wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Pani dobrze wie, że się nią kto opiekuje? — zapytał cicho, tak cicho i złowrogo, że doktorowa spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Przecież to powszechnie wiadomo, że hrabia!.. Chodźmy do salonu.
Ale się odsunął gwałtownie, twarz mu pobladła z silnego wzruszenia, całą siłę woli zużywał na to, żeby nie uderzyć doktorowej krzesłem, którego poręczy trzymał się kurczowo. Wreszcie przez zaciśnięte zęby syknął:
— Pani!
Skłonił się i sztywno szedł ku drzwiom, ubrał się szybko w przedpokoju i zanim ona mogła zrozumieć, co się stało, był już na ulicy i biegł do Lili.
Jeszcze nie przyjechała.
Wrócił do domu. Olkowski leżał na sienniku i błędnemi oczami patrzył w sufit. Usta miał spieczone, twarz zielonawą i zdaleka już zionął gorączką.
— Chory jestem, daj mi pan pić. Tak mnie głowa boli... boli... boli... — jęczał cicho.
Łzy płynęły mu po twarzy, nie obcierał ich, bo nie miał sił.
Zakrzewski podał mu szklankę wody, a że Olkowski ciągle się dopraszał o więcej, postawił mu całą konewkę, z której chory pił ustawicznie, a sam położył się na łóżku i najregularniej co godzinę wychodził zobaczyć, czy Lili przyjechała. Nie zastawszy jej, powracał, kładł się znowu i czekał...
Powróciwszy o zmroku, zastał Szalkowskiego, który był jakoś mocno wzburzony i nie witając się, zaczął z miejsca:
— Ja mam do pana wielki żal, mogę powiedzieć, pretensyę, powinienbym nawet żądać od pana satysfakcyi — mówił podniesionym głosem, stukając kijem w podłogę.
— Cicho pan bądź, widzisz, że Olkowski chory — rzekł Leon zimno.
Przypuszczał, że Szalkowski widział wczoraj wszystko i przyszedł robić awanturę, ale było mu to obojętnem w tej chwili; położył się na łóżku i patrzył w sufit.
— Przepraszam, bardzo przepraszam — szepnął Szalkowski, zniżając głos.
— Słucham pana! Mogę panu dać satysfakcyę choćby w tej chwili.
— Ale cóż znowu! Panie Leonie, ja przyszedłem tak po przyjacielsku się poskarżyć, bo mam do pana żal, że pan Helence zrobił taką wielką przykrość wczoraj. Obiecał pan, że pan przyjdzie; czekała prawie do rana, a pan był u Korniszona. To się nie godzi tak zapominać przyjaciół. Helenka aż płakała ze zmartwienia, ona ma dla pana wiele życzliwości, wiele, jakby to powiedzieć, sympatyi... i bardzo...
— Głupiec — rzucił mu na odpowiedź Leon, wychodząc.
Nie wrócił zaraz, bo poszedł na drogę, którą wracać miały; zrobił kilka wiorst napróżno i dopiero powrócił, przysięgając sobie, że już więcej nie pójdzie.
Podczas jego nieobecności przyniesiono paczkę dla Olkowskiego, a dla niego list od doktorowej, w którym były takie ustępy: »Chciałabym być siostrą miłosierdzia dla pańskiej duszy, chciałabym, abyś się wyspowiadał przedemną! O, proszę wierzyć, że bardzo mocno uczułam pańskie wyjście... Co to było?... Biedna dusza, potrzeba ją otoczyć miłością, aby mogła zapomnieć ran... Nie pamiętamy już przykrości, jaką pan nam wyrządził, odchodząc bez pożegnania. Na pańską intencyę smażymy dzisiaj pączki; dziewczynki moje same to robią. Będą wieczorem i Walewscy« i t. d.
List podarł.
— Idyotka! — mruknął i zapadł w dawne wiry marzeń bolesnych o Lili.
Olkowski zaś, pomimo gorączki, z ciekawością otworzył paczkę; była w niej herbata, tytoń, gilzy, wędliny, chleb, strucel z makiem, dwie koszule, trochę innej bielizny i dwa ruble. Obejrzał to wszystko, porozkładał na kołdrze i cichym przejmującym głosem zaczął śmiać się i krzyczeć.
— Hebesy! ha! ha! ha! Połcie świńskie!... ha! ha! Filantropy, ha! ha! ha! Bydło bezimienne! ha! ha!
Brzmiał ów śmiech tak ostro i nieprzytomnie, że aż Leon spojrzał na niego i patrzył ze zdumieniem, bo Olkowski temi przysłanemi rzeczami zaczął rzucać w ścianę przeciwległą, rozbijać o piec, tłuc o sprzęty... Mało mu było tego, bo się zwlókł z barłogu, i w koszuli chudy jak szkielet, z oczami nieprzytomnemi, chwiejący się, darł, kopał, miażdżył i rozdzierał to wszystko, co mu przysłano.
— A dziadowizna, a żebractwo, a hołota! a podli, podli! — krzyczał coraz głośniej i coraz zapamiętalej niszczył wszystko.
Wyczerpany wreszcie z sił, upadł na środek pokoju, śmiał się i krzyczał naprzemian ogromnym nieprzytomnym głosem.
Zakrzewski siłą go zaprowadził na barłóg, ułożył, pookrywał; leżał przez chwilę spokojnie, ale że choroba robiła zastraszające postępy, stracił zupełnie przytomność i zaczął się zrywać, chciał uciekać z krzykiem, to rzucał się do okna, aby wyskoczyć, tłukł i rozbijał się o podłogę, darł koszule albo leżał cicho, bezwładnie, jak drewno i jęczał ciężko, z oczami utkwionemi nieruchomo w jeden punkt.
Zakrzewski się nim zajął, ale nie wiedział co robić, a że przytem sam był do najwyższego stopnia zdenerwowanym i nie miał pieniędzy, więc siedział przy nim bezradnie i czekał rana. Ale noc szła strasznie wolno, wlokła się nieskończenie, po tysiąc razy patrzył przez okno na schmurzony, poświstujący wichrami świat, i po tysiąc razy, z rozpaczą widział jednaką wciąż ciemność i pustkę na ulicach; myślał już chwilami, że dzień nigdy nie nadejdzie.
Olkowski leżał już zupełnie cicho, nie krzyczał, nie rzucał się nawet, był zupełnie bezprzytomny, spieczonemi ustami poruszał bezustannie, ale bezdźwięcznie, a z otwartych szeroko oczów wypływał od czasu do czasu strumień łez i zasychał na poczerniałej, chudej twarzy.
Jak tylko świt się zrobił, Leon sprowadził doktora, który krótko zadecydował, że to najzwyczajniejszy tyfus, jeśli nie zapalenie mózgu, i wkrótce przysłał ludzi, którzy zabrali chorego do szpitala.
Zakrzewski, przemęczony tylu wrażeniami, poszedł spać, ale już o dziesiątej obudził go Korczewski, który przyszedł powiedzieć, że czas już iść z benefisem.
Leon, pomimo znużenia, wstał i ubierał się śpiesznie.
— A to co? Któż poniszczył to wszystko? — zawołał Korczewski, patrząc na podłogę pokrytą szczątkami.
— Olkowski z taką radością przyjął dary publiczności, że zostały tylko szczątki.
— Idyota, jak Pana Boga kocham! Pieniądze nawet podarł! Patrz pan, podarte ruble! — krzyknął oburzony, zbierając z podłogi szczątki banknotów.
— No więc cóż! Podobało mu się to i podarł. Czy przysłali i wam?
— Przysłali. Bardzo porządni ludzie.
— Pan wziąłeś?
— A dlaczegoby nie! Mój królu złoty. Nie mamy, a oni dają, więc bierzemy, to takie proste. Nie widzę w tem nic ubliżającego. Jest u mnie paczka dla Lili, bo one nie wróciły jeszcze, a mieszkanie zamknięte.
— Byłeś pan u nich dzisiaj? — zapytał żywo.
— Stamtąd idę właśnie.
— Jestem gotów, możemy iść. Masz pan bilety i afisze?
— Mam wszystko.
Korczewski się przeżegnał na szczęście i poszli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.