Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
180
WŁ. ST. REYMONT

ski, który przyszedł powiedzieć, że czas już iść z benefisem.
Leon, pomimo znużenia, wstał i ubierał się śpiesznie.
— A to co? Któż poniszczył to wszystko? — zawołał Korczewski, patrząc na podłogę pokrytą szczątkami.
— Olkowski z taką radością przyjął dary publiczności, że zostały tylko szczątki.
— Idyota, jak Pana Boga kocham! Pieniądze nawet podarł! Patrz pan, podarte ruble! — krzyknął oburzony, zbierając z podłogi szczątki banknotów.
— No więc cóż! Podobało mu się to i podarł. Czy przysłali i wam?
— Przysłali. Bardzo porządni ludzie.
— Pan wziąłeś?