Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
150
WŁ. ST. REYMONT

wane postacie zdawały się poruszać, żyć... aureole świeciły jakimś fosforycznym blaskiem, oczy zdawały się patrzeć w niego, a całe te tłumy chwiały się i zwolna szły ku niemu w blaskach księżyca...
Strach przezwyciężył odurzenie, nie żegnał się z nikim, tylko śpiesznie poszedł do domu.
Obudził się bardzo późno.
Olkowski, jakiś zielono-blady, siedział na swoim sienniku z głową w dłoniach.
— Kiedyś pan powrócił?
— Nie wiem. Obudziłem się na klasztornym korytarzu, może przed pół godziną. Zimno mi i coś dziwnie słabo, głowa mnie strasznie boli...