Kosmopolis/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kosmopolis
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Cosmopolis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Początek dramatu.

— Oto człowiek inteligentny, który nigdy nie wątpi o swych zasadach — rzekł do siebie Dorsenne, gdy się rozstał z margrabią. Podobny jest do socyalistów silnie wierzących i nie pomału mię to zadziwia. A to mi dopiero nagadał! jakąż ta stara, zużyta maszyna posiada świeżość duszy!
I przez jakiś czas ścigał wzrokiem, pełnym zazdrości i litości zarazem, kalekę z pod Patay kierującego się ku ulicy Propagandy. Kalectwo to czyniło wydatniejszą wysokość i chudość figury Montfanona, który szedł wyprostowany tym krokiem szybkim, właściwym maniakom. Pędzą oni za swą myślą i wcale nie patrzą na to co ich otacza. Jednakże staranność, z jaką unikał strony oświeconej przez słońce, zdradzała instynkt starego rzymianina, który zna niebezpieczeństwo pierwszych blasków wiosennych pod tem niebem błękitnem i zdradzieckiem. Na chwilę Montfanon zatrzymał się, by jednemu z licznych żebraków, w których obfituje plac Hiszpański, dać jałmużnę tym godniejszą szacunku, że przy jednej ręce obciążonej modlitewnikiem, niemało musiał ponieść trudu, by sięgnąć do kieszeni. Dorsenne na tyle znał dobrze tę osobistość oryginalną, że wiedział, iż nigdy szlachcic nie odmówi temu, kto go poprosi o wsparcie. Dzięki temu systemowi, nieprzyjaciel pięknej Fanny Hafner zawsze znajdował się w potrzebie, mimo swych czterdziestu tysięcy franków dochodu i życia oszczędnego. Samo kupno kosztownej relikwii po Montlucu świadczyło, że ta antypatya do uroczej córki barona Justusa stała się pewnego rodzaju namiętnością. W innych okolicznościach, powieściopisarz rozkoszujący się tego rodzaju obserwacyami, byłby szydził z tego nowego objawu ducha, łatwego zresztą do pojęcia. Był to raczej instynkt niewyrozumowany, czego Montfanon wcale nie podejrzywał. Stary rokoszanin nie byłby pod tym względem konsekwentnym, gdyby w przedmiocie ras nie żywił w sobie stronniczości inkwizytora, i samo podejrzenie pochodzenia żydowskiego usposobiło go źle przeciw Fanny. Ale był on przytem wcieloną prawością, jak mu to powiedział Dorsenne — i, gdyby młoda dziewczyna była żydówką otwartą, wyznającą swą religią gorliwie, byłby ją szanował, unikając z nią zetknięcia i nigdyby o niej nie mówił z taką goryczą. Istotnym powodem jego antypatyi było to, że kochał kardynała Guérillot, tak jak zawsze to czynił namiętnie i zazdrośnie, i nie mógł darować pannie Hafner że weszła w poufały stosunek z tym prałatem, pomimo że Montfanon napróżno ostrzegał dawnego biskupa klermonckiego o niej, uważając ją za najniebezpieczniejszą intrygantkę. Napróżno od kilku miesięcy dawała ona dowody czystości swych zamiarów i napróżno kardynał mówił o tem straszliwemu margrabiemu; uparty ten człowiek nie chciał wierzyć i każdy dobry uczynek nieprzyjaciółki wzmagał w nim nienawiść, budząc współcześnie niezadowolenie z samego siebie, gdyż w gruncie rzeczy czuł, że jest niesprawiedliwym.
Dorsenne nie zrobił jeszcze nawet kilku kroków w kierunku pałacu Castagna, gdy zapomniał już o pannie Hafner i o uprzedzeniach Montfanowa, zastanawiając się tylko nad jedną wiadomością jaką usłyszał od tego ostatniego, to jest, że Bolesław Gorski powrócił. Widocznie była to wiadomość niespodziewana i wzbudziła w autorze bardzo poważne myśli, gdyż nie rzucił nawet wzrokiem na wystawę księgarni francuzkiej na rogu Corso, by zobaczyć czy tak pożądany napis „czternasty tysiąc“, znajduje się nakoniec na żółtej okładce ostatniej jego pracy p. t. „Sielanka wielkokwiatowa“, która ukazała się w jesieni i której powodzeniu półroczna jego nieobecność w Paryżu, zdala od wszelkich koteryj, bardzo wiele zaszkodziła. Dalej, nie starał się wcale przekonać, czy kuracya, jakiej używał na wzór lorda Byrona przeciw otyłości, nie zaszkodziła jego kształtom eleganckim, któremi, dzięki próżności młodzieńczej, pysznił się bardzo, choć okna wystaw są bardzo liczne na drodze, którą szedł z placu Hiszpańskiego do pałacu Castagna. Pałac ten wznosi swe mury posępne nad brzegiem Tybru, na końcu Via Giulia, odpowiadając niejako wspaniałemu pałacowi Sacchetti, temu arcydziełu Sangallego. Nie oddawał się przytem zwykłej swej przyjemności, tej pstrej mozaice wspomnień, jakie budzi przechadzka po ulicach Rzymu w pamięci każdego, który wiele o mieście tem czytał. A przecież w ciągu dwudziestu minut, jakich potrzebował na dojście do miejsca schadzki, postępował obok budynków, w których drzemały całe stulecia dziejów. Więc najprzód obszerny pałac Borgezów, fortepian Borgezów, jak nazywano ten gmach w skutek formy podobnej do tego instrumentu, pomnik przepychu, w którym w dwa lata później rozegrały się sceny o wiele smutniejsze od tych, jakich widowiskiem był pałac Castagna, ruina niezasłużona, niepodobna całkiem do tej, którą spowodował hulaka kosmopolityczny Ardea. Czyż nie drżało echo całego Rzymu papieskiego w tym gmachu imponującym, ochrzczonym nazwą arcykapłana, który ukończył świętego Piotra i wypisał na frontonie obok imion apostolskich swe dumne: Paulus V Burghesius Romanus? Dorsenne nie rzucił nawet okiem na gmach wspaniały, nie zauważył także w dziesięć minut później fasady kościoła św. Ludwika, tego przedmiotu czci Montfanona. Jeżeli powieściopisarz nie żywił dla tej relikwii starej Francyi pietyzmu margrabiego, niemniej przeto wstępował tu zwykle, by oddać cześć literacką grobowi pani de Beaumont, temu Quia non sunt napisu, jaki Chateaubriand wyrył na głazie tej słodkiej umarłej, raczej przez próżność, niż przez czułość. Po raz pierwszy Dorsenne zapomniał o tem, zapomniał także rozkoszować się widokiem wodotrysku rococo na placu Navone, tego placu na którym Domicyan miał swój cyrk i który przypomina przepych okrutny Rzymu cesarskiego, jak o dwa kroki dalej, statua obtłuczona Menelausa, wznosząca się na rogu pałacu Braschi, przypomina podbój moralny Rzymu przez artystów heleńskich — jak znów o dwa kroki dalej, wielka arterya ulicy Wiktora Emanuela zdradza usiłowanie odrodzenia Rzymu dzisiejszego — jak jeszcze o dwa kroki gmach pałacu Farnezych przypomina wielkość sztuki nowożytnej i tragedye monarchij współczesnych. Czyż myśl Michała Anioła nie zdaje się być odciśniętą na ciemnych ciosach tego olbrzymiego sarkofagu, który stał się schroniskiem ostatniego króla Neapolu? Ale na to, by się oddawać temu urokowi dyletantyzmu historycznego, którym dyszą miasta przeszłości, trzeba mieć duszę swobodną a choć Julian chwalił się nie bez pewnej zresztą słuszności, że jest wyższym nad wzruszenia, choć admirował czyjeś tam zdanie, że nie ma takich zmartwień, których by godzina czytania nie rozproszyła, nie miał jednak zwykłego spokoju umysłu w czasie tej przechadzki pieszej, która go wiodła do „mozajki ludzkiej“, jak się malowniczo wyraził, i ciągle zastanawiał się nad kwestyą następującą:
Więc Bolesław Gorski powrócił? A wszak przed dwoma dniami widziałem jego żonę, która go się nie spodziewała wcześniej jak za miesiąc. Jednakże Montfanon jest przytomny... Więc Bolesław Gorski powrócił!... I to w chwili gdy pani Steno szaleje za Maitlandem, gdyż w istocie ona za nim szaleje. Przedwczoraj, w czasie obiadu, patrzała nań tak, że aż to było nieprzyzwoitem. Gorski przeczuwał to już w zimie. Gdy amerykanin miał robić portret Alby poraz pierwszy, polak temu przeszkodził. Dobry sobie jest ten Montfanon, który utrzymuje, że ci dwaj ludzie mogą się podzielić łupem... Gdy Bolesław odjeżdżał do Warszawy, Maitland i hrabina zaledwie się znali ze sobą, a teraz!... Jeżeli więc tak prędko powrócił, to znaczy, że wie, iż go kto inny zastąpił. Ktoś go ostrzegł, jakiś nieprzyjaciel hrabiny, może jak i kolega Maitlanda. Między dobrymi kolegami dzieją się niekiedy takie rzeczy. Niech sobie Gorski, który strzela z pistoletu jak Casal, zabija Maitlanda, będzie o jednego fałszywego Velasqueza mniej na świecie i obchodzi mnie to tyle akurat, co mój pierwszy artykuł literacki. Niech się mści na swej kochance za zdradę, to mi także wszystko jedno, gdyż ta Katarzyna Steno jest zanadto wielką łotrzycą... Ale moja biedna przyjaciółka, moja śliczna Alba, co się z nią stanie, jeżeli będzie skandal, jeżeli krew zbryzga szaleństwa jej okropnej matki? Wszak ona chwilami ma pewne podejrzenia i to ją tak truje... Hm! Gorski powrócił!... I nie napisał do mnie o tem, do mnie, z którym tak często korespondował wczasie swej podróży, do mnie, któremu się zwierzał ostatniej jesieni ze swej zazdrości, pod pozorem że znam kobiety a w rzeczy samej przez próżność, że mi daje temat do powieści... Jego milczenie i powrót to już nie powieść ale dramat, a po takim słowianinie, tak na wskroś słowiańskim jak on, wszystkiego spodziewać się można. Będę wiedział zaraz czego się trzymać, gdyż z pewnością zajdzie on do pałacu Castagna. Uprze się towarzyszyć żonie dla tego, żeby zobaczyć o jeden dzień wcześniej swą dawną kochankę. Dawną kochankę?... nie. Ta sytuacya dyablo jest niejasna... i wolałbym go widzieć nad Wisłą, to byłoby pewniejszem!.. Biedna, śliczna Alba!...
Ten mały monolog wewnętrzny nie różnił się w niczem od tego, jakiby wygłosił w okolicznościach podobnych pierwszy lepszy młodzieniec zajęty panną, której matka źle się prowadzi. Jest to sytuacya wzruszająca, ale pospolita i wcale nie wymagała, żeby powieściopisarz studyował ją aż w Rzymie przez całą zimę i wiosnę, ze szkodą swej literackiej karyery. Jeżeli to zainteresowanie się przekraczało granice studyów, to Dorsenne mógł bardzo łatwo zapobiedz temu, by jego „biedna przyjaciółka“, jak ją nazywał, nie padła ofiarą złego prowadzenia się matki, która mimo lat nie zmądrzała dotąd. Dla czego nie zażądał jej ręki? Posiadał on dziedziczny majątek, zwiększony znacznie przez powodzenie literackie. Od chwili wydania pierwszej książki, która zjednała mu rozgłos, książki p. t. „Studya nad kobietą“, ogłoszonej w r. 1879, żaden z jego piętnastu romansów lub zbiorków nowel nie przeszedł niepostrzeżenie. Znakomitość osobista w ostateczności mogła się zdobić jeszcze znakomitością imienia rodzinnego, gdyż dziad jego był spokrewniony z dzielnym generałem Dorsennem, którego miejsce na czele gwardyi, Napoleon mógł powierzyć jednemu tylko Friantowi. To zdaje się wystarcza. A chociaż następcy bohatera cesarstwa nigdy nie uznawali tego pokrewieństwa, Julian jednak wierzył w nie; gdy odpowiadał na komplementa co do swych prac, mówił zwykle z dobrą wiarą: „w moim wieku, mój dziad stryjeczny, pułkownik gwardyi, więcej daleko zdziałał“. Ta pretensya wątpliwa nie była konieczną, by hrabina Steno, która przez swe miłostki upadła dość nizko, przyjąć go mogła za zięcia. Co do wzbudzenia miłości w pannie, to ze swą twarzą piękną, inteligentną i pełną bystrości, ze swą postawą wytworną, którą zachować zdołał mimo trzydziestu pięciu lat, nie powinien był o tem wątpić. Nie myślał jednak wcale o tego rodzaju projektach, gdyż wchodząc na schody pałacu niegdyś zamieszkiwanego przez Urbana VII, prowadził dalej monolog zaczęty na drodze, ten rodzaj kopii mimowolnej, która instynktownie kreśli się na mózgu człowieka, oddanego namiętnie literaturze. Przybiera ona niekiedy kształty zupełnie wykończone i jest to najgodniejszy uwagi objaw profesyjny, najtrudniejszy do pojęcia dla ludzi niewykształconych, którzy myślą mimochodem i którzy nie ulegają, na szczęście dla nich samych, nieustannej niewoli wyrazów zbyt ścisłych i myśli ściśle określonych.
— Tak, biedna, śliczna Alba! — powtarzał sobie — co za nieszczęście, że to małżeństwo z bratem hrabiny Gorskiej nie przyszło do skutku przed czterema miesiącami!... To wejście w rodzinę żony kochanka matki, byłoby zapewne trochę niemoralnem, ale może byłaby nie dowiedziała się o istocie rzeczy, a wygodna kombinacya, przez którą taż matka byłaby ją związała przyjaźnią z tąż żoną, w celu zaślepienia ich obojga, możeby miała dobry skutek. Alba byłaby dzisiaj lady Ardrahan, wcieliłaby się w to silne życie angielskie, które w zbudza moralne pragnienia, jak powietrze górskie podbudza krew, zamiast że teraz wydadzą ją za jakiego głupca tu lub gdzieindziej. Potem możeby go oszukiwała jak matka oszukiwała nieboszczyka Steno, może ze mną przez wzgląd na naszą poufałość teraźniejszą, piękną i czystą... co zresztą byłoby bardzo smutne... Ale nie myślmy o tem! Jest to przyszłość, o której nic nie wiemy gdy tymczasem teraźniejszość istnieje i ma swe prawa.. Hrabiance zawdzięczam me najsubtelniejsze wrażenia rzymskie, to widzenie jej młodości niezbyt szczęśliwej wśród blasków tak wielkiej przeszłości. Z takich wrażeń należy korzystać, zwiedzić ten pałac na licytację wystawiony z tem ubóstwionem dzieckiem, nad którem wisi groza dramatu. Czegóż wymaga logika, jakby się pytał mój przyjaciel Beyle? Oto tego, że winienem się cieszyć, iż hrabina Steno jest rozpustnicą, gdyż w przeciwnym razie dom nie miałby tej barwy i nigdybym nie zyskał zaufania córki; cieszyć się, że Ardea był hulaką i szaleńcem, że stracił majątek na giełdzie i że syndykat jego wierzycieli, pod prezydencyą pana Ancona, zasekwestrował jego pałac. W przeciwnym bowiem razie nie wchodziłbym na stopnie tych schodów papieskich i nie patrzałbym na te szczątki grobowców greckich, wmurowanych w ściany, i na tę mocną zieloność ogrodu. Co zaś do Gorskiego, to mógł on powrócić dla trzydziestu sześciu innych powodów i Montfanon ma racyę, Katarzyna jest zbyt zręczną, by nie miała ich obu oszukać, jego i malarza. Przekona ona Maitlanda, że przyjmuje Gorskiego ze względu na jego żonę i dla przeszkodzenia, by ta poczciwa kobieta nie została zrujnowana przez karty. Opowie Bolesławowi, że miedzy nią i Maitlandem toczą się tylko rozprawy platoniczne o zasługach Rafaela w porównaniu z Peruginem... A ja byłbym większym głupcem od obu tych głupców, gdybym na miejscu nie stanął na czas. Nie codzień można widzieć licytacyę majątku prawnuka papieskiego!
Ten dalszy ciąg refleksyi malował lepiej niż pierwszy istotnego Dorsenne’a i ten rodzaj dyletantyzmu wyrozumowanego, z którego się wyspowiadał przed Montfanonem a jaki go czynił często niezrozumiałym dla najbliższych nawet przyjaciół. Ten młody człowiek o wielkich, czarnych oczach, szeroko rozwartych na twarzy, o rysach delikatnych, z cerą oliwkową mnicha hiszpańskiego, trawionego przez ascetyzm, miał zawsze tylko jedną namiętność, zbyt wyjątkową, by nie miała zwieść zwykłych obserwatorów i rozwiniętą w sposób tak szczególny, że mogła przybierać w oczach najżyczliwszych pozory obrażające, lub też kształty egoizmu wstrętnego i głębokiego zepsucia. Dorsenne wyznał to sam otwarcie, że pragnie zrozumieć wszystko dla zrozumienia, jak gracz gra dla gry, skąpiec zbija pieniądze, karyerowicz robi karyerę. Posiadał on pragnienie, smak, może manię idei, która stanowi istotę filozofów i uczonych. Ale był to filozof przyczepiony przez kaprys natury do artysty a przez majątek i wychowanie do człowieka światowego i wojażera. Nie wystarczały mu wcale spekulacye oderwane metafizyków, jak mu nie wystarczało ciągłe tworzenie, błyskotliwe i proste opowiadacza, który baje, bawiąc się swą werwą, jak mu wreszcie nie wystarczały żądze zwierzęce człowieka używającego życia i rzucającego się w wir występku. Wytworzył sobie częścią instynktownie, częścią z metody, pewien rodzaj kompromisu między swymi sprzecznemi dążnościami i kompromis ten formułował on nieco pedantycznie, mówiąc, że jedynym celem jego życia jest „uduchowienie żądz cielesnych“. Mówiąc jaśniej, chciał on spróbować w życiu ludzkiem wszystkich wrażeń, jakie to życie dać może, a po ich szkosztowaniu przelać je w myśl. Sądził, słusznie lub nie, że w dwóch pisarzach, których najbardziej cenił, w Goethem i Stendhalu, znajdują się takież same zasady. Studya więc jego nieustanne, od czternastu blizko lat, jak zaczął żyć i pisać, polegały na przypatrywaniu się różnym sferom, które spotkać zdołał. Ale sferom tym przypatrywał się nigdy im się nie oddając, zawsze z tą myślą w głębi swego mózgu, że gdzieindziej istnieją inne obyczaje, godne zbadania, inne charaktery godne widzenia, inne osoby godne obserwacyi, inne żywe wrażenia. Chwila, w której miał je porzucać, przychodziła wtedy, gdy kończył każdą swą książkę w ten sposób komponowaną, przekonany że doświadczenie uczuciowe lub społeczne, raz opisane i wytłomaczone, nie zasługuje na to, by się dalej niem zajmować. Tym sposobem objawia się luźność formy i różnorodność atmosfery, że tak powiemy, stanowiące cechę jego dzieł. Weźcie np. jego pierwszy zbiorek obrazków, te „Studya nad kobietą“, które go uczyniły głośnym. Jest to utwór człowieka sentymentalnego, który źle trafił ze swą miłością i który tracił czas, biorąc ze strony poważnej, wskutek romantyczności usposobienia, uczucia nierządnic otwartych lub skrytych. Obok tego, książka p. t. „Bez Boga”, ta opowieść dramatyczna sumienia uczonego, świadczy o częstem uczęszczaniu do Muzeum, do Sorbony i Kolegium francuzkiego, podczas gdy „Pan prezes“ maluje nam obraz bardzo wierny świata politycznego współczesnego, obraz, który mógł nakreślić tylko człowiek bywający stale w pałacu Burbońskim i redakcyach dzienników. Wszak pewnego poranku rozeszła się pogłoska po Paryżu, że Dorsenne jest kandydatem na deputowanego — którym jednak nie został — dla rozgłosu, jak mówili jego wrodzy, dla kaprysu, jak twierdzili przyjaciele, a w rzeczy zaś samej dla tego tylko, by doznać specyalnych wrażeń człowieka czynu. Z drugiej strony, dwa tomy podróży dość pretensyonalnie zatytułowanych: „Tourisme“ i „Portrety cudzoziemców“, wreszcie „Sielanka wielkoświatowa“, która się rozgrywa między Florencyą i Londynem, Świętym Maurycym i Bayreutem, zdradza długi pobyt za granicami Francyi przez wiwisekcyę włochów, anglików i niemców, wreszcie znajomość dokładną choć zbyteczną języków, historyi i literatury, która nie kwadruje wcale z l’odor di femina, bijącym ze wszystkich tych kartek. Sprzeczności owe należą do rzędu tych, które zdradzają duszę obdarowaną przymiotami dziwnie skomplikowanemi, rządzoną przez wolę dość stałą i trzeba to wyznać, posiadającą uczuciowość nader ograniczoną. To ostatnie zdanie może się wydać niewłaściwem wobec nadzwyczajnej, prawie chorobliwej subtelności niektórych dzieł Dorsenne’a. Jednakże tak jest w istocie. Nie miał on serca. Ale za to był bardzo nerwowy, i jeżeli serce jest koniecznem by poświęcić się nawet na śmierć, to nerwy i chorobliwe rozdrażnienie wystarczają temu, kto chce malować namiętności ludzkie, a nadewszystko miłość wraz z jej radościami i boleścią. Jakkolwiek Julian cieszył się zaledwie pół-sławą, to jednak powodzenie, jakiego doznał dość wcześnie, było powodem, że miał w swem życiu kilka przygód miłosnych. Mówiono atoli, że posiadał ich znacznie więcej, z powodu że zawsze znajdował bardzo wiele upodobania w rozmowie z kobietami. W każdem z kół, które napotykał w swej włóczędze sentymentalnej, starał się odnaleźć kobietę, któraby ześrodkowywała w sobie wszystkie wdzięki całego koła. Tym sposobem zawiązał niezliczone stosunki poufałe. Niektóre z nich miały charakter wyraźnie cudzołóżczy, większość jednak zachowała cechę platoniczną. Były i takie które zawierały się w granicach prostej przyjaźni, lub też jej form, jak to np. teraz było z panną Steno. W tem wszystkiem była raczej miłość własna niż zapał. Każda kobieta, kochanka czy przyjaciółka, była zawsze dla niego przedmiotem ciekawości, czasem przedmiotem rozkoszy zmysłowej, której pragnął z nią zaznać, to znów prostym modelem dla rysunku.. Ale ponieważ starał się o to zawsze, by model ten nie mógł być poznany po znakach zewnętrznych, przeto nie widział winy w tem, że korzysta ze swego uroku pisarza znanego, by portretować otaczające go kobiety. Nawet nie przypuszczał, by mogło być coś złego w tym epikureizmie umysłowym, opartym na ciągłem nadużywaniu własnej i innych duszy. Odczuwał słuszność, czego dowodziła obrona przed Montfanonem Fanny Hafner; był zdolnym do podziwu, jak świadczył jego szacunek dla szlachetnych przymiotów tegoż Montfanona: do litości nawet, gdyż nie byłby się interesował ciosem, który w skutek powrotu hrabiego Gorskiego spadnie na niewinną Albę Steno. Ale nagła przemiana, jaka się odbyła w jego umyśle, jedyne pragnienie dostania się na szerokie schody pałacu Castagna, była rzeczą zwyczajną u niego w podobnych okolicznościach. Nadużycie refleksyi psuło ciągle w nim uczuciowość wrodzoną, i zmartwiwszy się naprawdę z początku tą wieścią nieoczekiwaną, tym powrotem do Rzymu kochanka, oszukiwanego przez panią Steno, oddając się przez kwadrans bolesnemu niepokojowi z powodu niebezpieczeństwa, jakie ten powrót może wywołać dla Alby, zapomniał o tem wszystkiem wprzód, nim zobaczył młodą dziewczynę. I zamiast się śpieszyć, co byłoby naturalnem, żeby wiedzieć przynajmniej czego się trzymać, stanął przy oknie i pisał ołówkiem w drobnym notatniku, który wydobył z kie­szeni, charakterem pewnym, ścisłym i czystym, takim jakim chciał, żeby był jego umysł i sztu­ka, następujące wyrazy nieco zabarwione czułostkowością:


— „25 kwietnia 1890 r. Pałac Castagna. Przepyszne schody zbudowane przez Baltazara Peruzziego, tak długie i szerokie, z podwójnemi kolumnami co każde dziesięć stopni, jak schody w Santa Colomba pod Sienną. Korzystaj przedewszystkiem z widoku na ogród wewnętrzny, tak zamknięty, tak ściśniony, tak porysowany przez czerwone kępki kwiatów, suchą regularność krzewów zielonych, linie puste alei wysypanych piaskiem i szarych, iż wydaje się jakby to były rysy twarzy ludzkiej. Pomysł ogrodu łacińskiego w przeciwieństwie do ogrodu germańskiego lub anglo saskiego; ostatni szanuje nieokreśloność natury, drugi cały uszeregowany, regularny, nie mający w sobie nic dzikości i rządzący nawet kwiatami. Poddanie wszystkich składowych części życia pojęciu jasnej całości, jest cechą stałą geniuszu łacińskiego, tak odnośnie do kępy drzew jak i do narodu a nawet religii. Katolicyzm. Zupełnie odwrotnie rzeczy się mają w rasach Północy. Głębokość tego zdania: lasy nauczyły człowieka wolności...“


Zaledwie skończył pisać te słowa i zamykał notatnik, który nazywał swą śpiżarnią lub ordynarniej swą spluwaczką, gdy dźwięk głosu, znanego mu doskonale, zmusił go do odwrócenia głowy. Nie słyszał wstępującej na schody osoby, która pozwoliła mu pisać, a która była jednym z aktorów jego „trupy“, że użyjemy znów własnego jego wyrażenia, jedną z osób należących do wycieczki dzisiejszej, uorganizowanej przedwczoraj u pani Steno, tą samą właśnie, którą fanatyczny margrabia potępiał najbardziej. Był to ojciec pięknej Fanny Hafner, baron Justus w swej własnej osobie. Dawny korsarz na rynkach Berlina i Wiednia, osławiony założyciel Banku austro-dalmackiego, był małym człowieczkiem, bardzo szczupłym, z oczami niebieskiemi tak przenikliwemi, że trudno było wejrzenie ich wytrzymać, z twarzą cery nieskreślonej i wyrazem jakby zamazanym. Zachowanie się jego zawsze jednakowo grzeczne, ubranie zawsze pełne prostoty i staranne, mowa wstrzemięźliwa i poważna, nadawały mu ten rodzaj dystynkcyi nieokreślonej, która zastępuje wyższość u tylu starych dyplomatów. Ale awanturnik niebezpieczny zdradzał się przez wzrok, którego Hafner nie zdołał osłonić obojętną uprzejmością. Pod pozorami człowieka światowego, za jakiego się uważał, dawała się dostrzedz pomimo wszystko w pewnych odcieniach niedających się opisać, w gorączkowem i niespokojnem wejrzeniu, dziwne czyniącem wrażenie w człowieku tak bogatym — przeszłość zagadkowa i ciemna, walka tajemnicza, chciwość, rachunek zimny i energia niepokonana. Fanatyk Montfanon, który tak niesłusznie czepiał się córki, co do ojca miał zupełną racyą — mniej więcej zupełną, gdyż więcej jest odcieni a za to mniej stanowczości nawet w typie tak pełnym, jakim jest geszefciarz międzynarodowy, osobistość niemająca ani religii, ani rodziny, ani ojczyzny. Ale był to skutek pochodzenia. Syn żyda berlińskiego i matki holenderki, protestantki, Justus Hafner został zapisany w księgi stanu cywilnego jako należący do wyznania matki. Tylko nieszczęściem stracił tę matkę w dzieciństwie i wychowany został tak, iż jedynem jego bóstwem był pieniądz. Od ojca, podrzędnego jubilera, bardzo pracowitego i zręcznego, nauczył się handlu drogiemi kamieniami, do czego wkrótce potem dołączył koronki, obrazy, stare materye, obicia, meble rzadkie. Nieomylność wzroku, cierpliwość niemca, złączona z cierpliwością żyda i holenderki, pozwoliły mu wkrótce zebrać znaczny kapitał, zwiększony przez spadek po ojcu. W dwudziestym siódmym roku życia, Justus posiadał najmniej pięćkroć sto tysięcy marek. Dwie nierozsądne operacye giełdowe, chęć zyskania pierwszego miliona, zrujnowały zbyt śmiałego faktora, tak że zmuszony był rozpocząć znowu odbudowanie swej fortuny przy pomocy handlu brylantami i klejnotami. Pojechał do Paryża i tutaj to, w małem i ubogiem mieszkaniu na ulicy Montmartre, w ciągu trzech lat zdołał zebrać nowy kapitał. Kapitałem tym obracał teraz tak zręcznie, że w r. 1870, w epoce wojny, odzyskał wszystko, co stracił. Zawieszenie broni zastało go w Anglii, gdzie ożenił się z córką agenta handlowego z Wiednia, który przybył do Londynu, w celu urządzenia wielkiego przedsiębiorstwa dostarczania żywności dla armij wojujących. Olbrzymie zyski, jakie mieli w tym roku teść i zięć, wzbudziły w nich myśl założenia banku, z głównem siedliskiem w Wiedniu i z filią w Berlinie. Justus Hafner, namiętny wielbiciel Bismarcka, założył prócz tego wielki dziennik. Ale podwójne „zadanie“ tego organu; zraziło wielkiego męża stanu; odmówił on pomocy dawnemu jubilerowi, gdy ten zamierzał wystąpić na scenę polityczną, do czego wzdychał od dzieciństwa. Był to zawód okrutny, tym razem tylko moralny, w życiu pracowitem tego człowieka, który, widząc że nie ma żadnej przyszłości w Prusach, wyniósł się ostatecznie do Wiednia. Założenie Banku austro-dalmackiego, reklamowanego w sposób niezwykły, pozwoliło mu urzeczywistnić choć jedno marzenie. Majątek jego, choć nierównający się z fortuną potężnych finansistów epoki, podniósł się z szybkością prawie bajeczną do cyfry dość wysokiej, która mu pozwoliła od r. 1879 na to zbytkowne życie, jakie wymaga najmniej pięciukroć stu tysięcy franków dochodu rocznego. Wbrew zwyczajom giełdziarzy tego gatunku, Hafner potrafił i zdołał zrealizować tę fortunę dość wcześnie i zabezpieczyć w zupełności swe olbrzymie zyski. Czuł się więc spokojnym, gdy nagle piorun weń uderzył w formie procesu w r. 1880, który o mało nie zrujnował nazawsze tego tak mozolnie zbudowanego gmachu. Bank austro dalmacki runął z rozgłosem nadzwyczajnym śród niezliczonych spustoszeń publicznych i prywatnych, oraz takich skandalów, jak samobójstwo rodziny Schroederów. Wytoczono śledztwo przeciw wszystkim założycielom, w liczbie których znajdował się Justus Hafner. Należał on do rzędu tych, których uwolniono od odpowiedzialności, ale z tak poważnemi zarzutami przeciw jego moralności finansowej i wśród tak wielkiego oburzenia publicznego, że wyniósł się z Austryi do Włoch, z Wiednia do Rzymu. Tutaj, nie dbając wcale o to co o nim mówią, zajął się urzeczywistnieniem trzeciego celu swego życia, uzyskaniem stanowiska w wielkim świecie. Po epoce chciwości, nastąpiła epoka próżności, jak to zwykle bywa u tego rodzaju ludzi. Owdowiawszy, zajął się sprawą małżeństwa swej córki, z siłą woli i rozmysłem podobnym do dawniejszych jego usiłowań i ten struggle for high life umiał pokryć pozorami wyszukanej uprzejmości i szlachetną postawą, jaką potrafił wyrobić w sobie. Jakim sposobem śród tylu walk i chciwości zdołał przetworzyć się z pierwotnego jubilera i giełdziarza podejrzanego na barona, ozdobionego licznemi orderami, mieszkującego w pałacu wspaniałym, ojca pięknej córki, przyjemnego salonowca, grzecznego pana, eleganckiego sportsmena? — Jest to tajemnica tych natur stworzonych do zwycięztw społecznych, jak Napoleon był stworzony do wojny a Talleyrand do dyplomacyi. Pytanie to Dorsenne zadawał sobie ciągle i nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi. Jakkolwiek pochlebiał sobie, że obserwuje barona z ciekawością wyłącznie naukową, mimo to nie mógł się oprzeć pewnemu uczuciu antypatyi, ilekroć spotkał straszliwe oczy tego niebezpiecznego człowieka. I dziś rano, na tym skręcie schodów było mu bardzo nieprzyjemnie że widział go jak pisał swe notatki niewinne, jakkolwiek baron przybrał lekki odcień słodkiej ironii światowca, ironii wielkiego pana protegującego artystę, co czuć było w słowach, jakiemi przemówił do Dorsenne’a:

— Nie zważaj pan na mnie, kochany mistrzu — mówił. Studyujesz naturę i bardzo dobrze czynisz... Widzę, że nowa pańska powieść osnutą będzie na losach tego biednego księcia Ardea... Zmiłuj się, nie bądź dlań zbyt surowym, jak również i dla nas...
Powieściopisarz nie mógł powstrzymać lekkiego rumieńca wobec tego dobrotliwego żartu. Dotknął on go bardzo, gdyż po części miał w sobie dużo prawdy. Czyż bowiem zdołałby wytłomaczyć ten rodzaj alchemii literackiej, dzięki której miał prawo twierdzić, że nigdy nikogo nie portretował, choć ani jednego wiersza nie było w jego piętnastu tomach, któryby nie był skreślony według żywych wzorów? To też odrzekł z pewnem niezadowoleniem:
— Mylisz się pan, panie baronie. Nie portretuję nikogo i nie mam zwyczaju pisać książek, patrząc przez dziurkę od klucza....
— Wszyscy autorzy tak mówią — odparł baron, ruszając ramionami z udaną dobrodusznością, którą stale teraz przybierał — i mają racyę... W każdym razie jest to bardzo szczęśliwie, żeś pan musiał zrobić kilka notatek, gdyż obaj spóźniliśmy się na schadzkę, na której są panie... Jest już kwadrans na dwunastą a mieliśmy być punktualnie o jedenastej... Mogę się wprawdzie usprawiedliwić, czekałem na moją córkę...
— I cóż! nie ma jej? zapytał Dorsenne.
— Nie ma — odrzekł Hafner — w ostatniej chwili zdecydowała się inaczej... Dziś rano doznała drobnego niepowodzenia, nie udało jej się nabyć jakiejś tam starej książki. Ktoś bardzo złośliwy dowiedział się, że ma na nią ochotę i kupił ją wprzódy, ale sądzę, że rzecz cała skończy się na tem, iż będzie musiała za tę fantazyę zapłacić dwadzieścia pięć luidorów więcej... Ale nie jest to istotną przyczyną. Prawdziwym powodem jest to, że córka moja zbyt jest wrażliwą i tę licytacyę ruchomości starej rodziny uważa za coś nadzwyczaj smutnego... Zresztą nie nalegałem na nią wcale. Cóżby to było, gdyby była znała nieboszczkę księżnę Nicolettę, matkę Peppina, gdym poraz pierwszy zwiedzał Rzym koło r. 1875? Gdybyś pan wiedział co to był za salon i jaką ta księżna była prawdziwą księżną!.. Pochodziła ona z rodu Condolmierich, potomków Eugeniusza IV, papieża z XV wieku...
— Jak też to próżność ogłupia ludzi nawet najbystrzejszych! — pomyślał sobie Julian, idąc za baronem — myśli, że ja uwierzę temu, że on był przyjmowany przez tę kobietę, „najczarniejszą z czarnych“, najtrudniejszą w wyborze gości swego salonu... Ale przytem, jakże to życie jest skomplikowane! Tego nie chcą widzieć wszyscy Montfanoni razem! Ta dziewczyna odczuwa instynktownie to samo, co ten szuan margrabia czuje przez doktrynę; ten smutny koniec szlachectwa, wobec tego ojca, w którym widać zawsze trochę dawnego jubilera, a który mówi o papieżach średniowiecznych, jakby o jakich rabinach... Piętnasty wiek!... Muszę się zapytać tego starego lisa, dopóki jesteśmy sami, czy wie co o powrocie Bolesława Gorskiego. Jest on oddany pani Steno. Musi coś wiedzieć o czynach i zamiarach polaka...
Ta to właśnie przyjaźń Hafnera dla hrabiny, która u niego zasięgała rady w sprawach majątkowych, winna była powstrzymać Dorsenne’a, od tego rodzaju pytań, zwłaszcza że wiedział, iż ten człowiek go nie lubił. Baron jednem słówkiem, powtórzonem zdradziecko, mógł mu bardzo wiele zaszkodzić w obec matki Alby. Ale powieściopisarz, jak wszyscy obserwatorowie z powołania, posiadał zdolność analizy w bardzo ograniczonym zakresie. Jego inteligencya przenikliwa nigdy nie zdołała go uchronić od drobnych błędów języka, będących wielkiemi błędami postępowania na marnej szachownicy świata. Na szczęście jedynem jego pragnieniem było używanie przyjemności i sztuka. Gdyby nie to, byłby sobie dobrowolnie narobił mnóstwo nieprzyjaciół, którzy mogli mu szkodzić w życiu. Skorzystał więc z chwili gdy baron wszedł na pierwsze piętro, oddychając ciężko, i gdzie agent licytacyi, stojąc za kratą, sprawdzał bilety wejścia, i rzekł do swego towarzysza:
— Czy widziałeś pan Gorskiego po powrocie?
— Jakto! Bolesław powrócił? — zapytał Justus Hafner, nie objawiając przytem wcale zdziwienia, gdyż dodał spokojnie: — sądziłem, że jeszcze ciągle bawi w Polsce...
— Ja go także nie widziałem — odrzekł Dorsenne.
Żałował już, że rozpoczął tę rozmowę. Najrozumniej jest nie mówić pierwszemu lepszemu o pewnych nowinach. Ale nieświadomość co do tego powrotu, jaką okazał najlepszy przyjaciel hrabiny Steno, którą widywał prawie codziennie, zbyt silnie zadziwiła młodego człowieka, tak że nie mógł się powstrzymać i rzekł: ktoś spotkał go dziś rano, ktoś, którego prawdomówność jest mi znaną...
Potem zapytał:
— Czy ten powrót nagły, nie budzi w panu obawy?...
— Obawy? — odrzekł baron — a to z jakiego powodu?
Mówiąc to, patrzał na autora z tym samym wyrazem obojętnym, jaki miał zawsze, ale dla tych, którzy go znali, sama ta obojętność była oznaką silnego wzruszania. Obaj panowie, rozmawiając znaleźli się w pierwszej sali wystawy „przedmiotów sztuki należących do apartamentów J. O. księcia Ardea“ — jak brzmiał katalog, a baron nie włożył na nos, jak to zwykle czynił przy najmniejszym okazie starej sztuki, swych złotych binokli. Szedł on wolno, krokiem miarowym, jak ostrożny policyant, śród popiersi i figur tej pierwszej sali, zwanej w katalogu „Marmurową“, nie patrząc wzrokiem dawnego kupca na gobeliny zawieszone na ścianach, co świadczyło, że wiadomość powieściopisarza uważał za bardzo ważną. Ten za dużo już powiedział, by mógł przerwać rozmowę:
— Hm... proszę pana... ja nie mam tak długoletnich stosunków z panią Steno, jak pan, a jednak zadrżałem o nią, gdy mi powiedziano o tym powrocie. Ona nie wie, jak Gorski jest zazdrosny i do czego jest zdolny...
— Zazdrosny? Z jakiego tytułu? — przerwał Hafner. — Nie pierwszy to raz słyszę imię tego biednego Bolesława wymawiane obok hrabiny... Przyznaję się, że tego dzikusa nigdy nie traktowałem poważnie i nie przypuszczałem, byś pan, bywając tak często w jej salonie, jej przyjaciel, miał pod tym względem jakie wątpliwości. Uspokój się pan... Gorski jest zakochany w swej pięknej żonie i czyni mu to zaszczyt. Hrabina Katarzyna jest doskonałością w swym rodzaju, włoszką z krwi i kości, wylaną na zewnątrz. Interesuje się nim, tak samo jak panem, jak Maitlandem, jak mną — z wylaniem naturalnem; panem, dla tego, że piszesz tak piękne książki, Maitlandem, gdyż maluje jak wasi najznakomitsi mistrze, Bolesławem, z powodu zmartwienia jakiego doznał po utracie swego pierworodnego dziecka, mną, gdyż jestem ojcem młodej panny.. To kobieta nietylko doskonała, ale wyższa, niezwykła...
Słowa te wygłosił ze spokojem tak niezakłóconym, że Dorsenne stracił pewność siebie i został mocno podrażniony. Pewnym był, że Hafner nie wierzył temu co mówił, wiedział przecież, dzięki niedyskretnym zwierzeniom Gorskiego, czego się trzymać co do obyczajów wenecyanki i znał doskonały wzrok barona, przed którym nic się ukryć nie mogło. W każdym innym razie byłby podziwiał politykę starego wyjadacza, wyćwiczonego w unikaniu najlżejszych nawet podejrzeń, udającego że nie słyszał nawet o tem, o czem doskonale wiedział. W tej chwili jednak powieściopisarz uważał tę ostrożność za tem niewłaściwszą, iż kazała mu odgrywać rolę dość zwykłą ale nieszlachetną: oszczercy obgadującego kobietę, u której przedwczoraj był na obiedzie. Przyśpieszył więc kroku, jak mu tylko grzeczność na to pozwoliła, nie chcąc zostawać sam na sam z baronem i pragnąc jak najprędzej połączyć się z osobami swej koteryi, które już tu były. W ten sposób wyszli z tej pierwszej sali i dostali się do drugiej, zwanej „Porcelanową“, potem do trzeciej z „freskami Perina del Vaga“, z powodu plafonu, na którym mistrz wymalował kopię swego obrazu: „Jowisz piorunujący Tytanów“, i nakoniec do czwartej zwanej „Arazzi“, z powodu przepysznie udekorowanych ścian. Zwiedzających było niewielu dla zbyt późnej pory, a wybór jej świadczył o nienawiści pana Ancony do biednego księcia, lub też o niegodnej zręczności syndykatu nabywców. Wszystkie skarby pałacu miały być sprzedane za połowę tej ceny, jakąby można było otrzymać kilka miesięcy wcześniej lub później. Ta mała liczba zwiedzających gubiła się śród mnóstwa mebli, materyj, przedmiotów sztuki wszelkiego rodzaju, napełniających te sale obszerne. Było to zadziwiające nagromadzenie pięciuset lat potęgi i zbytku, gdzie arcydzieła godne wielkich Medyceuszów, wykonane w ich epoce, współubiegały się z błyskotkami z XVIII wieku i bronzami pierwszego Cesarstwa, lub z drobiazgami srebrnemi zamówionemi wczoraj w Londynie. Baron Justus nie mógł już wytrzymać. Nadział nakoniec swe sławne okulary i przemówił do Dorsenne’a pokazując mu, to ciekawy fotel, to cyzelowanie na cyferblacie zegara, to haft na jakiej materyi. Jedno spojrzenie mu wystarczało do wydania sądu zwykle trafnego. Gdyby powieściopisarz był w tej chwili zdolny do czynienia spostrzeżeń, byłby może zauważył w dokładnej znajomości bankiera, ślad głębokich studyów nad katalogiem i jakieś projekta ukryte.
— Tu są prawdziwe skarby — mówił on — spójrz pan na te dwa naczynia z pokrywami okrągłemi, z tłem różowem i płaskorzeźbą złoconą; takich sztuk nie robią już teraz w Chinach. Stracono ich sekret... A ta para figurek ze starej saskiej porcelany przyozdobiona kwiatami!.. A ten płaszcz tu w witrynie... jakże przepyszny!.. Wart on jest tego, co należał do Piusa II i który skradziono w Pienza. O mało żem go nie kupił w swoim czasie za tysiąc pięćset franków. Wart on jest piętnaście, dwadzieścia tysięcy, może i więcej. O! mamy znów fajanse mauro-hiszpańskie. Przywiózł je z Hiszpanii kardynał Castagna, który za Urbana VII wysłany został do Madrytu i gdzie zastępował Piusa V, jako ojciec chrzestny infantki Izabelli. Ach, co tu bogactw?... Ależ pan pędzisz jak wiatr — dodał — i może to lepiej, gdyż siedziałbym tu długo, a kawaler Fossati, przedsiębiorca, któremu okrutni wierzyciele Peppina powierzyli sprzedaż, wszędzie ma szpiegów. Jeżeliś zatrzymał się przy jakim przedmiocie i jeżeli jesteś znany jako solider Mann, jak mówią w Niemczech, zaraz cię tu zapisują. Muszę nawet już znajdować się na liście... Tyle razy mię już namawiał do kupna... ho! ho! to bardzo zręczny człowiek. Ale... otóż widzę nasze damy. Powinniśmy się byli domyśleć, że one są tam.
I śmiejąc się, ale z kogo? z Fossatiego, czy z siebie, czy też ze swego towarzysza, wskazał mu kartkę przylepioną na drzwiach pokoju przechodniego z tym napisem: „Salon kufrów małżeńskich“. W rzeczy samej, koło ścian stało tu z piętnaście skrzyń drewnianych, malowanych i rzeźbionych, tych cassoni tak modnych dawniej w możnych rodach włoskich, w których zamykano wyprawy ślubne. Świadczyły one herbami na nich wyrytemi, jak liczne pokrewieństwa i związki miał ród Castagnów, i jak ostatni z prawnuków Urbana VII, obecny książę Ardea, kompromitował swem bankructwem całą magnateryę włoską. Trzy młode kobiety bardzo wykwintne, zajęte były oglądaniem tych skrzyń, i Dorsenne rozpoznał najprzód jasną blondynkę, wysoką Albę Steno, panią Gorską po rosłej postawie, jasnych włosach i energicznym profilu angielki z podbródkiem dość silnym, wreszcie śliczną panią Maitland z cerą jakby złoconą, w której odrobina krwi czarnej przyćmiła jej twarzyczkę delikatną. Florentyn Chapron, szwagier malarza, sam jeden towarzyszył tym trzem paniom. Hrabina Steno i Lincoln Maitland byli nieobecni i słychać było melodyjny głos Alby, która odczytywała napisy wyryte na tarczach tych kufrów, niegdyś otwieranych z dreszczem czułej ciekawości przez młode dziewczęta i rozmarzone tak samo jak ona, tylko będące w innem położeniu:
— Patrz, Maud — mówiła do pani Gorskiej — oto dąb Della Roverów, a tu gwiazda Altierich...
— A ja widzę kolumnę Colonnów — odrzekła pani Gorska.
— A ty, Lidyo? — spytała panna Steno pani Maitland.
— Ja, znalazłam pszczoły Barberinich.
— A ja lilie Farnesich — odezwał się Florentyn Chapron, który podniósł się pierwszy, spostrzegłszy nowo przybyłych. Powitał ich wesoło ze swym dobrym uśmiechem, który zdawał się rozjaśniać niebieskawe białka jego oczów i ukazywał rzęd zębów białych.
— Nie spodziewaliśmy się już panów — rzekł. — Wszyscy nie dotrzymali słowa. Lincoln jest w natchnieniu i nie chce opuścić swej pracowni. Zdaje się, że panna Hafner jeszcze wczoraj się wymówiła. Hrabina Steno chora na migrenę. Nie liczyliśmy już wcale na barona, który, jak wiadomo, nigdy się nie spóźnia...
— Ja byłam pewna, że pan Dorsenne się stawi na słowie — odezwała się Alba, patrząc na młodego człowieka swem wejrzeniem jasnem i błękitnem — spodziewałam się tylko, że spotkamy go na schodach i że powie nam ze zdziwieniem: jakto! nie jestem punktualny? Nie tłomacz się pan i odpowiadaj na pytania z historyi rzymskiej, które chcemy ci zadawać... Przechodzimy tu prawdziwy jej kurs w obec tych starych gratów... Co to za herb? — spytała młodego człowieka, zmuszając go do schylenia się nad ozdobą jednego z kufrów. Nie wiesz pan? To herb Caraffów, sławny mężu. A czy był papież w ich rodzie? Znów pan nie wiesz? Paweł IV, panie autorze... Jeżeli pan kiedy odwiedzi nas w Wenecyi, dopiero panu naopowiadam o dożach...
Słowa te wygłosiła z takim wdziękiem, była widocznie tak wesoła, co jej się, niestety! rzadko zdarzało, że Dorsenne zajęty nią silnie, uczuł ściśnienie serca. Nieobecność jednoczesna pani Steno i Lincolna Maitlanda mogła być wprawdzie przypadkową, ale młody człowiek przekonany był że hrabina kocha Lincolna i nie wątpił, że jest jego metresą, w skutek czego ta podwójna nieobecność musiała mu się wydać mocno podejrzaną. Myśl podobna w obec niewinnej wesołości młodej dziewczyny sprawiła mu przykrość. Wesołość ta przybierała cechę tragiczną, jeżeli było prawdą, że drugi kochanek hrabiny wrócił niespodziewanie, ostrzeżony przez denuncyacyę. To też Dorsenne z prawdziwem wzruszeniem zapytał się pani Gorskiej:
— Jakże się miewa Bolesław?
— Przypuszczam, że dobrze — odrzekła młoda kobieta — nie dostałam jeszcze dziś listu... Wszak to wasze przysłowie: niema wiadomości, więc dobre wiadomości?
Baron Hafner w chwili gdy Maud Gorska wyrzekła te słowa, stał nieco z boku. Mimowoli Dorsenne spojrzał na niego, a on, także mimowoli, choć zawsze był panem siebie, spojrzał na Dorsenne’a. Teraz już nie można było czynić przypuszczeń. Powrót Bolesława Gorskiego do Rzymu, bez wiedzy żony, dla każdego, kto znał jego stosunki z panią Steno i niestałość tej ostatniej, stanowił wypadek zbyt ważne pociągający następstwa, by obu nie przyszła do głowy ta sama myśl, czy nie możnaby jeszcze zapobiedz nieszczęściu? Każdy z nich, w tych okolicznościach jak zwykle się przytrafia w ważnych zdarzeniach życia, okazał odrębność swego charakteru. Na twarzy Hafnera nie zadrżał żaden muskuł. Szło może o oddanie przysługi kobiecie będącej w niebezpieczeństwie, kobiecie, dla której czuł przyjaźń, o ile w ogólności zdolny on był do przyjaźni. Kobieta ta była podwaliną jego położenia światowego w Rzymie a nawet była czemś więcej. Cały jego plan małżeństwa Fanny, dotąd trzymany w tajemnicy, ale blizki już urzeczywistnienia, opierał się na pani Steno. Ale sądził, że nie może oddać tej przysługi wprzód, aż przepędzi półgodziny w salach pałacu Castagna i zabrał się do użycia tego czasu jak najkorzystniej, odnośnie do zamierzonych zakupów, jeżeli nie w innych celach. Zwrócił się do pani Gorskiej i rzekł grzecznie, ale z pewnym naciskiem, jak to zwykł był czynić:
— Hrabino, jeżeli pozwolisz sobie dać radę, to nie zatrzymuj się przy tych kuferkach, choć one są bardzo ciekawe... Najprzód dla tego, jakiem to powiedział przed chwilą Dorsenne’owi, że kawaler Fossati, przedsiębiorca sprzedaży, ma wszędzie swą policyę... Zatrzymanie się czterech pań zostało już zauważone, bądź pani pewna, tak że gdyby pani przyszła ochota nabyć który z tych gratów, będzie on o tem wiedział i urządzi się tak, iż będziesz pani musiała dwa a może trzy razy tyle zapłacić... Zresztą mamy jeszcze do obejrzenia tyle bogactw, zwłaszcza tekę z dwunastu rysunkami najznakomitszych mistrzów, o czem Ardea nie wiedział, a które Fossati znalazł, czy państwo uwierzycie? — stoczone przez robactwo w szafce na strychu...
— Jest to wiadomość pożądana dla pańskich zbiorów — zawołał Florentyn — i dla mego szwagra.
— Więc chodźmy — rzekła pani Gorska, ze zwykłą jej dobrocią — co najmniej dwa kufry podobają mi się bardzo i chciałabym je nabyć. Powiedziałam to już tak głośno, że zapewne pański kawaler Fossati wie o tem, jeżeli w istocie urządził tak piękny system szpiegostwa... Ale czterdzieści lub pięćdziesiąt liwrów więcej, nie warte są kłamstwa... a nawet i czterdzieści tysięcy...
— Hafner powie ci, że mówisz jeszcze zbyt głośno — rzekła Alba, śmiejąc się — i doda swe zwykłe zdanie, że nigdy nie będziesz dyplomatką.
I zwracając się do Dorsenne’a, oraz cofając się za milczącą Lidyę Maitland w ten sposób by mogła zostać w tyle z młodym człowiekiem, dodała:
— Ale ja chcę zostać dyplomatką, by się dowiedzieć czy masz pan jakie zmartwienie.
Ruchliwa jej twarzyczka zmieniła nagle wyraz, patrząc na Juliana, i mówiła z widocznym niepokojem:
Tak, nigdy pana nie widziałam tak zamyślonym, jak dzisiaj. Czyś pan chory? może złe wiadomości otrzymałeś pan z Paryża? Co panu jest?
— Ja, zamyślony? — odparł Dorsenne — ale zdaje się pani, nic mi nie jest, zapewniam panią.
Było to kłamstwo bardzo niezręczne i bardzo widoczne i jeżeli kto zasłużył na przycinki i pogardę barona Hafnera, to z pewnością powieściopisarz. Zaledwie bowiem pani Gorska odezwała się, że nie wie nic o mężu, a już z szybkością człowieka wyobraźni, widział w myśli hrabinę Steno i Maitlanda schwytanych w tej właśnie chwili na schadzce, widział wyzwanie a może zabójstwo, jako konieczne następstwo. A gdy Alba nie przestawała śmiać się swym śmiechem dźwięcznym, wrażenie smutnego losu tego dziecka odbiło się tak wyraźnie na jego twarzy, że ta powlekła się posępną chmurą. Rozczulił się przytem, przekonawszy się z jej pytań, jak dalece żywi ona dla niego przyjaźń prawdziwą. Atoli usiłowanie ukrycia tego wzruszenia spowodowało, że głos jego przybrał ton nadzwyczaj suchy, tak że młoda dziewczyna rzekła:
— Rozgniewałam pana memi pytaniami?
— Wcale nie — odrzekł, nie mogąc na razie znaleźć słodszego wyrazu. Nie był zdolny w tej chwili do rozmowy i tonem poufałości na pół żartobliwej, na pół sentymentalnej, dodał:
— Tylko cała ta wystawa wydaje mi się bardzo smutną. Ale nie traćmy sposobności i obejrzyjmy ją przy pomocy tak nieporównanego cicerone...
Uśmiechnął się i zmusił ją do przyśpieszenia kroku i połączenia się zresztą towarzystwa, któremu wśród wspaniałości tych apartamentów prawie pustych, przewodniczył Hafner. Oglądanie trwało dalej i słychać było kolejno, to głos przytłumiony barona, robiącego uwagi nad urządzeniem całej wystawy, to dźwięczny głosik kobiet, zadających pytania.
— Czy widzicie państwo — mówił dawny handlarz starzyzną, zmieniony w wykształconego amatora — czy widzicie, że od chwili gdyśmy się znaleźli w salonach przyjęć, ten szarlatan Fossati usunął wszystkie cacka... Fotele zapraszają nieomal, by na nich usiąść. Znane one są dobrze. Odrysowano je w jednym z „Przeglądów“ sztuki dekoracyjnej, wychodzącym w Paryżu... Czyż patrząc na tę salę stołową, zastawioną talerzami i naczyniami ze srebra i złota, nie można sądzić, że uroczystość zaraz się rozpocznie?
— Baronie — odezwała się pani Gorska — spójrzno pan na tę tkaninę... wszak prawda, że ona pochodzi z XVIII wieku?
— Baronie — pytała pani Maitland — ta filiżanka z przykrywą jest ze starej wiedeńskiej porcelany, a może z Capodimonte?...
— Baronie — mówił Florentyn Chapron — czy ta teka z herbami jest robotą florencką czy też medyolańską?...
I binokle poruszały się na małym, ruchliwym i garbatym nosie barona, drobne oczy przymykały się, usta wydymał i odpowiadał tak trafnie, jak gdyby zbadał drobiazgowo wszystkie szczegóły katalogu — i zaraz potem następowało podziękowanie i znów inne pytania, wśród których nie słychać było tylko głosów Alby Steno i Dorsenne’a. W innych okolicznościach byłby się starał ten ostatni rozproszyć wzrastający smutek młodej dziewczyny, która nie odzywała się teraz wcale, od chwili gdy odepchnął jej zaniepokojenie przyjacielskie. W gruncie rzeczy nie przywiązywał on do tego wielkiej wagi. Te przejścia z nadzwyczajnej wesołości do nagłego smutku były tak zwykłe u hrabianki, zwłaszcza w obec niego! Jakkolwiek było to niezaprzeczoną oznaką uczucia bardzo żywego, młody człowiek jednak usiłował widzieć w tem tylko oznakę nerwowości a zresztą zbyt był zajęty czem innem. Zastanawiał się nad tem, czy na wszelki wypadek, w obec tego co powiedziała pani Gorska, nie byłoby dobrem uprzedzić Lincolna Maitlanda o tajemniczym powrocie jego rywala. Może dramat jeszcze się nie rozegrał i jeżeli osoby zagrożone będą wiedziały o stanie rzeczy, może się on wcale nie rozegrać. Hafner bezwątpienia ostrzeże hrabinę Steno. Ale kiedy ją zobaczy? Gdy tymczasem on, Dorsenne, może zaraz powiedzieć o wejściu na scenę Gorskiego szwagrowi Maitlanda, Florentynowi Chapron, którego widział w tej chwili jak spoglądał swym pięknym i czułym wzrokiem wiernego niewolnika, na wszystkie przedmioty tej wystawy książęcej. Krok to byłby nadzwyczajnie niewłaściwy, ale Julianowi takim się nie wydawał. Pozostawał on pod wpływem tego dręczącego uczucia oczekiwania, które pozbawia zimnej krwi ludzi nerwowych a zwłaszcza pisarzy, przywykłych już przez samo swe zajęcie do tego, że niezdolni są rozróżnić rzeczy możliwych od rzeczywistych. Prócz tego stosunki między Florentynem Chapronem i Lincolnem Maitlandem miały cechę osobliwszą i zbyt w swym czasie zainteresowały one powieściopisarza, by teraz, w chwili nadzwyczajnych obaw, nie przypomniały mu się w zupełności. Wiedział on, że Florentyn, oddany w młodości do jezuitów w Beaumont w Anglii, przez ojca chcącego uchronić go od upokorzeń, jakie byłby znosił w Ameryce z powodu swej krwi, zaprzyjaźnił się mocno z Lincolnem, wychowywanym także w tej szkole. Wiedział, że ta przyjaźń dla kolegi szkolnego zmieniła się w entuzyazm dla artysty, gdy talent począł się objawiać w dawnym przyjacielu. Wiedział, że małżeństwo, oddające majątek Lidyi na usługi rozwoju tego talentu, było owocem tego entuzyazmu w chwili gdy Maitland, zrujnowany złym zarządem matki, i zbyt mało jeszcze znany, by mógł żyć z pendzla, był pogrążony w rozpaczy. Wyjątkowy charakter tego małżeństwa byłby zadziwił nawet człowieka mniej troszczącego się o osobliwości moralne, niż Dorsenne. Zauważył on dobrze milczenie i usunięcie na drugi plan tej siostry i uważał ją wprost za ofiarę. Sądził, że cześć dla chwały szwagra zaślepiała Florentego tak dalece, że był pierwszym czynnikiem tej ofiary.
— Dramat za dramat — rzekł do siebie po długiej walce wewnętrznej w chwili gdy oglądanie miało się ku końcowi — wolę, żeby się on rozegrał w tej, niż w tamtej rodzinie. Wyrzucałbym sobie całe życie, gdybym nie zrobił wszystkiego co mogę...
Znajdowano się właśnie w ostatniej sali i baron Hafner kończył zawiązywanie swemi długiemi i ruchliwemi palcami tasiemki albumu z rysunkami, które przyniósł jeden z oficyalistów sprzedaży, gdy postanowienie to dojrzało ostatecznie w umyśle młodego człowieka. Alba Steno, ciągle milcząca, spojrzała znów na niego wzrokiem zdradzającym walkę wewnętrzną między miłością dla niego a obrażoną dumą. Chciała zapewne, w chwili gdy się mieli rozłączyć, zapytać go według poufałego i słodkiego zwyczaju, kiedy się znów zobaczą. Nie dostrzegł tego, jak nie dostrzegł wejrzenia barona, który mu zdawał się mówić, by był bardzo ostrożny, jak nie słyszał słów pani Gorskiej, która nakoniec zauważywszy smutek Alby, widziała jego przyczynę a może dawno już odgadła w sercu — jak nie zaobserwował zachowania się pani Maitland, której źrenice ciskały niekiedy blaski zdradliwe — wszystkiego tego Dorsenne nie dostrzegł, tylko wziął pod ramię Florentyna i rzekł dość głośno:
— Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie o maleńkim portrecie, który zauważyłem w sąsiedniej sali...
I gdy się obadwaj znaleźli przed płótnem, które posłużyło za pretekst do tej rozmowy na osobności, rzekł cicho:
— Dowiedziałem się dziś rano o nowinie bardzo dziwnej. Wyobraź pan sobie, że Bolesław Gorski jest w Rzymie i jego żona nic o tem nie wie...
— W istocie jest to dość dziwne — odrzekł szwagier Maitlanda i po chwili dodał spokojniejszy jesteś pan tego pewnym?...
— Jak najpewniejszy — odparł Dorsenne. Jeden z moich przyjaciół, margrabia Montfanon, spotkał go dziś rano.
Zapanowało znowu milczenie i Julian uczuł, że ramię, które trzymał, zadrżało. Potem skierowali się ku reszcie towarzystwa i Florentyn rzekł głośno:
— Jest to bardzo ładny obraz, tylko nieszczęściem zepsuty przez pociąganie go werniksem:
— Miałem racyę! — pomyślał Julian — zrozumiał mię..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.