Kosmopolis/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kosmopolis
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Cosmopolis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Bolesław Gorski.

Nie upłynęło dziesięciu nawet minut po rozmowie Dorsenne’a z Florentynem Chapron, gdy nieroztropny powieściopisarz zadał sobie pytanie, czy nie byłoby rozsądniej nie mieszać się wcale do sprawy, dla której jego wdanie się było całkiem bezużytecznem. Obawa nieuniknionego dramatu, która nim owładnęła zrazu w skutek rozmowy z Montfanonem i w skutek przekonania się, że pani Gorska nic nie wie o powrocie swego męża — ta przerażająca i nieprzeparta wizya ukrytego pokoju, nagle zbroczonego krwią, znikła przez najprostszy zbieg okoliczności. Całe towarzystwo udzielało sobie nawzajem wrażeń, wyniesionych ze smutnych i pysznych salonów Castagna i schodziło po szerokich pięknych schodach z kolumnami, przez okna których uśmiechał się pod słońcem palącem, śród ciemnej zieleni i błyszczących kwiatów, mały ogród, który Dorsenne porównał do twarzy ludzkiej. Młody człowiek postępował nieco przodem, obok Alby Steno którą usiłował teraz napróżno rozweselić i spędzić chmury z jej twarzyczki. Nagle, na ostatnim zakręcie szerokich i długich schodów, łagodnie się zniżających, twarzyczka ta rozjaśniła się zdumieniem przyjemnem. Hrabianka wydała lekki okrzyk i zawołała:
— Otóż, moja mama!
I Julian spostrzegł tę panią Steno, którą przed chwilą widział w myśli w przystępie nierozumnego niepokoju, napadniętą, sponiewieraną, zabitą przez kochanka zdradzonego. Stała ona na mozajce szarej i czarnej przedsionka ubrana w wytworną i zręczną toaletę poranną z kortu angielskiego. Jej złociste włosy ukryte były pod wielkim kapeluszem z kwiatami, owiniętym w białą woalkę, palce bawiły się rączką srebrną i cyzelowaną parasolki białej i w odblasku tej białości, ze swą śliczną cerą jasną a oczami błękitnemi, w których drżała namiętność i inteligencya, z zębami śnieżnej białości ukazującemi się przy uśmiechu, z figurą zgrabną, mimo zbytniej wydatności biustu, wydawała się tak młodą, tak rześką, tak mało dotkniętą przez czas, że niktby nie przypuścił, że jest matką tej dorosłej córki, która już stała przy niej i mówiła:
— Co za nieroztropność! Byłaś tak cierpiąca dziś rano i wyszłaś na takie słońce. I dla czego?
— Dla tego, żeby cię zabrać i zawieźć do domu — odrzekła hrabina wesoło. — Wstydziłam się leżeć w łóżku, wstałam i przyjechałam tutaj, Dzień dobry, panie Dorsenne. Spodziewam się, żeś pan wszystko obejrzał tam, na górze. Na tej historyi Ardei można osnuć cały romans. Opowiem ją panu później... Dzień dobry, Maud. Jakżeś grzeczna, żeś nieco rozruszała tego leniwca Albę! Inaczejby wyglądała, gdyby codzień rano pochodziła trochę... Dzień dobry, panie Florentynie. Dzień dobry, Lidyo. A mistrza nie ma?... ach, stary mój przyjacielu, cóżeś zrobił z Fanny?...
Rozdzielając dokoła te proste powitania, zdołała nadać im tyle wdzięcznych odcieni, uśmiech różny dla każdego — pełen czułości dla córki, inteligentny dla autora, wdzięczny dla pani Gorskiej, przyjaźnie ździwiony dla Chaprona i pani Maitland, familiarny i poufny dla „starego przyjaciela“, jak nazwała barona; była tak widoczną duszą tego małego towarzystwa, że jej obecność sama wzbudziła niejako ożywienie we wszystkich oczach. Wszyscy zaczęli jej razem odpowiadać i ona też każdemu odpowiadała idąc ku powozom, które czekały na dziedzińcu tak obszernym, że mogło się na nim pomieścić dwadzieścia karet. I powozy te jeden po drugim podjeżdżały: mały Hafnera, obszerny pani Gorskiej, wiktorya pani Maitland. Konie uderzały kopytami, zaprzęgi błyszczały. Lokaje i woźnice w liberyach strojnych, szwajcar pałacu Castagna w długim surducie, na guzikach którego widać było herby tego rodu, w kapeluszu ugalonowanym, stał w takiej postawie wspaniałej, że Julianowi odrazu wydała się śmieszną myśl o dramacie pełnym namiętności i krwi wobec takich ludzi. Został on na końcu i patrząc na ten odjazd, znowu doznał tego uczucia, tak zwykłego u tych wszystkich, którzy znają odwrotną stronę przepychu światowego i którzy widzą w nim nędzę moralną i głupotę — uczucia wesołości szyderskiej i wyrozumiałej zarazem.
— Byłeś głupcem, przyjacielu Dorsenne — mówił do siebie, siadając demokratycznie do fiakra otwartego, zwanego w Rzymie „baryłką“ — obawiałeś się awantury tragicznej dla tej kobiety, która tak włada sobą — jestto to samo, jakbyś miał ochotę rzucić się do wody dla wyratowania rekina. Jeżeli na jej ustach nie spoczywał pocałunek Maitlanda a w oczach cały ogień przed chwilą użytej rozkoszy, no! to ja nie znam się na tem!... Wracała ze schadzki. Widziałem to w jej ubraniu wygodnem, w rumieńcach jej policzków, w tych małych trzewiczkach, które tak łatwo zdjąć można. A z jakąż maestryą kłamała! Córkę, panią Gorską, panią Maitland jakże szybko wzięła na wędkę? Oto, dla czego nie lubię teatru. Gdzie znaleźć artystkę, któraby potrafiła takim tonem zadać pytanie: „a mistrza niema?“
Zaczął się śmiać głośno, a że mózg jego musiał wymyślać sytuacye charakterystyczne, więc myśl wolna od wszelkiej obawy, puściła się nową drogą, przyczem używał wyrażeń familijnych zamiast kosmopolitycznych, pochodzenia niemieckiego, dla określenia głupstwa w postępowaniu.
— Piękną, jakby powiedział Napier, zrobiłem schlemyladę, mówiąc Florentynowi o powrocie nagłym Gorskiego. Lepiej było poprostu powiedzieć mu, że Maitland jest kochankiem hrabiny... Chciałbym być jednak przy rozmowie obu szwagrów. Nie zdziwiłbym się wcale, gdybym się dowiedział, że ten murzyn do nabycia, jest powiernikiem swego pana. Jest to przedmiot godny pendzla, i nigdy jak należy nieodmalowany, ta przyjaźń namiętna takiego Tatteta dla Musseta, takiego Eckermanna dla Goethego, takiego Asselineau dla Baudelaire’a, to zupełne zatopienie się admirującego w admirowanym. Florentyn osądził, że gieniusz jego wielkiego malarza potrzebuje majątku, więc oddał mu majątek siostry. Jeżeli osądzi, że gieniusz ten potrzebuje dla swego rozwoju miłości, to postara się o nią natychmiast... Słowo honoru daję! patrzał przed chwilą na hrabinę z wdzięcznością. A zresztą, dla czegoby nie miał tak patrzeć! Lincoln jest kolorystą pierwszorzędnym, jakkolwiek rzucił się na drogę naśladownictwa przez schlebianie modzie. Ale to już leży w jego krwi. Młoda pani Maitland jest tak głupia jak stołowe nogi, a pani Steno należy do rzędu kobiet nadzwyczajnych, stworzonych jakby na to, by ożywić siłę twórczą artysty. Portret Alby jest arcydziełem... Jakbym słyszał rozmowę, toczącą się teraz: wiesz, polak powrócił. — Jaki polak?... a ten, twej hrabiny. — Jakto, i ty wierzysz tym oszczerstwom?.. Wspaniale będzie wyglądał Maitland, wygłaszając to zdanie nieuniknione... A! ileż komedyj na tym świecie! Masz tobie, ten dorożkarz także zrobił schlemyladę. Mówiłem mu: jedź na ulicę Sistina, około Trójcy św. a on jedzie przez plac Barberini. To moja wina. Nic nie widzę, gdy poczynam oddawać się mym myślom. Przypatrzmyż się przynajmniej Trytonowi Berinniego, jak pryska wodą. Jakże genialny to był rzeźbiarz, choć zawsze fałszował naturę. I oddaj się tu potem sztukom pięknym!...
Te uwagi bezładne, w czasie których powieściopisarz znowu przejechał trzecią część Rzymu, streszczały się ostatecznie w pewnym optymistycznym poglądzie na świat i życie, gdy dorożka zatrzymała się na miejscu wskazanem. Była to trzeciorzędna restauracya ze znakiem na wskroś toskańskim: Trattoria al Marzocco. I ten Marzocco, lew symboliczny Florencyi, był wyobrażony po nad drzwiami, opierającym łapę na tarczy zdobnej w lilie narodowe. Wygląd tego znaku nie usprawiedliwiał zupełnie wyboru, jaki zrobił wykwintny Dorsenne, jedząc tu zawsze, ilekroć nie był gdzie zaproszony na obiad. Ale dyletantyzm jego znajdował przyjemność w takich nagłych skokach z jednej sfery do drugiej, a jegomość Egisto Brancadori, właściciel Marzocco, na leżał do rzędu tych bezwiednych komików, jakich Dorsenne napróżno szukał w życiu rzeczywistem, i których nazywał „thebainami“, przypominając sobie króla Leara. „Chcę jeszcze słówko powiedzieć temu uczonemu Thebainowi“, woła, niewiadomo dla czego, król oszalały, gdy spotkał biednego Toma błądzącego wśród pustkowia. Należy tu dodać, że jeżeli przyjaciele paryzcy Dorsenne’a, panowie Casal, Machault i de Vardes, ci zwykli goście przy stole klubu, nie sądzili zbyt surowo tego Thebaina osiedlonego we Florencyi, to dla tego że był on wybornym kucharzem i skromna restauracya miała swoją sławę. Przytem tak paradoksalnego obserwatora, jakim był Julian, bawiła ona wybornie. Mawiał on często:
— Któżby się ośmielił napisać kiedykolwiek prawdziwą historyę? Taką np.: papież Pius IX prosił cesarza Napoleona III, by mu dał trochę wojska dla osłony jego państwa; ten ostatni zgodził się na to i okupacya miała dwa rezultaty: nienawiść połowy Włoch do Francyi i założenie Marzocco przez Egista Brancadori, zwanego Thebain lub doktór.
Był to żart powieściopisarza, który utrzymywał, że wyleczył się z kataru żołądka we Włoszech, dzięki uczonej i zdrowej kuchni rzeczonego Egista. W rzeczy zaś samej Braucadori był dawniej kucharzem u wielkiego pana ruskiego, jednego z Werekiewów, kuzyna prawdziwego ojca pięknej Alby Steno. Ten Werekiew miał w Rzymie sławę z powodu swych wykwintnych obiadów i zmarł nagle w r. 1866. Kilku bywających stale w jego domu, za radą pewnego oficera francuzkiego z armii okupacyjnej, znudzonego jedzeniem klubów, hoteli i restauracyj, złączyło się razem i postanowiło zużytkować kucharza nieboszczyka Werekiewa. Założyli oni wraz z nim, w niewielkim lokalu, małą garkuchnię, którą śmiało mogli byli zatytułować restauracyą klubu kuchennego. Dając najmniej szesnaście potraw za siedem franków na głowę, mieli przez cztery lata stół wykwintny, przy którym zasiadali wszyscy podróżnicy znakomitsi, którzy bawili w Rzymie. Rok 1870 rozproszył to małe towarzystwo łakomców, i koło zamknięte zmieniło się w restauracyę, mało znaną i to tylko przez artystów i dyplomatów, których sprowadzała tu tradycya dawnej chwały i talentów „doktora“. Bardzo często wszystkie trzy niewielkie salki zakładu były przepełnione koło godziny ósmej białemi krawatami, białemi kamizelkami i frakami. Dla kosmopolity Dorsenne’a, przedstawiało to wszystko wielką rozrywkę; w jednym kącie siedziało tu poselstwo angielskie, w innem ruskie, gdzieindziej dwaj attachés niemieccy, dwaj sekretarze francuzcy przy stolicy apostolskiej, dwaj inni przy Kwirynalu. Najwięcej jednak zajmowała powieściopisarza rozmowa „doktora“ samego, genialnego Brancadori, który nie umiał ani czytać, ani pisać. Pamiętał on wszystkich swych gości dawnych i gdy miał do kogo zaufanie, stawał na progu swej kuchni, której czystość czyniła go niesłychanie dumnym, opowiadał anegdoty rzymskie z czasów swej młodości. Jego ruchy człowieka niewykształconego, tak odpowiednie do charakteru opowiadania, twarz ruchliwa i sposób wymawiania toskański, to narzecze delikatne, które zamienia w h każde twarde c między dwoma samogłoskami, nadawało pewien wdzięk jego opowiadaniu, którem zachwycać się musiał każdy lubujący się w plotkach miejscowych. Zwłaszcza rano, gdy jeszcze nie było nikogo w restauracyi, porzucał on chętnie rądle dla gawędy i Dorsenne, dając adres Marzocco dorożkarzowi w chwili opuszczenia pałacu Castagna, miał nadzieję, że stary kucharz naszkicuje mu według siebie historyę upadku Ardei. Jakoż w rzeczy samej Brancadori stał przed kontoarem, gdzie tronowała jego siostrzenica, signorina Sabatina z piękną twarzyczką florencką, z brodą nieco za długą, czołem trochę za szerokiem, nosem zbyt krótkim, ustach zmysłowych, oczach dużych czarnych, cerą śniadą, włosami obfitemi, przypominająca uderzająco typ ulubiony starszego Ghirlandajo.
— Wuju — zawołała dziewczyna ujrzawszy Dorsenne’a — gdzieś podział list, który przyniesiono dla księcia?...
We Włoszech każdy cudzoziemiec jest księciem lub hrabią i głęboka prostota zwyczajów nadaje temu tytułowi pewną uprzejmość, całkiem pozbawioną obrachunku. Niema kraju pod słońcem, w którymby panowała prawdziwsza i uprzejmiejsza familiarność między różnemi sferami społecznemi, i Brancadori dał jej zaraz dowód, nazywając caro lei, to jest „mój drogi“ tego, któremu siostrzenica nadała tytuł książęcy, i zawołał szukając po kieszeniach kurtki wełnianej, jaką nosił na urzędowym fartuchu:
A testa bianca spesso cevello manca.[1] Włożyłem go do kieszeni ubrania, żeby o nim nie zapomnieć... Zmieniłem ubranie, bo mi było za gorąco i list zostawiłem w mieszkaniu...
— Poślesz pan po niego po śniadaniu — odrzekł Dorsenne.
— Nie — odparła młoda dziewczyna — pójdę po niego, to blisko ztąd. Szwajcar pałacu, w którym mieszka Jego Ekscelencya, przyniósł go tutaj sam i nalegał, by go zaraz oddać...
— A więc poszukaj go pani — odrzekł Julian, uśmiechając się na to uszlachcenie jego domu i osoby — poczekam tutaj i pomówię z doktorem, dopóki mi nie zapisze recepty dzisiejszej, to jest tego co jest na śniadanie. Zgadnij, Brancadori, zkąd powracam? — spytał, pewny, że tym sposobem, podbudzając ciekawość kucharza, zmusi go do gawędy — wracam z pałacu Castagna, który ze wszystkiem co w sobie zawiera, wystawiono na licytacyę...
— Ach per Bacco! zawołał toskańczyk z widoczną boleścią na swej starej, pergaminowej twarzy, wypieczonej na ogniu czterdziestu fajerek — jeżeli to nieboszczyk książę Urban widzi na tamtym świecie, to przysięgam panu, że mu serce pęka... Poraz ostatni, gdy tu był na obiedzie, jest temu z dziesięć lat, było to w sam święty Józef, tak do mnie powiedział: „Egisto, zrobisz mi ciastka owocowe, takie same jakieśmy to niegdyś jadali z panem d’Epinay, panem Clairni, Fortuny i tym biedakiem Henrykiem Regnault“. Był taki zadowolony! Poczem rzekł znów do mnie: „Egisto, mogę już umrzeć. Mam tylko jednego syna, ale zostawiam mu sześć milionów i pałac. Gdyby to był Gigi, byłbym trochę niespokojny, ale Peppino...“ Gigi, to był drugi syn, starszy, który umarł, trochę hulaka — który tu co, dzień przychodził za czasów owych panów, dzielny chłopiec, ale powiadam urwis, no!... Trzeba go było słyszeć jak opowiadał swą bytność u Piusa IX, kiedy nawrócił pewnego anglika. Tak, Ekscelencyo, on go nawrócił, pożyczając mu przez pomyłkę książkę do nabożeństwa, zamiast romansu. Anglik ten wziął książkę, przeczytał ją, potem przeczytał drugą, trzecią i został katolikiem. Gigi, który nie był bardzo dobrze widziany w Watykanie, pobiegł tam pochwalić się tym czynem zaszczytnym przed Ojcem Świętym... „Widzisz, mój synu, — rzekł Pius IX — że Pan Bóg, Pan nasz, posługuje się nieraz różnemi środkami!“... O, ten przynajmniej byłby zjadł, bawiąc się wybornie, te swoje miliony, ale Peppino!... Wszystko zabrały podpisy. Przecież to był książę Ardea i to nazwisko warte było miliony. Grał na giełdzie, tracił, odgrywał się, znów tracił i ciągle tylko podpisywał i podpisywał... Ja także podpisuję lecz i ile razy robił ten ruch.. oto taki jak ja robię teraz moim ołówkiem, tylko że ja nie umiem podpisać swego nazwiska — to zawsze dyabli brali sto lub dwakroć sto tysięcy franków... A teraz musi opuścić swój dom i lepiej zrobi, gdy nawet Rzym opuści... Cóżby on tu robił, Ekscelencyo, pytam się pana?
I potrząsając głową, dodał:
— Powinien odbudować majątek zagranicą... W Toskanii to my sobie tak mówimy: że ten co trwoni złoto rękami, musi go potem szukać nogami... A i otóż i Sabatina. Zwinna ona jest jak kotka.
Ruchy nieocenione poczciwca, przysłowia, to wspomnienie uroczystości św. Józefa, zdanie lubiącego żartować Piusa IX, powtórzone tonem starego papieża, oryginalny rysunek dziedzica Castagnów podpisującego ciągle, to prostackie wyjaśnienie jego ruiny, bardzo zresztą prawdziwe — zabawiło szczerze Dorsenne’a. Znał na tyle język włoski, że mógł ocenić odcienia językowe tego człowieka gminu. Ale czyż pochodząc z Florencyi należy się do gminu? Śmiał się więc jeszcze w najlepsze, gdy madonna wyrwana ze starych fresków, jak niekiedy nazywał młodą dziewczynę, wręczyła mu kopertę, której adres natychmiast zmienił jego uśmiech w skrzywienie przykre. Odepchnął ręką jadłospis, który mu podał stary kucharz i rzekł opryskliwie:
— Wątpię, czy będę jadł śniadanie...
Poczem otworzywszy list, zawołał:
— Tak, nie mogę... do widzenia!...
I wybiegł widocznie wzburzony i z takim pośpiechem, że wujaszek i siostrzenica spojrzeli na siebie z uśmiechem. Ci prawdziwi południowcy nie mogli przypuścić, by taki piękny młody człowiek, jak Dorsenne, miał inne troski niż sercowe.
Chi ha l’amor nel petto — rzekła signorina Sabatina.
Ha lo spron nei fianchi — odpowiedział wuj.
Te naiwne przysłowia, które porównywają do ostrogi kłującej konia, uczucia jakich doznajemy przy miłości, nie mogły się stosować do Dorsenne’a. Z drugiej jednak strony miały one pewną słuszność i powieściopisarz biegnąc ulicą Sistina, jasno oblaną przez słońce, które zwiększało jego nastrój nerwowy, mówił do siebie:
— Nie, co do tego, to nie! nie chcę się mięszać do tej sprawy i powiem mu to głośno i stanowczo...
I brał znów list, którego czytanie wzbudziło w nim taki niepokój, o wiele silniejszy od tych, jakich doznawał rano. Nie omylił się wcale poznając na kopercie pismo Bolesława Gorskiego, który w słowach następujących, przerażających tajemniczością w tego rodzaju okolicznościach, pisał:


„Wiem, że jesteś tak dalece moim przyjacielem, drogi Julianie, i mam tyle szacunku dla twego charakteru rycerskiego i tak na wskroś francuzkiego, że postanowiłem udać się do ciebie w jednęj z najtragiczniejszych okoliczności mego życia. Potrzebuję się z tobą zobaczyć „natychmiast“ i oczekuję cię w twym domu. Takiż sam list posyłam do klubu myśliwskiego i do księgarza na Corso, oraz do twego antykwaryusza. Gdziekolwiek cię znajdzie moje wezwanie, rzucaj wszystko i przybywaj. Ocalisz mi więcej niż życie. Z powodów, które ci wyłożę, powrót mój zachowuję w tajemnicy. Nikt, ale to nikt, prócz ciebie, o tem nie wie. Nie mam potrzeby więcej pisać do takiego jak ty przyjaciela i ściskam cię serdecznie.

B. G.“

— Doskonały sobie jest! wołał Dorsenne, gniotąc ten list ze wzrastającym gniewem. Ściska mię serdecznie!... Jestem jego przyjacielem!... Jestem rycerski, francuzki, jedyną osobą, którą szanuje!... Zapewne chce mi dać jakieś polecenie, arcy nieprzyjemne! Chce mię wpakować w jakiś kłopot, jeżeli mię już w niego nie wpakował!... Znam ich, tych jegomościów... Tu idzie o śmierć i życie, czy nie tak? Oddaj mi przysługę!... Zakłócają ci twoje przyzwyczajenia, kradną ci czas, mieszają cię do dramatów, a gdy im powiesz: nie!... to cię oskarżają o egoizm i zdradę!... Ale to moja wina, po co słuchałem jego zwierzeń? Czyż nie wiem o tem oddawna, że człowiek, który ci opowiada o miłostkach i którego tyle znasz co ja Gorskiego, należy do motłochu, jest kiepskim aktorem i szaleńcem a stosunki z nim są niemożliwe... Bawił mnie z początku opowiadaniem szczegółowem o swej miłostce, „nie wymieniając osoby“, jak to zwykle bywa. Bawił mnie dalej przez swe zabiegi, by mi ją wymienić, nie narażając tego co ludzie nazywają honorem w wielkim świecie. I kobiety wierzą temu honorowi i tej dyskrecyi!... Zresztą był to jedyny sposób wolnego wstępu w każdej chwili do pani Steno i zbliżenia się do Alby... Zdaje mi się, że drogo za płacę me umizgi rzymskie... Zobaczę to zaraz. Jeżeli Gorski jest polakiem to ja jestem lotaryńczykiem. Jest przecież o nas przysłowie i potomek kasztelanów nie zmusi mię ani do jednego kroku, ani do jednego ruchu, któryby mi się nie podobał.
W takiem usposobieniu i z takiem postanowieniem Julian wszedł w bramę swego domu. Jeżeli ten dom nie był pałacem, jak go nazywała signorina Sabatina, nie był także pospolitemi koszarami nowożytnemi, jakie dziś mnożą się w Rzymie nowym, podobnie jak w Paryżu współczesnym, jak wreszcie w Berlinie i na pewnych ulicach Londynu, zabudowanych w ostatnich czasach w okolicach Hyde Parku. Był to stary budynek, wzniesiony na placu św. Trójcy, przy rogu ulicy Sistina i Gregoriana. Jakkolwiek zamieniony na prosty pensyonat mieszczański, dom ten, ma swe przezwisko, zaznaczone w niektórych przewodnikach i jak wszystkie kąty starego Rzymu, zachował ślady wspaniałej legendy artystycznej. Mała kolumnada przedsionka, nadała mu nazwisko tempietto, albo małej świątyńki, i wiele osób znanych w świecie literackim mieszkało tutaj, począwszy od pejzażysty Klaudyusza Lorrain, a skończywszy na poecie Franciszku Coppée. O dwa kroki ztąd, prawie naprzeciwko, mieszkał Poussin, a jeden z największych liryków angielskich nowożytnych, Keats zmarł w pobliżu, ten sam John Keats, którego grób znajduje się w Rzymie na cmentarzu, i na którym wznosi się piramida Cestyusza, z tym melancholijnym napisem skreślonym przez niego samego:

Here lies one whose name was writ on water...

Zawsze, ilekroć Dorsenne wracał do siebie, powtarzał sobie przekład tych słów, przez siebie dokonany:

Tu leży ten, którego imię na wodzie pisano...

albo też powtarzał, jeżeli to było wieczorem, ustęp z „Zeznań poufnych“, słodki i smutny jak tło obrazu Leonarda:

Niebo się pokryło chmurą nikłą i różową...“
Tym razem jednak wszedł do domu w sposób o wiele prozaiczniejszy. Zwrócił się do stróża z tonem męża zazdrosnego lub dłużnika ściganego przez wierzycieli:

— Dla czego dałeś komuś klucz, Tomino?
— Kiedy pan hrabia Gorski powiedział, że Wasza Ekscelencya prosiła go, by tu zaczekał — odrzekł stary stróż z lękliwością tym zabawniejszą, że posiadał olbrzymie wąsy szpakowate i brodę siwą, która zeń czyniła zupełną karykaturę nieboszczyka króla Wiktora Emanuela. Służył on w r. 1859 pod królem Galantuomo i jako stary weteran z pod Solferino miał go w czci wielkiej. Jego duże oczy, zawsze przerażone, drżały pod brwiami grenadyera przy najmniejszym kłopocie i mówił: Tak, Wasza Ekscelencya prosiła go, by zaczekał.
Dorsenne już biegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie i mówił do siebie głośno:
— Coraz lepiej!... familiarność przekracza wszelkie granice i tym lepiej. Udam tak wielkie zdziwienie i niezadowolenie, że będę w stanie odmówić temu człowiekowi niegrzecznemu we wszystkiem, czego odemnie zażąda.
I wzmacniając się w gniewie, powieściopisarz uzbrajał się z góry przeciw słabości, do której przyznawał się w duchu, a która pochodziła w nim nie ze słabej woli, ale z nader żywego obejmowania przyczyn i powodów, któremi kierowały się osoby mające z nim do czynienia. Miał się przekonać znowu, otworzywszy zaledwie drzwi, że najlepszym środkiem na gniew jest ciekawość. Ta ostatnia obudziła się w nim natychmiast, spostrzegłszy w jakich dziwnych warunkach polak podróżował: torba podróżna, płaszcz i kapelusz leżały na stole w przedpokoju, jeszcze pełne kurzu pociągów. Widocznie wprost z Warszawy przyjechał na plac św. Trójcy. Jakiejże namiętności był on łupem? Dorsenne jednak nie miał czasu nad tem się zastanawiać i zaledwie zdołał przybrać postawę surową, która miała położyć koniec poufałości obcego gościa, gdy na odgłos drzwi otwieranych, Bolesław pobiegł naprzeciw niemu i schwycił ręce gospodarza, którego dom naszedł. Ściskał go za te ręce i patrzał nań rozgorączkowanemi oczami, oczami, które nie spały oddawna, i szeptał ciągnąc go za sobą do maleńkiego saloniku:
— Jesteś więc, Julianie, jesteś nakoniec!... Dziękuję ci, żeś przybiegł zaraz na me wezwanie!... Pozwól, niech patrzę na ciebie, niech będę pewnym, że mam przyjaciela przy sobie, kogoś, komu mogę wierzyć, z kim mówić mogę, na kim oprzeć się będę mógł... Gdybym był dłużej samotnym, przysięgam ci, byłbym zwaryował...
Jakkolwiek kochanek pani Steno należał do tej rasy nerwowej, która wyraża swe uczucia najszczersze przez nieustanny potok słów i ruchów, jednakże twarz jego nosiła znamiona wzruszenia bardzo głębokiego. Julian, który go widział przed odjazdem, przed trzema miesiącami, promieniejącego pięknością prawie świetną, zdziwił się, widząc go teraz tak zmienionym. Był to zawsze ten sam Bolesław Gorski, sławny ze swej męzkiej piękności, to godne podziwu zwierzę ludzkie tak wykwintne i tak silne, na którem znać było całe stulecia życia arystokratycznego. Hrabiowie Gorscy należą do tego starożytnego domu Łodziów, od którego pochodzi tyle znakomitych rodzin polskich: Opaleńscy z Opalenic, Bnińscy z Bnina, Ponińscy z Ponina i wiele innych. Teraz twarz jego schudła pod długą brodą ciemno-blond z odcieniem ryżawym, i niezmierne zmęczenie malowało się w oczach na pół przymkniętych, w zmarszczkach czoła, w nosie jakby zaostrzonym, w cerze nakoniec, której szlachetna bladość zmieniła się w barwę ziemistą. Ślady kurzu podróżnego na twarzy zwiększały jeszcze te znamiona. Jednakże wrodzona elegancya tej twarzy i ciała nadawała pewien wdzięk nawet znużeniu. Bolesław, w sile swej dojrzałości trzydziesto-cztero letniej, przedstawiał jeden z tych typów męzkich tak doskonałych, że stawiają czoło najcięższym próbom. Nadużycia wzruszeń, rozpusta nawet, zdają się takich ludzi zdobić nowym tylko urokiem, i w otoczeniu umysłowem tego pokoju autorskiego, śród tych książek, fotografji, rycin, obrazów, rzeźb, widok tej postaci strawionej przez ostre cierpienia namiętności, miał pewną poezyę w sobie, którą Dorsenne mimowoli odczuwał. Atmosfera przesiąknięta tytoniem ruskim i dymek błękitny unoszący się po pokoju, świadczył, w jaki sposób kochanek zdradzony oszukiwał swą niecierpliwość, a stojąca na biurku popielniczka staro-grecka, z bachantką namalowaną czerwono na tle czarnem, którą Julian bardzo się pysznił, dźwigała na sobie szczątki trzydziestu najmniej papierosów, prawie zaraz po zapaleniu rzucanych. Mundsztuki w nich były pogryzione z nerwowością, którą czytać można było na całej postaci młodego człowieka, przyczem powtarzał tonem straszliwie ponurym:
— Tak, oszaleję!...
— Uspokój się, kochany Bolesławie, proszę cię — odrzekł Dorsenne.
Gdzież się podział jego gniew, jaki nim owładnął na schodach? Ale czyż można gniewać się na człowieka, tak widocznie nieprzytomnego? Więc też Julian mówił dalej, jak gdyby mówił do dziecka chorego:
— Usiądźno i bądź spokojniejszym. Wszak jestem tutaj i miałeś racyę, licząc na mą przyjaźń... Mów, wytłumacz o co ci idzie. Jeżeli chcesz, bym ci poradził, jestem gotów; może ci w czem usłużyć? Ach, mój Boże, jakże ty wyglądasz...
— Prawda? — odrzekł Bolesław z pewną dumą szyderczą. Zadowolony był, że miał widza swych cierpień, które rozwijał przed nim z pewną próżnością tajoną, choć one były prawdziwe.
— Prawda, że widać jak cierpię? Ale tu to nic nie znaczy — dodał, wskazując na twarz ruchem zniechęconym.
Poczem przetarł ręką czoło i oczy, i jak gdyby chciał jakąś wizyę zakląć, odezwał się:
— Ale masz słuszność. Potrzebuję spokoju, gdyż inaczej, zginąłem.
Po chwilowem milczeniu, w czasie którego zdawał się zbierać myśli i odzyskiwać wolę, gdyż głos jego stał się stanowczym i krótkim, rzekł:
— Wszak wiesz, że o mojej obecności tutaj nikt nie wie, nawet moja żona?
— Wiem — odrzekł Dorsenne — przed chwilą widziałem się z hrabiną. Dziś rano oglądaliśmy pałac Castagna z nią, Hafnerem, panią Maitland i Florentynem Chapron.
Przez chwilę milczał i rozmyślił się, że lepiej powiedzieć wszystko.
— Była tam także pani Steno i Alba.
— I nikt więcej? — zapytał Bolesław z wejrzeniem tak przenikliwem, że powieściopisarz musiał użyć całej siły, by je wytrzymać i odrzekł:
— Nie, nikt więcej.
Zapanowało milczenie. Dorsenne przekonał się po tych pytaniach, że dalsza rozmowa może przybrać formy bardzo nieprzyjemne. Gorski leżał teraz raczej, niż siedział na kanapie w ciasnym pokoiku, w całej swej postawie, w skupieniu ciała w sobie, podobnym był do zwierzęcia, które za chwilę się rzuci. Widocznie przybył do Juliana w szalonej żądzy dowiedzenia się o wszystkiem, która dla zazdrości jest tem, czem pragnienie w pewnych mękach. Gdy się wypije tę kroplę wody gorzkiej pewności, to przynajmniej nie będzie się powoli konało. Będzie się ścigało tę pewność boso po gorącym bruku, czując jego żar. Przyczyny, które zdecydowały Bolesława do wybrania powieściopisarza francuzkiego na to, by zeń wydobyć pewne wiadomości, były rozmaitej natury i mówiły, że koci wyraz twarzy polaka malował do pewnego stopnia jego charakter. Znał on Dorsenne’a lepiej, niż on sam siebie. Wiedział, że jest roztargniony i nerwowy z jednej strony, z drugiej dość przezorny. Jeżeli więc istnieje stosunek miłosny między Maitlandem i panią Steno, to Julian z pewnością go odgadł i zaatakowany w odpowiedni sposób, zdradzi się niezawodnie. Prócz tego, Bolesław, którego natura gwałtowna, podstępna i próżna, była bardzo złożoną, był namiętnym wielbicielem talentu powieściopisarza, i ukazywanie się przed nim w postaci gwałtownego i rozpasanego kochanka, miało dla niego urok nieprzeparty. Należał on do rzędu tych ludzi, którzy każą się fotografować na łożu śmierci, tyle przywiązują wagi do swej osoby — co nie przeszkadza im w danym razie umrzeć naprawdę i niekiedy nawet mężnie! Byłby się zapewne oburzył, z najlepszą wiarą, gdyby autor „Sielanki światowej“ był go sportretował w książce, jego i jego miłostki z hrabiną Steno, a jednak zbliżył się tej zimy do pisarza i wybrał go za swego powiernika w gorętszej niejako żądzy wywarcia nań wrażenia. Marzył, że go natchnie jaką kreacyą, podobną do siebie, niewiedząc że ulega poprostu potrzebie wywnętrzenia się, jaką czujemy gwałtownie w pewnych kryzysach moralnych. Tak, wszystko było w Gorskim skomplikowanem, gdyż nie zadawalniał się tem, iż zdradza swą żonę z głęboką hipokryzyą, ale postarał się, by ta kobieta szlachetna i pełna ufności zawiązała przyjaźń z córką jego kochanki. Udawał, że ją zdradza ze smutkiem i zawsze okazywał jej przywiązanie nieco bolejące ale pełne szacunku. Czynił to szczerze, ale żeby przypuszczać taką anomalię, trzeba było być Dorsennem. To rzadkie uczucie, ta chęć, by rozumiano najnieprawdopodobniejsze błędy jego serca, zmusiły młodego hrabiego do przywiązania się do kogoś, któryby był zarazem powiernikiem pewnym i wspólnikiem moralnym. Szło teraz o to, by zrobić zeń, co nie było tak łatwem, swego szpiega.
— Widzisz — zawołał nagle — o jakie nędzne głupstwa pytać się muszę, jak nizko upadłem ja, który zawsze brzydziłem się szpiegostwem, jako okropnem poniżeniem. Pytałem ci się nieszczerze, choć jesteś moim przyjacielem!... Te dwa ruchy, jakie zrobiłem przed tobą w ciągu dwóch minut, to cała historya! Obciąłem używać z tobą wybiegów, potem wstyd mię ogarnął... Namiętność mną owłada, dręczy mię. Gotów jestem dopuścić się nawet podłości. Boję się tego, tak, boję się samego siebie! Ale ja tyle cierpię. Rozumiesz to! A więc posłuchaj? — mówił, obrzucając znowu Dorsenne’a wzrokiem, przed badawczością którego nie ujdzie żaden ruch, żadne drgnienie powiek, u tego, na którego się patrzy — i powiedz, czy w którymkolwiek ze swoich romansów wymyśliłeś takie położenie, jak moje... Przypominasz sobie zapewne trwogę śmiertelną, w jakiej żyłem tej zimy, z powodu pobytu szwagra u mnie i tego ciągłego niebezpieczeństwa, ażeby nie uwiadomił o wszystkiem mej biednej Maud przez głupotę, przez cnotę brytańską, przez antypatyę wreszcie... Przypominasz sobie także, jak wiele mię kosztowała ta podróż do Polski, po tak długich miesiącach obawy? Interesa i choroba ciotki, na którą zapadła właśnie w chwili, gdy oswobodziłem się od Ardrahana, wzbudziły we mnie smutne przeczucia... Wierzyłem w nie zawsze, a teraz, jak w grze, przeczuwałem, że następuje dla mnie serya czarnych. I nie myliłem się. Pierwszy list, jaki otrzymałem (domyślasz się od kogo), przekonał mię, że w Rzymie dzieje się coś takiego, co grozi najdroższym moim sprawom, tej miłości, której wszystko poświęciłem, do której szedłem, depcząc najszlachetniejsze serce... Czyżby Katarzyna przestała mię kochać? Gdy człowiek dwa lata życia zamknął w jednej namiętności, to związany jest z nią nićmi zbyt silnemi! Nie będę cię nudził opowiadaniem o pierwszych tygodniach mego pobytu w Polsce, tygodniach użytych na bieganie tu i tam, na odwiedzinach krewnych, na poradach prawnych, na doglądaniu chorej, na wykonywaniu wreszcie obowiązków względem mego syna, któremu połowa tego majątku przypada. I wśród tego wszystkiego dręczyła mię nieustannie myśl, że nie pisze do mnie jak dawniej, że nie kocha mię już wcale!... Ach, gdybym ci mógł okazać te listy! Masz wielki talent, Julianie, ale nigdy nic równie pięknego nie napisałeś....
Umilkł, jak gdyby to, o czem teraz miał mówić, kosztować go miało bardzo wiele i Dorsenne odezwał się:
— Zmiana tonu w korespondencyi nie tłomaczy jednak gorączki, w jakiej cię widzę...
— Zapewne — odrzekł Gorski — ale tu nie idzie o samą zmianę tonu. Skarżyłem się na to i po raz pierwszy skarga moja nie znalazła oddźwięku. Zagroziłem, że pisać przestanę. Nie odpowiedziała na to wcale. Napisałem jej prosząc o przebaczenie... tak, byłem na tyle nikczemny. Otrzymałem list tak chłodny, że ze swej strony napisałem, wprost zrywając stosunki. Nowe milczenie... Zrozumiesz więc teraz wrażenie, jakie w takich okolicznościach wywarł na mnie inny list, niepodpisany wcale, jaki otrzymałem przed dwoma tygodniami. Byłem sam, gdy przyszedł pewnego poranku. Na kopercie były znaki pocztowe z Rzymu. Nie poznałem pisma, otworzyłem i znalazłem, dwa arkusze papieru, na którym były litery drukowane, wycięte z jakiegoś dziennika francuzkiego. Pod tem, jakem już powiedział, żadnego podpisu. Był to anonim.
— Nie trzeba go było czytać! — zauważył Dorsenne.
— Ba! przeczytałem go. Zaczynał się od opisu nadzwyczaj dokładnego mego położenia. Myśl, że jestem na łasce czyjejś niedyskrecyi, zrobiła mi wielką przykrość. Ale co tę dokładność wstępu czyniło istotnie piekielną, to okoliczność, że był on niejako gwarancyą, iż koniec będzie równie dokładny i prawdziwy. A końcem tym było szczegółowe, nieubłagane opowiadanie o miłostce, jaką Steno zawiązała podczas mej nieobecności, i z kim? — z człowiekiem, którego najmniej się pod tym względem obawiałem, z tym bazgraczem, który miał robić portret Alby, czemu nie przeszkadzałem. Pięknie mi się za to wywdzięczył! Z takim człowiekiem, który się poniżył do małżeństwa dla pieniędzy i który udaje artystę, z tym amerykaninem, z Lincolnem Maitland wejść w stosunki miłosne... nie! to za wiele...
Jakkolwiek nienawiść dziecinna i niesprawiedliwa zazdrośnika (ta nienawiść poniżająca nas, gdy chcemy innych poniżyć) zalała falą gorzką serce Gorskiego i zatruła koniec jego opowiadania, mimo to nie przestał śledzić pilnie Dorsenne’a. Podniósł się wpół na kanapie i, wsparty na rękach, wyciągnął głowę wymawiając imię swego rywala, może dla tego, by lepiej się przypatrzyć powieściopisarzowi. Ten ostatni, na szczęście, był oburzony wiadomością o liście anonimowym i powtarzał ze zdziwieniem, które pokrywało wszystko doskonale:
— Co za niegodziwość! co za niegodziwość!..
— Zaczekaj — odrzekł Bolesław — to dopiero początek... Nazajutrz otrzymałem nowy list, napisany i wysłany w takich samych warunkach a na trzeci dzień znów list. Mam ich dwanaście, czy słyszysz? Dwanaście mam w swym pugilaresie i wszystkie zdradzają doskonałą znajomość koteryi, w której żyjemy, co mię z początku do szaleństwa doprowadzało. Przyznasz sam, że to była męczarnia? Współcześnie otrzymywałem listy od mej biednej żony i wszystko się zgadzało ze sobą w sposób straszliwy! List bezimienny mówił mi: „Dzisiaj mają schadzkę między godziną drugą a czwartą“ a Maud pisała mi: „Dziś nie mogłam wyjść, jakeśmy się z panią Steno umówiły, gdyż dostała migreny“. A ten portret Alby, o którym mi donoszono? Listy anonimowe opowiadały mi wszystkie przejścia, długie, wygodne seanse, a żona mi pisała: „Wczoraj oglądałyśmy portret Alby. Malarz przerabia to, co dotąd zrobił“. Nakoniec nie mogłem wytrzymać! Ze wstrętną dokładnością szczegółów, listy bezimienne podały mi nawet adres miejsca, w którem schadzki się odbywały!... Pojechałem. Powiedziałem sobie: jeżeli doniosę żonie o mym powrocie, dowiedzą się o tem i wymkną mi się. Chciałem ich złapać, chciałem... nie wiem już, czego chciałem!... Nie mogłem dłużej znosić tej niepewności. Wsiadłem do pociągu, nie zatrzymywałem się nigdzie, ani w dzień ani w nocy. Służącego zostawiłem wczoraj we Florencyi i dziś rano stanąłem w Rzymie... Cały plan ułożyłem sobie w drodze. Wezmę mieszkanie naprzeciwko ich mieszkania, na tej samej ulicy, może nawet w tym samym domu. Będę ich szpiegował dzień, dwa dni, cały tydzień a potem... Czy uwierzysz? Jadąc w dorożce przyjrzałem się sobie i przestraszyłem się. Trzymałem rękę na cynglu tego oto rewolweru — wyciągnął broń z kieszeni i rzucił ją na kanapę, jak gdyby odpychał od siebie pokusę — i ujrzałem się tak wyraźnie, jak ciebie teraz widzę, zabijającym te dwie istoty, gdybym ich schwytał na gorącym uczynku... współcześnie zobaczyłem mego syna i żonę... Między mną i morderstwem, całą odległość stanowiła może ta ulica... I uczułem, że trzeba natychmiast uciekać, uciekać od tej ulicy, od tych przestępców, jeżeli są nimi istotnie, uciec przed sobą samym! Przypomniałem sobie ciebie i przybiegłem, by zawołać: przyjacielu, oto, do czego doszedłem, utopię się, zginę, ratujcie mnie!...
— Ależ znalazłeś sam ten ratunek — odrzekł Dorsenne — jest nim twój syn i żona. Zobacz ich najprzód i jeżeli nie mogę ci przyrzec, że nie będziesz cierpiał, to przynajmniej ta myśl straszna nie będzie ci przychodziła do głowy...
Mówiąc to, wskazał ręką na broń, której lufa błyszczała pod blaskiem słonecznym, wdzierającym się przez okno. Potem, ponieważ bardzo żywe współczucie, jakiem go przejęło opowiadanie Bolesława, nie zatarło w nim autora, tak samo jak wzruszenie nie zatarło w opowiadającym przebiegłości i próżności — dodał:
— I tem bardziej nie przyjdzie ci ta myśl do głowy, że będziesz mógł sprawdzić de visu, co warte są listy bezimienne. Dwanaście listów w ciągu dwóch tygodni i do tego listów pisanych w ten sposób, przy pomocy wycinków, Bóg wie ilu gazet, to trochę za wiele! I oskarżają nas, że opisujemy niezwykłe, niebywałe nieraz charaktery w naszych książkach!... Jeżeli chcesz, to poszukamy na współkę tego, kto się dopuścił tej pięknej, drobniutkiej ohydy! To coś w rodzaju Judasza, Rodina, Jaga, a może Jagi..... Ale w tej chwili nie ma czasu do robienia przypuszczeń... Czy jesteś pewny swego służącego? Tak?... to dobrze. Poślij mu więc telegram a w tym telegramie kopię telegramu adresowanego do pani Gorskiej, z rozkazem, by go wysłał dziś wieczorem. Zapowiesz swe przybycie na jutro, przyczem zrób aluzyę do listu pisanego jakoby z Warszawy, który niby zaginął. Siądziesz dziś wieczór na pociąg do Florencyi, zkąd odjedziesz sam w nocy. Zjawisz się znowu w Rzymie jutro rano i tym razem publicznie. Tym sposobem unikniesz nieszczęścia zostania zbrodniarzem, gdyż jestem pewny, że nikogobyś na gorącym uczynku nie złapał, ale co ważniejsza, nie obudzisz podejrzeń w pani Gorskiej. A więc dobrze?
I Dorsenne wstał, chcąc przygotować na stole papier i pióro.
— Dalej, napisz zaraz telegram i podziękuj swemu dobremu duchowi, że cię zaprowadził do przyjaciela, którego rzemiosło polega na rozwiązywaniu sytuacyj nierozwiązalnych napozór...
— Masz racyę — rzekł Bolesław, wziąwszy do ręki pióro — to jedyne zbawienie, to sama mądrość..
Poczem rzuciwszy pióro na stół, zawołał:
— Nie mogę... nie, nie mogę, dopóki te wątpliwości mam, dopóty nie mogę... Wszystko to jest straszne, sam to widzę... Mówisz mi o żonie, ale zapominasz o tem, że ona mię kocha i na pierwszy rzut oka wyczyta na mej twarzy wszystko, tak samo jak ty wyczytałeś... Nie zwracasz uwagi na to, ile usiłowań musiałem przedsięwziąść, by tych podejrzeń przez dwa lata nie wzbudzić. Byłem szczęśliwy a łatwo oszukiwać, gdy się szczęście ukrywa... Dziś zaś w ciągu pięciu minut ona zauważy zmianę we mnie; będzie szukała jej przyczyny i znajdzie ją... nie, nie, nie mogę. Co innego, wymyśl co innego...
— Ja już nic innego nie wymyślę — odrzekł Julian — na świecie nie ma takiego opium, któreby uśpiło w tobie wątpliwości, rozbudzone przez listy bezimienne. Nie można przecież zażywać ufności w pigułkach, jak się to robi z morfiną. I powiem ci, że jeżeli nie pójdziesz za moją radą, to pani Gorska bardzo szybko o wszystkiem się dowie. Może nawet już wie. Chcesz, żebym ci powiedział com najprzód ukrył przed tobą, gdyż wydawałeś mi się zbyt wzburzonym? Wszak przyjazd z dworca kolejowego nie zabrał ci wiele czasu i prawdopodobnie z powozu nie wyjrzałeś nawet dwa razy. A przecież był ktoś, co cię widział. Kto? — Montfanon. I powiedział mi o tem dziś rano prawie na schodach pałacu Castagna. Gdybym z paru słów, wyrzeczonych przez twą żonę, nie był zrozumiał, że ona nie wie o twej obecności w Rzymie, byłbym cię zdradził... A teraz widzisz, w jakiem jesteś położeniu!...
Mówił wzruszony prawdziwie, tak dalece zaniepokoiła go oczywistość niebezpieczeństwa, jakie mógł wywołać upór Gorskiego. Ten ostatni, który znów pogrążył się w myśli, spoglądał dziko dokoła. Widocznie, wzburzenie swego towarzysza uważał za chwilę stosowną dla wymierzenia stanowczego ciosu. Zerwał się tak gwałtownie, że Dorsenne się cofnął. Chwycił tego ostatniego za ręce, ale tak silnie, że najmniejsze drgnienie nie mogło ujść jego uwagi.
— Nie, Julianie, masz sposób przyniesienia ulgi... — rzekł głosem chrapliwym, jak gdyby zduszonym przez niepokój.
— Jaki? — zapytał powieściopisarz.
— Jaki? Jesteś człowiekiem uczciwym, jesteś wielkim artystą, jesteś moim przyjacielem i to przyjacielem złączonym ze mną świętemi węzłami, prawie towarzyszem broni, jako wnuk bohatera, który przelewał swą krew obok mego dziada pod Somo-Sierra!... Daj mi słowo honoru, że jesteś pewny, iż pani Steno nie jest kochanką Maitlanda, żeś tego nigdy nawet nie przypuścił, nie słyszał o tem, a uwierzę ci i będę posłuszny. Ha! — zawołał, ściskając mocniej ręce pisarza — widzisz, że się wahasz?
— Nie — odrzekł Julian, wyrywając się z tych objęć dzikich — nie waham się wcale... Żałuję cię tylko. Gdybym ci dał takie słowo, to już po pięciu minutach nie miałoby ono dla ciebie żadnej wartości... Byłbyś przekonany, że skłamałem, dla zapobieżenia nieszczęściu...
— Wahasz się — przerwał Bolesław i powtórzył ten wyraz dwukrotnie.
Poczem wybuchając strasznym śmiechem, tyle w nim było dzikości, zawołał:
— A więc to prawda! Zresztą, wolę to — świadomość ta jest okropną, ale cierpię mniej... Świadomość!... jak gdybym nie wiedział, że miała przedemną kochanków... jak gdyby w rysach twarzy Alby nie było napisane, że jest córką Werekiewa... przecież najmniej ze dwadzieścia razy słyszałem, wprzód nim ją poznałem, że była metresą Branciforte’a, San-Giobbe’a, Strabana i dziesięciu innych. Wprzód czy potem, to wszystko jedno... Wszak byłem pewny, wchodząc tutaj, do tych drzwi honoru, że będę wiedział prawdę, dotknę się jej, jak się oto tego dotykam...
Schwycił stojącą na stole główkę marmurową i obejmował ją drżącemi palcami.
— Widzisz, że przyjmuję po męzku tę wiadomość. Możesz mi wszystko powiedzieć. Kto wie? Niesmak, to najlepszy chirurg. Słucham cię, nie oszczędzaj mię wcale.
— Mylisz się — odrzekł Dorsenne — to, com ci powiedział, nie ma tego znaczenia. Byłem i jestem przekonany, że w ciągu kwadransa, może w ciągu godziny, może jutro lub pojutrze, będziesz mię uważał za kłamcę lub głupca. Ale ponieważ w ten sposób tłomaczysz sobie moje milczenie, obowiązkiem moim jest mówić i mówię... Daję ci słowo honoru, że nigdy mi nawet przez myśl nie przeszło podejrzywać panią Steno o stosunek miłosny z Maitlandem, lub że ich obejście wzajemnie zmieniło się na chwilę od czasu twej nieobecności. Daję ci słowo honoru, że nikt — rozumiesz — nikt mi nie mówił o tem. A teraz rób sobie jak chcesz. Powiedziałem ci wszystko, co miałem powiedzieć...
Powieściopisarz wygłosił te słowa z energią gorączkową, mającą źródło w okrutnym przymusie, jaki zadawał swemu sumieniowi. Ale śmiech Gorskiego zadziwił go tem bardziej, że w tejże chwili swobodna ręka zazdrośnika sięgnęła z wolą lub mimowoli ku rewolwerowi, który błyszczał ciągle nieruchomie na kanapie. Znów Julianowi zdawało się, że katastrofa blizka, nieunikniona, bezpośrednio nastąpić musi. Jeżeli mówił, jeżeli przysięgał kłamliwie poraz pierwszy i ostatni zapewne w swem życiu, to dla tego tylko, by ocalić życie kilku osobom. Wolałby, byłoby to dla niego pewną ulgą, gdyby jego straszny gość odpowiedział mu przez jedno z tych obraźliwych zaprzeczeń, które zmusiłoby go do wypoliczkowania Gorskiego, taki był zirytowany tem, że gwałtem prawie zeń wyciągnięto słowo honoru... Tymczasem ujrzał, jak kochanek pani Steno zwrócił się do niego z niewypowiedzianym wyrazem wdzięczności. Wargi Bolesława drżały, ręce złożył jak do modlitwy, dwie łzy potoczyły się po jego pomarszczonej twarzy. Poczem zawołał:
— Ach, mój przyjacielu, ileżeś mi dobrego wyrządził! z jakiejże męczarni mię wyleczyłeś! Teraz jestem uratowany! tobie wierzę, wierzę ci. Należysz do ich koteryi, widujesz ich prawie codziennie... Gdyby cokolwiek było między nimi, wiedziałbyś przecie, słyszałbyś o tem.. Dziękuję ci, daj mi rękę, niech ją uścisnę... Zapomnij o tem, com ci przed chwilą powiedział, o tych oskarżeniach, o których mówiłem w przystępie gorączki. Wiem, że są fałszywe. I pozwól, żebym cię uścisnął tak samo, jakbym cię uścisnął, gdybyś mię wyratował z toni... O! mój przyjacielu, mój jedyny przyjacielu!...
I rzucił się, żeby przycisnąć do piersi powieściopisarza, który mu nieustannie powtarzał:
— Uspokój się, błagam cię, uspokój się!
I w głębi duszy Dorsenne, ten człowiek dzielny i prawy, mówił sobie:
— Wszak nie mogłem inaczej postąpić, ale mi przykro!...





  1. Głowa biała często traci przytomność.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.