Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
108
KOSMOPOLIS.

chwili swobodna ręka zazdrośnika sięgnęła z wolą lub mimowoli ku rewolwerowi, który błyszczał ciągle nieruchomie na kanapie. Znów Julianowi zdawało się, że katastrofa blizka, nieunikniona, bezpośrednio nastąpić musi. Jeżeli mówił, jeżeli przysięgał kłamliwie poraz pierwszy i ostatni zapewne w swem życiu, to dla tego tylko, by ocalić życie kilku osobom. Wolałby, byłoby to dla niego pewną ulgą, gdyby jego straszny gość odpowiedział mu przez jedno z tych obraźliwych zaprzeczeń, które zmusiłoby go do wypoliczkowania Gorskiego, taki był zirytowany tem, że gwałtem prawie zeń wyciągnięto słowo honoru... Tymczasem ujrzał, jak kochanek pani Steno zwrócił się do niego z niewypowiedzianym wyrazem wdzięczności. Wargi Bolesława drżały, ręce złożył jak do modlitwy, dwie łzy potoczyły się po jego pomarszczonej twarzy. Poczem zawołał:
— Ach, mój przyjacielu, ileżeś mi dobrego wyrządził! z jakiejże męczarni mię wyleczyłeś! Teraz jestem uratowany! tobie wierzę, wierzę ci. Należysz do ich koteryi, widujesz ich prawie codziennie... Gdyby cokolwiek było między nimi, wiedziałbyś przecie, słyszałbyś o tem.. Dziękuję ci, daj mi rękę, niech ją uścisnę... Zapomnij o tem, com ci przed chwilą powiedział, o tych oskarżeniach, o których mówiłem w przystępie gorączki. Wiem, że są fałszywe. I pozwól, żebym cię uścisnął tak samo, jakbym cię uścisnął, gdybyś