Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
106
KOSMOPOLIS.

— Jaki? — zapytał powieściopisarz.
— Jaki? Jesteś człowiekiem uczciwym, jesteś wielkim artystą, jesteś moim przyjacielem i to przyjacielem złączonym ze mną świętemi węzłami, prawie towarzyszem broni, jako wnuk bohatera, który przelewał swą krew obok mego dziada pod Somo-Sierra!... Daj mi słowo honoru, że jesteś pewny, iż pani Steno nie jest kochanką Maitlanda, żeś tego nigdy nawet nie przypuścił, nie słyszał o tem, a uwierzę ci i będę posłuszny. Ha! — zawołał, ściskając mocniej ręce pisarza — widzisz, że się wahasz?
— Nie — odrzekł Julian, wyrywając się z tych objęć dzikich — nie waham się wcale... Żałuję cię tylko. Gdybym ci dał takie słowo, to już po pięciu minutach nie miałoby ono dla ciebie żadnej wartości... Byłbyś przekonany, że skłamałem, dla zapobieżenia nieszczęściu...
— Wahasz się — przerwał Bolesław i powtórzył ten wyraz dwukrotnie.
Poczem wybuchając strasznym śmiechem, tyle w nim było dzikości, zawołał:
— A więc to prawda! Zresztą, wolę to — świadomość ta jest okropną, ale cierpię mniej... Świadomość!... jak gdybym nie wiedział, że miała przedemną kochanków... jak gdyby w rysach twarzy Alby nie było napisane, że jest córką Werekiewa... przecież najmniej ze dwadzieścia razy słyszałem, wprzód nim ją poznałem, że była metresą Branciforte’a, San-Giobbe’a, Strabana i dzie-