Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
100
KOSMOPOLIS.

poranku. Na kopercie były znaki pocztowe z Rzymu. Nie poznałem pisma, otworzyłem i znalazłem, dwa arkusze papieru, na którym były litery drukowane, wycięte z jakiegoś dziennika francuzkiego. Pod tem, jakem już powiedział, żadnego podpisu. Był to anonim.
— Nie trzeba go było czytać! — zauważył Dorsenne.
— Ba! przeczytałem go. Zaczynał się od opisu nadzwyczaj dokładnego mego położenia. Myśl, że jestem na łasce czyjejś niedyskrecyi, zrobiła mi wielką przykrość. Ale co tę dokładność wstępu czyniło istotnie piekielną, to okoliczność, że był on niejako gwarancyą, iż koniec będzie równie dokładny i prawdziwy. A końcem tym było szeczegółowe, nieubłagane opowiadanie o miłostce, jaką Steno zawiązała podczas mej nieobecności, i z kim? — z człowiekiem, którego najmniej się pod tym względem obawiałem, z tym bazgraczem, który miał robić portret Alby, czemu nie przeszkadzałem. Pięknie mi się za to wywdzięczył! Z takim człowiekiem, który się poniżył do małżeństwa dla pieniędzy i który udaje artystę, z tym amerykaninem, z Lincolnem Maitland wejść w stosunki miłosne... nie! to za wiele...
Jakkolwiek nienawiść dziecinna i niesprawiedliwa zazdrośnika (ta nienawiść poniżająca nas, gdy chcemy innych poniżyć) zalała falą gorzką serce Gorskiego i zatruła koniec jego opowiadania, mimo to nie przestał śledzić pilnie Dorsenne’a.